Film

Graff: „Ida” – subtelność i polityka

Skąd ta potrzeba, by o krwawej i bolesnej historii opowiadać nostalgiczną i uniwersalizującą baśń? Baśń, w której wszystko jest piękne, nawet to, co brzydkie?

Ida to film, który zachwyca. Powiem więcej, zachwycanie się Idą stało się w ostatnich tygodniach ulubionym zajęciem polskiej i nie tylko polskiej krytyki filmowej. Czytając recenzje, ma się wrażenie, że rozpisano konkurs: wygra ten, kto zachwyci się najdelikatniej i najsubtelniej, najpełniej ukazując delikatność i subtelność tego dzieła. Punkty dodatkowe dostaje się za przywołanie jak największej liczby wielkich twórców światowego i polskiego kina, do których Ida w opinii krytyków nawiązuje (Skolimowski, Has, Morgenstern, Wajda, Bresson, Dreyer, Bergman… Lista jest długa).

Co ciekawe, zachwyty leją się z prawa i z lewa – z „Wyborczej” i z „Rzeczpospolitej”. A przecież film dotyczy politycznie gorącej tematyki: polskiego antysemityzmu i współudziału Polaków w Zagładzie z jednej strony, roli Żydów w budowaniu stalinowskiego terroru – z drugiej. Jeśli wierzyć krytykom, Ida zmaga się z tą tematyką z niesłychaną odwagą oraz – powtórzmy to raz jeszcze – subtelnością i delikatnością. Jest bowiem, by zacytować Tadeusza Sobolewskiego, „filmem ściszonym i przykuwającym, prostym fabularnie i wyrafinowanym artystycznie”.

Jak ma się wyrafinowana estetyka filmu do historii i do polityki? Do Polaków, Żydów, wykopywanych po wsiach czaszek, ukrywanych w klasztorach żydowskich dzieci, zajmowanych przez Polaków żydowskich domów i całej tej plątaniny mitów i uprzedzeń, ale przecież także zbrodni, które kryją się za słowem „żydokomuna”? Otóż ma się zawile i trochę niejasno. Film jest pełen niedopowiedzeń i symboli, które sugerują psychologiczną głębię i metafizyczną tajemnicę, ale o historii nic nam konkretnego nie mówią. Dzięki temu film może zadowolić z jednej strony zachodniego odbiorcę (takiego, który chce się wzruszyć wschodnioeuropejskim arcydziełem oraz ludzkim losem, ale nie ma cienia ochoty na wchodzenie w krwawe szczegóły historii tej części Europy), a z drugiej… no właśnie, ta druga, polska strona obejmuje „Wyborczą”, „Rzepę”, a nawet Krytykę Polityczną.

Jak nas zapewnia Dagmara Romanowska na Onecie, Ida to „czyste kino”, które „unika politycznego rozliczania z historią i martyrologicznej publicystyki”. Jeśli ktoś jeszcze nie chwyta, o co tu chodzi, to wyjaśni mu to Barbara  Hollender na łamach „Rzeczpospolitej”: „Nie da się jednak wpisać Idy w ten sam nurt, co Pokłosie Pasikowskiego. Nie ma tu uproszczeń”. Istotnie, nie ma uproszczeń. Nie ma też oceny ani nawet analizy.

Zamiast namysłu nad historią jest tu tylko prywatność, Pan Bóg i brawurowa praca kamery. Ida traktuje poholocaustową traumę i stalinizm nie jako temat, lecz jako pretekst i tło.

„O tym jest Ida – nie o PRL-u, Polakach, Żydach, katolikach i komunistach, tylko o dwóch kobietach” – zachwyca się Sobolewski. Cóż, mnie ta zestetyzowana i sprywatyzowana wersja historii nie zachwyca.

Idą zachwycił się też Jakub Majmurek – na łamach „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej, czyli poniekąd także w moim imieniu. Przyznam, że wprawiło mnie to w zdumienie. Po tym, jak razem z Agnieszką Wiśniewską ostro rozprawił się z cepeliowym i nostalgicznym Wałęsą, spodziewałam się po nim miażdżącej krytyki tego filmu. Tymczasem po obowiązkowych komplementach dla warstwy artystycznej Majmurek wyczytuje z Idy… lewicowy przekaz polityczny. Film jego zdaniem „pozwala na nowo spojrzeć na PRL, ale także mówi sporo o korzeniach współczesnego polskiego społeczeństwa” – to wręcz sfabularyzowaną wersja tezy Andrzeja Ledera z głośnego tekstu Kto nam zabrał rewolucję. Ida „odkłamuje (…) zmitologizowaną i stabuizowaną figurę »żydokomuny«”, powiada Majmurek.

Otóż moim zdaniem Ida nie odkłamuje ani „żydokomuny”, ani w ogóle niczego. Filmowa Wanda jest stalinowską prokurator nie dlatego, że reprezentuje jakieś „wybory ideowe” czy „racje”, tylko dlatego, że Polacy wymordowali jej rodzinę. To się nazywa zemsta, nie racja. Film nie stawia jednak na szczęście tezy, że Żydzi urządzili w Polsce stalinizm, kierując się pragnieniem zemsty na Polakach. Dlaczego? Bo Ida w ogóle żadnej tezy nie stawia. Nie jest przecież politycznym filmem o historii, lecz nostalgicznym filmem psychologicznym, medytacją o losach uwikłanych w historię jednostek. Medytacją dość płytką i banalną. Wanda jest piękna i cierpi, a skoro jest piękna i cierpi, to należy jej się nasz zachwyt i wzruszenie. Podobnie zresztą jak tytułowej Idzie. Ten film niczego nie wyjaśnia, niczego nie ocenia, wszystko estetyzuje i sprowadza do prywatności. Ludzki los jest zawikłany. Prawda, że to delikatne i subtelne? Piękne i poruszające? Sądząc po fali zachwytów, prawda.

Z chóru pochlebców wyłamała się dotąd tylko Anna Zawadzka. Darowała sobie rytualne zachwyty nad urodą filmu i kazała nam trzeźwo przemyśleć warstwę fabularną. „Kiedy anonimowa dziewczyna z anonimowej wioski na Lubelszczyźnie okazuje się Żydówką, jej żydowska ciotka okazuje się zaraz stalinowską prokurator” – szydzi. „Ciotka została w mściwym, straumatyzowanym żydostwie, siostrzenica przekroczyła je dzięki Chrystusowi. Ciotka utknęła w losie żydowskim, siostrzenica dzięki zakonowi wybiła się na los uniwersalny”. Widzimy powtórkę z najgorszych antysemickich klisz oraz nieudolną próbę chrystianizowania Zagłady. Uff, pomyślałam, czytając ten tekst, nareszcie.

A jednak to nie wystarczy. Zawadzka świetnie punktuje słabość filmu – schematyczność postaci i rozwiązań fabularnych i kryjące się za nimi antysemickie klisze. Warto jednak postawić pytanie o jego uwodzicielską siłę, czyli o relację między estetyką a polityką, między całą tą „subtelnością” a niechęcią do polityki i historii. Skąd zachwyt krytyków? Skąd ta potrzeba, by o krwawej i bolesnej, wcale niepięknej historii opowiadać piękną nostalgiczną i uniwersalizującą baśń? Baśń, w której wszystko jest piękne, nawet to, co brzydkie? Baśń, w której kluczowe miejsce zajmuje witraż w okienku obory?

Od kilkunastu lat – powiedzmy, że od chwili wydania Sąsiadów Jana Grossa w 2000 roku – toczy się w Polsce trudna, bolesna i bardzo nam wszystkim potrzebna rozmowa o tamtych czasach.

Przeprowadzamy wielki remanent zbiorowej pamięci, grzebiemy w zbiorowych mogiłach i zbiorowej wyobraźni, czasem udaje nam się rozmawiać, czasem komuś puszczają nerwy.

Sąsiedzi to był przełom, a Pokłosie to w gruncie rzeczy popkulturowa wersja Sąsiadów. Film Pasikowskiego ma swoje wady, ale jest ważny i odważny, wszystko mu można zarzucić, ale nie subtelność i ucieczkę przed polityką. Tymczasem zachwyty wokół filmu Pawlikowskiego podejrzanie często polegają na zapewnianiu nas, że nie jest on Pasikowskim. Sam reżyser otwarcie deklaruje: „Nie chciałem zrobić filmu »na temat«, o relacjach polsko-żydowskich. Interesowały mnie problemy poszukiwania tożsamości, pytania o istotę wiary”.  Czyżbyśmy my także mieli dość tej bolesnej rozmowy „na temat”? A może chcemy ją jakoś ładnie domknąć? Pawlikowski, trzeba mu to przyznać, załatwia sprawę brawurowo: Ida ucieka przed grozą historii w piękno obrazu, piękno muzyki, piękno ludzkich twarzy. Krytycy – i z lewa, i z prawa, i z zagranicy – poszli za tym jak w dym. Z ulgą przyjęli film subtelny i delikatny, stanowiący odejście od „tematu”. A ja się zastanawiam, czy nie jest na to za wcześnie.

Polityka jest z Idy wypłukana czy, jak kto woli, zasłonięta przez estetykę: przez urodę czarno-białej fotografii, urodę krajobrazu, urodę naszych wyobrażeń o powojennej Polsce i… urodę kobiet. Świat przedstawiony składa się w tym filmie ze świateł i cieni, wysmakowanych form, idealnie zrównoważonych kompozycji. Co kadr, to piękniej. Ogląda się to nawet nie jak film z lat 60, ale jak wystawę fotografii artystycznej (tu próbka). Zachwycamy się tak i zachwycamy, aż z tego zachwytu przestajemy myśleć. Wszystko tu jest piękne, nawet dół w lesie, gdzie bohaterki odnajdą szczątki zamordowanych członków rodziny. Warto, nawiasem mówiąc, porównać ten dół z dołami o podobnej zawartości u Pasikowskiego oraz w dokumencie Miejsce urodzenia Pawła Łozińskiego, do którego oba filmy przecież nawiązują. Spotkanie widza z dołem, emocje i refleksje, jakie ten dół ma w nas budzić, to klucz do politycznego przekazu tych filmów. Łoziński zmusza nas do konfrontacji z błotem, z ludzkimi szczątkami. U Pawlikowskiego wyrafinowana estetyka prowadzi nas tam, gdzie ma zaprowadzić – ku sacrum. Punktem wyjścia i ostatnim ogniwem tych poszukiwań nie jest tu ani zbrodnia, ani żydowska czy polska tożsamość, lecz wiara, która ma to wszystko unieważnić. Film domyka naszą rozmowę o historii, o tym, co tu się stało ponad pół wieku temu, poprzez przywołanie sacrum: oto witraż, oto klasztor, oto figura Jezusa itd.

Powiecie, że nie ma w tym nic złego, w końcu to film o mniszce. Ktoś doda, że to sacrum jest jednak po trosze świeckie, że Bóg gładko miesza się ze Sztuką i Pięknem (witraż w okienku obory, muzyka). A jednak Zawadzka ma rację: Ida więcej niż ociera się o chrystianizowanie Zagłady. Nie przypadkiem na portalu wnas.pl można przeczytać, że jest to film o „grzechu” „komunistycznego siepacza”, posłuszeństwie wobec Boga oraz o wspaniałości Polaków, którzy ratowali Żydow. Nieco jest ta religijna lektura naciągana, ale da się ją obronić, bo Ida to przecież bardziej film o wierze (katolickiej) niż o Zagładzie (Żydów).

Pawlikowski odcina się od polityki, ale film o mniszce-Żydówce realizuje znany od dziesięcioleci schemat: o Żydach można w katolickiej Polsce bezpiecznie rozmawiać (a więc i robić filmy), pod warunkiem, że zostają katolikami, a przynajmniej, że zostają przez katolików uratowani.

Ida spełnia te wymogi z nawiązką. I znowu zamiast mówić o Zagładzie, rozmawiamy o zbawieniu.

Zakończenie jest otwarte, nie wiemy, dokąd pójdzie Ida. To także budzi zachwyt krytyków. Jednak ta otwartość to w gruncie rzeczy kolejna estetyzacja: co tam historia, oto ludzki los, oto droga, klasztor, mężczyzna, kobieta. Niech każdy zamknie oczy i uruchomi wyobraźnię. Juror festiwalu w Londynie powie, że Ida idzie ku wolności; polski prawicowiec, że wraca do Jezusa; Tadeusz Sobolewski chwali samą otwartość jako pewną nowość w polskim kinie. Jest jeszcze opcja sentymentalna, wpisana w ten film z myślą o masowym odbiorcy: Ida uda się w objęcia mężczyzny, przystojnego muzyka. Żadna z tych odpowiedzi nie mówi nam nic o stosunkach polsko-żydowskich, o traumie, nienawiści, o politycznie rozumianej tożsamości. Film te pytania unieważnia. Zamiast je stawiać, mamy kontemplować w zachwycie witraż w okienku obory.

Czytaj także:

Jakub Majmurek, Pierwsze odkrycie w Gdyni

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Graff
Agnieszka Graff
Publicystka, amerykanistka
dr hab. Agnieszka Graff – kulturoznawczyni i publicystka, absolwentka Amherst College i Oksfordu, profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Oprócz „Świata bez kobiet” (2001) – książki, której poszerzone wydanie ukazało się w 2021 roku po dwudziestu latach nakładem wydawnictwa Marginesy – wydała też: „Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (W.A.B. 2008), „Matkę feministkę” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014) oraz „Memy i graffy. Dżender, kasa i seks” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2015, wspólnie z Martą Frej). W serii z Różą Krytyki Politycznej ukazał się autobiograficzny wywiad rzeka pt. Graff. Jestem stąd” (2014; współautorem jest Michał Sutowski). Publikowała teksty naukowe w takich czasopismach jak: „Signs”, „Public Culture”, „East European Politics and Societies”, „Feminist Studies”, „Czas Kultury” i „Teksty Drugie”. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca, członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Od kilku lat pisuje felietony do „Wysokich Obcasów”. Autorka polskiego przekładu „Własnego pokoju” Virginii Woolf.
Zamknij