Nakręcić film oczami dziecka jest już dużą sztuką, pokazanie zaś dziecięcej wyobraźni i wrażliwości na kinowym ekranie wydaje się zadaniem niemal niemożliwym.
Nakręcić film oczami dziecka jest już dużą sztuką, pokazanie zaś dziecięcej wyobraźni i wrażliwości na kinowym ekranie wydaje się zadaniem niemal niemożliwym. Każda minuta oddala przecież nawet najlepszego reżysera od niepowtarzalnego dziecięcego doświadczenia. Valérie Massadian w Nanie jednak to się udało.
Czteroletnia Nana mieszka z matką na francuskiej prowincji w rozpadającej się ruderze. Jej świat to mama, dziadek, jego współpracownicy z gospodarstwa i domowe zwierzęta. Codzienność wypełnia sobie zabawą, choć dorosłym w filmie raczej nie jest do śmiechu. Dla Nany interesujące jest niemal wszystko: od oblewania się wodą z butelki, przez zbieranie chrustu, aż po makabryczny „rytuał” zabijania świni. W oczach Nany ten świat – choć widzowie (dorośli) wiedzą, że jest inaczej – przedstawia się całkiem zachęcająco. Bieda nie jest tak oczywista, a beznadzieja tak bolesna.
Jest za to na przykład domowy kominek, do którego można coś wrzucić, można też „uratować” martwego zająca z wnyków założonych przez dziadka. Nawet wieloznaczne relacje dziewczynki z matką (kobieta w pewnym momencie znika) pokazane są inaczej, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Świat Nany jest światem nieostrym, jakby półpłynnym, w którym nie ma miejsca na tak dobrze znaną dorosłym „refleksję nad refleksją”; jest po prostu życie, z którym trzeba sobie jakoś poradzić.
Nana jest bardzo krótka – trwa nieco ponad godzinę. Massadian udało się jednak coś wielkiego: nakręciła głęboko egzystencjalny film o dzieciństwie, w którym nawet kamera jest zawsze na wysokości dziecka. Francuska reżyserka uratowała dziecięce emocje przed opresją kategorii i zależności znanych z dorosłego życia. Wyszedłem z tego filmu głęboko wzruszony.