Czytaj dalej

Zinn: Dlaczego obchodzimy święto rzezi?

Kiedy Kolumb oraz jego zbrojni w miecze i mówiący dziwnym językiem żeglarze wyszli na ląd, Arawakowie wybiegli ich powitać, niosąc jedzenie, wodę i podarunki.

12 października 1492 Kolumb wylądował u wybrzeży dzisiejszej Ameryki. Ludności zamieszkującej „nowy świat” Europejczycy przywieźli wojnę, choroby, niewolniczą pracę i w końcu eksterminację całych ludów i kultur. Przez większość XX wieku rocznica ta, znana jako „Columbus Day”, była jednak świętowana w drugi poniedziałek października w Stanach Zjednoczonych jako dzień upamiętnienia wartości takich jak patriotyzm, postęp i państwowość. Inaczej pamięta się ten dzień w krajach Ameryki Centralnej i Południowej, gdzie dużo wcześniej zaczęto podkreślać opór, jaki rdzeni mieszkańcy i mieszkanki stawiali kolonizacji. Do zmiany charakteru święta dochodzi w Stanach dopiero w ostatnich latach. Howard Zinn już w 1980 roku przypominał, że tego dnia, kiedy jedni celebrują patriotyczną dumę, inni wspominają podbój, niewolnictwo i śmierć.

Publikujemy fragment otwierający „Ludową historię Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, która ukaże się w Polsce nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej.

**

Nadzy, śniadzi, zdumieni mężczyźni i kobiety z plemienia Arawaków wylegli z wiosek na plaże swojej wyspy i podpłynęli, aby przyjrzeć się z bliska wielkiej i dziwnej łodzi. Kiedy Kolumb oraz jego zbrojni w miecze i mówiący dziwnym językiem żeglarze wyszli na ląd, Arawakowie wybiegli, by ich powitać, niosąc im jedzenie, wodę i podarunki. Kolumb tak opisał później to zdarzenie w swoim dzienniku:

[Przynieśli] nam papugi, kłębki bawełny, strzały oraz wiele innych rzeczy. Wymienili to wszystko na pewne drobiazgi przez nas ofiarowane, jak np. Małe naszyjniki ze szkła i dzwoneczki. […] Byli dobrze zbudowani, więź ciała i wygląd twarzy mieli niezwykle miły. […] Broni nie mają i nie wiedzą, co to jest; gdyż kiedy pokazałem im miecze, niewiedza ich była taka, że chwytali je za ostrza i pocięli sobie palce. Żelaza nie posiadają. Ich strzały to dziryty bez żelaznych ostrzy, niekiedy osadzają na ich końcu ości rybne, a czasem inne przedmioty twarde. […] Można by z nich zrobić doskonałych robotników […] pięćdziesięciu ludzi starczyłoby zupełnie, aby utrzymać ich w ryzach i kazać im wykonywać wszystko, cokolwiek by się od nich żądał.

Owi Arawakowie z Bahamów byli bardzo podobni do Indian z kontynentu; cechowała ich – jak po wielokroć powtarzali europejscy obserwatorzy – niezwykła gościnność i duch szczodrości. Postawy te nie były szczególnie powszechne w Europie doby renesansu, zdominowanej przez religię papieży, władzę królów i żądzę pieniądza. Tę ostatnią cechę bez wątpienia przejawiał pierwszy posłaniec cywilizacji zachodniej w Ameryce, Krzysztof Kolumb.

Relacjonując swoją podróż pisał:

Ledwie przybyłem do Indii, siłą porwałem kilku krajowców na pierwszej odkrytej wyspie, aby nauczyli się naszego języka i aby udzielili mi wiadomości o wszystkim, co znajduje się w tych stronach […].

Kolumb pragnął nade wszystko dowiedzieć się, gdzie jest złoto. Przekonał króla i królową Hiszpanii do sfinansowania wyprawy do odległych krain – Indii i Azji – po bogactwa, których tam się spodziewał: przede wszystkim po złoto i przyprawy korzenne. Podobnie jak inni dobrze poinformowani ludzie swej epoki, wiedział, że Ziemia jest okrągła, a zatem, że można dotrzeć na Daleki Wschód żeglując ku zachodowi.

Niedawne zjednoczenie Hiszpanii uczyniło z niej jedno z nowożytnych państw narodowych, takich jak Francja, Anglia i Portugalia. Królestwo zamieszkiwała jednak głównie uboga ludność chłopska, pracująca dla szlachty, stanowiącej dwa procent populacji i posiadającej dziewięćdziesiąt pięć procent gruntów. Silnie związana z Kościołem katolickim Hiszpania usunęła ze swego obszaru wszystkich Żydów i Maurów. Podobnie jak inne ówczesne państwa, poszukiwała złota, które stawało się w tym czasie nową miarą bogactwa, bardziej użyteczną niż ziemia, bowiem można było za nie kupić wszystko.

Panowało przekonanie, że Azja obfituje w złoto, a z pewnością również w przyprawy korzenne i jedwab – wszak Marco Polo i inni podróżujący drogą lądową Europejczycy już przed wiekami przywozili stamtąd wspaniałe przedmioty. Gdy Turcy zdobyli Konstantynopol i podbili całą wschodnią część basenu Morza Śródziemnego, a wszystkie szlaki lądowe wiodące do Azji znalazły się pod ich kontrolą, pojawiła się potrzeba odnalezienia drogi morskiej. Żeglarze portugalscy odbywali podróże do Azji okrążając od południa kontynent afrykański. Szukając jeszcze innej drogi, władcy Hiszpanii zdecydowali się zaryzykować i sfinansować długą wyprawę przez nieznany ocean.

W zamian za złoto i przyprawy, król i królowa obiecali Kolumbowi jedną dziesiątą zysków, stanowisko namiestnika nowoodkrytych lądów oraz chwałę, której miał towarzyszyć nowy tytuł „Admirała Oceanu”. Kolumb był genueńskim kupcem, parał się też dorywczo tkactwem (był synem utalentowanego tkacza) i uchodził za znakomitego żeglarza. Jego flotylla składała się z trzech łodzi żaglowych, z których największa, Santa Maria, mierzyła sobie około 30 metrów długości i liczyła trzydzieści dziewięć osób załogi. Kolumb nigdy by nie dotarł jednak do Azji, bowiem leżała ona o tysiące mil dalej, niż wynikało to z jego obliczeń opartych na założeniu, że ziemia jest mniejsza, niż miało się w rzeczywistości okazać. Przepadłby pewnie gdzieś w morskich otchłaniach, gdyby nie dopisało mu szczęście. Pokonawszy jedną czwartą drogi, natknął się na nieznany kartografom ląd, położony pomiędzy Europą i Azją – Amerykę. Na początku października 1492 roku, trzydzieści trzy dni po opuszczeniu przez flotyllę Wysp Kanaryjskich, położonych na Atlantyku na zachód od wybrzeży Afryki, żeglarze zauważyli gałęzie i patyki unoszące się w wodzie oraz stada ptaków. Znaki te wskazywały, że ląd jest blisko. O poranku 12 października, żeglarz imieniem Rodrigo dostrzegł światło księżyca lśniące na białych piaskach i zaalarmował załogę – była to jedna z wysp archipelagu Bahamów na Morzu Karaibskim.

Jednak to nie Rodrigo otrzymał roczną pensję dziesięciu tysięcy maravedi, czyli zapowiedzianą nagrodę dla tego, kto pierwszy miał ujrzeć nowy ląd. Przypadła ona w udziale Kolumbowi, który ogłosił, że widział to światło już poprzedniego wieczora.

Zbliżywszy się do lądu, żeglarze napotkali Arawaków, który przypłynęli na łodziach, aby ich powitać. Arawakowie żyli w wiejskich wspólnotach, uprawiali kukurydzę, bataty i maniok. Potrafili prząść i tkać, lecz nie posiadali koni ani innych zwierząt roboczych. Nie znali też żelaza, za to w uszach nosili niewielkie ozdoby ze złota.

Szczegół ten miał ogromne konsekwencje. Zobaczywszy ozdoby Arawaków, Kolumb uwięził kilku z nich na pokładzie swego statku, aby zmusić ich do wskazania źródła złota. Następnie popłynął na wyspę znaną dziś jako Kuba, a stamtąd na Haiti, gdzie odkrył w rzekach grudki złota. Od jednego z miejscowych wodzów indiańskich otrzymał w darze złotą maskę, która rozpaliła jego wyobraźnię. Przed oczami stanęła mu wizja złotonośnych pól. […]

Po przybyciu na Haiti, Kolumb wysłał ekspedycję w głąb wyspy. Jej członkowie nie znaleźli jednak pól złotonośnych, a ładownie statków powracających do Hiszpanii trzeba było przecież czymś wypełnić. W 1495 roku rozpoczęły się więc wielkie łowy na niewolników. Schwytano około tysiąca pięciuset Arawaków – mężczyzn, kobiet i dzieci – i umieszczono ich w zagrodach strzeżonych przez Hiszpanów i psy. Następnie wybrano pięciuset najsilniejszych jeńców, których załadowano na statek. Z tej liczby dwustu zmarło już w drodze, a pozostali zostali wystawieni na sprzedaż przez katolickiego archidiakona. Donosił on potem, że chociaż niewolnicy byli „nadzy jak w dniu swych narodzin”, to nie okazywali „więcej wstydu niż zwierzęta”. Kolumb zaś napisał później: „W imię Trójcy Świętej, wysyłajmy więc wszystkich niewolników, których da się sprzedać”.

Zbyt wielu spośród nich zmarło jednak w niewoli. Zdesperowany Kolumb, chcąc spłacić dywidendy tym wszystkim, którzy zainwestowali w jego wyprawę, musiał więc spełnić obietnicę wypełnienia statków złotem. W rejonie dzisiejszej prowincji Cicao na Haiti, gdzie wedle jego wyobrażeń miały istnieć rozległe pola złotonośne, rozkazał wszystkim Indianom powyżej czternastego roku życia zbierać co trzy miesiące określoną ilość złota. Ci, którzy dostarczyli cenny kruszec, otrzymywali miedziane odznaki, zawieszane na szyi, zaś tym, którzy oznak nie mieli, odcinano dłonie, po czym pozostawiano ich samym sobie, aby wykrwawili się na śmierć.

W okolicy jednak, oprócz niewielkich ilości złotego piasku zbieranego w strumieniach, nie było złota, wobec czego zadanie powierzone Indianom okazało się niewykonalne. Zaczęli więc uciekać, lecz zbiegów tropiono przy pomocy psów i zabijano.

Choć najeźdźcy dysponowali zbrojami, muszkietami, mieczami i końmi, Arawakowie próbowali stawiać im opór. Schwytanych jeńców Hiszpanie wieszali lub palili żywcem. Arawakowie zaczęli masowo popełniać samobójstwa przy użyciu trucizny sporządzanej z manioku, zabijano też niemowlęta, aby ocalić je przed Hiszpanami.

W ciągu dwóch lat, w rezultacie morderstw, okaleczeń i samobójstw, wyginęła połowa z dwustupięćdziesięciotysięcznej populacji rdzennych mieszkańców Haiti.

Kiedy stało się jasne, że na wyspie nie ma już więcej złota, zmuszono Indian do niewolniczej harówki na ogromnych latyfundiach, nazwanych później encomiendas, gdzie pracowali w morderczym tempie i umierali tysiącami. W roku 1515 na Haiti żyło już tylko piętnaście tysięcy Indian. W roku 1550 było ich zaledwie pięciuset. Według raportu z 1650 roku, na wyspie nie ocalał nikt spośród Arawaków lub ich potomków.

Głównym, a w wielu sprawach jedynym źródłem informacji o tym, co wydarzyło się na Karaibach po przybyciu Kolumba jest Bartolomé de las Casas, który jako młody ksiądz uczestniczył w podboju Kuby. Przez pewien czas był właścicielem plantacji, na której pracowali indiańscy niewolnicy, lecz zrezygnował z niej i stał się żarliwym krytykiem okrucieństwa Hiszpanów. Las Casas przepisywał dziennik Kolumba, a po pięćdziesiątce rozpoczął pracę nad wielotomowymi dziełem Historia de las Indias [Historia Indii]. Według jego opisu, Indianie byli zwinni, potrafili – zwłaszcza kobiety – przepływać długie dystanse; nie można było ich uznać za nastawionych zupełnie pokojowo, bowiem plemiona niekiedy walczyły między sobą, lecz ofiar było zawsze stosunkowo niewiele, a do potyczek dochodziło z powodu osobistych zadrażnień, nie zaś wskutek rozkazów dowódców czy wodzów.

Kobiety były w społeczeństwach indiańskich dobrze traktowane, co bardzo zaskakiwało Hiszpanów. Las Casas następująco opisywał relacje między płciami:

Prawa małżeńskie nie istnieją; zarówno kobiety jak i mężczyźni wybierają swoich partnerów i opuszczają ich wedle swej woli, bez urazy, zazdrości i gniewu. Rozmnażają się w wielkiej obfitości, ciężarne kobiety pracują aż do momentu rozwiązania i rodzą niemal bezboleśnie; nazajutrz kąpią się w rzece i są czyste i zdrowe, jak przed porodem. Jeśli im się sprzykrzą ich mężczyźni, przerywają ciąże przy użyciu ziół; wstydliwe części ciała przykrywają liśćmi lub bawełnianą przepaską, choć zasadniczo zarówno mężczyźni, jak i kobiety nie zwracają większej uwagi na nagość niż my na czyjąś głowę czy dłonie.

Indianie, jak pisał, nie posiadali żadnej religii, a przynajmniej nie mieli świątyń. Żyć mieli wspólnie

w dużych budynkach o dzwonowatym kształcie, które mogą pomieścić do sześciuset osób naraz. Konstrukcje te wykonane są z bardzo mocnego drewna i pokryte dachem z liści palmowych. […] Indianie cenią sobie różnobarwne ptasie pióra, koraliki wykonane z ości oraz zielonych i białych kamyków, którymi ozdabiają swe uszy i usta; natomiast złoto i inne drogocenne przedmioty nie mają dla nich żadnej wartości. Nie prowadzą żadnego rodzaju handlu, niczego ani nie kupują, ani nie sprzedają, a utrzymują się wyłącznie dzięki darom przyrody. Szczodrze dzielą się dobrami, które posiadają i podobnej szczodrości oczekują od swych przyjaciół. […]

W drugim tomie Historia de las Indias, Las Casa (który początkowo zachęcał do zastąpienia Indian przez czarnoskórych niewolników, przekonany, że ci ostatni są silniejsi i bardziej wytrzymali, lecz później zmienił zdanie, widząc, jaki los na nich czekał) opowiada o tym, jak Hiszpanie traktowali Indian. Opis ten jest wyjątkowy i dlatego zasługuje na przytoczenie:

Niezliczone świadectwa […] dowodzą, że temperament tubylców jest łagodny i spokojny. […] My natomiast mieliśmy za zadanie nękać ich, grabić, mordować, ranić i niszczyć; nic więc dziwnego, że Indianie próbowali od czasu do czasu zabić jednego z nas. […] To prawda, że admirał [Kolumb – przyp. tłum.] był równie ślepy jak ci, którzy przyszli po nim; poza tym tak bardzo obawiał się, że nie zadowoli króla, iż dopuścił się wobec Indian zbrodni niemożliwych do naprawienia. […]

Las Casas opowiada o tym, jak Hiszpanie „z każdym dniem rośli w pychę”. Po niedługim czasie nie chcieli już nigdzie dalej chodzić pieszo; „będąc w pośpiechu, dosiadali grzbietów Indian” lub kazali się nosić na hamakach. „W tym przypadku Indianie musieli też nosić wielkie liście, aby osłaniać ich przed słońcem; inni wachlowali ich skrzydłami gęsi”.

Absolutna władza wiodła do absolutnego okrucieństwa. Dla Hiszpanów „nic nie znaczyło zabijanie Indian całymi tuzinami; niekiedy odcinali kawałki ich ciał, aby sprawdzić ostrość swych kling”.

Las Casas opowiada, jak „pewnego dnia dwóch tych tak zwanych chrześcijan napotkało dwóch indiańskich chłopców, z których każdy niósł papugę; Hiszpanie zabrali papugi i – dla zabawy – obcięli chłopcom głowy”.

Podejmowane przez Indian próby obrony nie powiodły się, a kiedy uciekali na wzgórza, odnajdywano ich i zabijano. Las Casas donosi, że „cierpieli i umierali w kopalniach i podczas wykonywania innych prac w rozpaczliwym milczeniu, wiedząc, że do nikogo w świecie nie mogliby zwrócić się z prośbą o pomoc”. Pracę w kopalniach opisywał w ten sposób:

[…] wzgórza plądruje się od góry do dołu i z dołu do góry tysiące razy, Indianie przekopują zbocza, kruszą skały, przenoszą kamienie, dźwigają na plecach ziemię, aby płukać ją w rzece, ci zaś, którzy przepłukują złoto tkwią przez cały czas w wodzie, tak bardzo pochyleni, że plecy mają stale zgięte, gdy zaś woda wdziera się do korytarzy kopalni, najżmudniejsze ze wszystkich zadań polega na ich osuszaniu poprzez czerpanie wody naczyniami i wylewaniu jej na zewnątrz. […]

Po sześciu lub ośmiu miesiącach pracy w kopalni – a tak długi okres był niezbędny, aby każda ekipa zdołała wydobyć wystarczającą ilość złota do przetopienia – jedna trzecia pracujących nie żyła.

Kiedy mężczyzn wysyłano do odległych o wiele mil kopalń, ich żony pozostawały na miejscu, by pracować na roli. Zmuszano je do wycieńczających robót, takich jak kopanie i usypywanie tysięcy pagórków pod uprawy manioku.

Tak więc małżonkowie widywali się ze sobą jedynie raz na osiem lub dziesięć miesięcy; podczas tych spotkań byli zaś tak wyczerpani i przygnębieni […], że przestali się rozmnażać. Noworodki umierały wcześnie, bowiem ich matki, przepracowane i wygłodzone, nie miały mleka, aby je karmić. Z tego powodu, gdy byłem na Kubie, w ciągu trzech miesięcy zmarło siedem tysięcy dzieci. Niektóre matki, z czystej desperacji, same nawet topiły swoje potomstwo. […] Tak oto mężowie umierali w kopalniach, ich żony – przy pracy, a dzieci – z braku mleka […] i w krótkim czasie ta kraina, niegdyś tak wspaniała, potężna i żyzna […] wyludniła się. […] Moje oczy widziały czyny tak obce ludzkiej naturze, że nawet teraz drżę, gdy o nich piszę […].

Kiedy Las Casas przybył na Haiti w 1508 roku, według jego świadectwa „na wyspie żyło – łącznie z Indianami – sześćdziesiąt tysięcy ludzi; tak więc w latach 1494–1508 w wyniku wojen, niewolnictwa i pracy w kopalniach wyginęły ponad trzy miliony mieszkańców. Kto w przyszłości da temu wiarę? Ja sam pisząc te słowa, choć jestem naocznym świadkiem, z trudem mogę w to uwierzyć […]”.

Tak oto przed pięciuset laty rozpoczęła się historia europejskiej inwazji na zamieszkałą przez Indian Amerykę. Nawet jeśli przytaczane przez Las Casasa liczby są przesadzone, a Indian nie było trzy miliony, jak twierdzi, ale dwieście pięćdziesiąt tysięcy, jak uważają współcześni historycy, to inwazja ta oznaczała podbój, zniewolenie i śmierć. Tymczasem w podręcznikach historii, z których uczą się dzieci w Stanach Zjednoczonych, wszystko zaczyna się od bohaterskiej przygody, nie ma słowa o rozlewie krwi, a Columbus Day jest obchodzony jako święto.

Jest to fragment „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, która ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej. Tytuł i wprowadzenie od redakcji. Z tekstu usunięto przypisy.

Tłum. Andrzej Wojtasik, red. Konrad Piskała. 

**

Howard Zinn (1922 – 2010) – Amerykański historyk, autor sztuk teatralnych, esejów, opracowań edukacyjnych, zbiorów dokumentów historii mówionej i podręczników. Społecznik i aktywista. Książka, z której pochodzi powyższy fragment, jest najbardziej znaną z kilkudziesięciu pozycji podpisanych jego nazwiskiem. Od lat 80. „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” jest konsekwentnie włączana do kolejnych programów nauczania historii w USA i nieustannie prowokuje dyskusje, polemiki i inspiruje kolejne pokolenie autorek, dziennikarzy, aktywistek i nauczycieli.

 

**Dziennik Opinii nr 284/2015 (1068)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij