Czytaj dalej

Ta, która jest mną

Czego my (liberalni, zachodni, nowocześni) od nich (przybyszów, Cyganów) chcemy? Marta Konarzewska o „Gołębie wzlatują” Melindy Nadj Abonji.

Kiedy gołębie wzlatują, robi się głośno, a potem trzepot zastyga i ptaki lecą w dal w całkowitej ciszy. Śledząc je wzrokiem, można myśleć o wolności, dzikim pragnieniu. Tak robi kuzyn narratorki powieści Abonji, Ildikó. Lub można po prostu je złapać i ugotować z nich rosół – tak robi Mamika, babka Ildikó. I wtedy też jest dobrze. Wszystko pozostaje na swoim miejscu, świat jest bezpieczny, a rosół jest pyszny.

Ildikó nie wie, które z tych uczuć jest jej bliższe (szukać szczęścia w oddali czy bezpieczeństwa w tym, co jest?). Gdy była mała, wyemigrowała z rodzicami i siostrą Nomi do Szwajcarii. Założyli tam pralnię, a potem, gdy zaczęło powodzić się lepiej – otworzyli kawiarnię. Kawiarnia Kocsisów. Sukces. Prosperuje doskonale – nie to, co za czasów Tennerów, rodowitych Szwajcarów, ale zawsze.

Kocsisowie wcześniej mieszkali w Wojwodinie. To taka serbska prowincja. Ale Kocsisowie nie są Serbami, lecz Węgrami – byli zatem mniejszością węgierską w Serbii. Kiedy wyjechali „na Zachód”, zostali mniejszością bałkańską w Szwajcarii. Ani Węgrzy, ani Serbowie – tylko „ci z Bałkanów”. Być może coś wiedzą o „tamtej wojnie”, której nikt nie rozumie, być może coś opowiedzą. Być może są Cyganami. I na pewno wiedzą wiele kiełbasie. I o przyprawach. „Czy węgierskie słowo «rodzina» nie brzmi jak ciepły posiłek?”.

W tym wszystkim próbuje się odnaleźć młoda Ildikó. Jej narracja – mieszająca czas przeszły z teraźniejszym, zagarniająca różne punkty widzenia, różne podmioty – jest gęsta i chwilami nieprzejrzysta. To oddaje nieprzejrzystość poplątanej tożsamości. Opowieści z dzieciństwa, historie babki i wujków, czasem mgliste, a czasem niezwykle żywe. Fragmenty wspomnień. A potem tak samo urwane migawki z „teraz”. Czasem ostre, a czasem niedoświetlone. Bo wcale nie jest tak, że to, co „teraz” jest bliższe, bardziej namacalne czy bardziej rzeczywiste.

Ildikó nie wyrywa się obcości. Wciąż stoi obok samej siebie, obok tego świata, w którym żyje jako Szwajcarka, w którym jako młoda dziewczyna na skłocie całuje się z chłopakiem, w którym szaleje w rytm anarchokapeli czy podaje kawę z pianką eleganckim rodzinom w starannie wyprasowanej modnej bluzce. To wszystko jest rola. Być może rolą jest każda tożsamość?

„Ta, która jest mną” – pisze Ildikó o sobie. „Odpowiada mu ta, która jest mną”. „Ta, która jest mną odwraca się”. Ten świat (i ona w nim) jest jak makieta. Z kolei „tamten” świat – babka Mamika, rudera, śliskie kamienie, zmurszałe ściany, uśmiechy odsłaniające popsute zęby, kuzyni – żołnierze też wcale nie jest do końca „jej” – to świat z przeszłości, świat-początek.

„Wszystko na miejscu? Druciany pojemnik na kukurydzę, gdzie kłębią się bezczelne myszy, niebieska studnia […], kamienie, na których latem parują siki i na które tryska krew, gdy Mamika zręcznym ruchem podrzyna gardła kur, chwilę wcześniej dziobiących zmielone ziarno kukurydzy” – tak jest „tam”. mitycznie i dziko. „Tuż po ósmej wszystkie głowy odwracają się w stronę wejścia, panie Freuler i Köchli, owdowiałe siostry, zatrzymują się na moment w drzwiach […] natychmiast nastawiam podwójne espresso dla pani Freuler i jasną café latte dla pani Köchli; bierzemy stolik numer trzy, mówi Nomi do Anity, rozstawiam talerzyki z kruchymi ciasteczkami i rogalikami, wołam do kuchni, że przyszły siostry, już idę, odpowiada matka…” – tak jest „tu”. Pracowicie, żywiołowo.

 

Ani „tam”, ani „tu” nie jest prawdziwym domem. Domem jest opowieść, która wyzwala.

Narracja Ildikó nie jest tożsamościowa. Nie szuka stałego miejsca, które ją zdefiniuje. Raczej rozpisuje niestałość, bez-miejsce, gdzie narratorka – emigrantka, imigrantka, przybyszka, nomadka, „ta, która jest mną” – próbuje się poczuć „na miejscu”. Wyzwolić z zewnętrznych wspólnotowych opowieści i znaleźć własną. To wyzwolenie dokonuje się samodzielne. Nie przez posłuszeństwo (wobec wspólnotowych narracji), ale też nie przez bunt wobec ojczyzny czy macierzy. I nie przez miłość także, jak się często zdarza – z Markiem czy Daliborem, Serbem o oczach tak głębokich, dalekich, że się mylą z gwiazdami. Dokonuje się przez opowieść.

Gołębie wzlatują to jednak nie tylko opowieść o młodej kobiecie, to także opowieść o mniejszości w jej wymiarze politycznym. Abonji stawia w swojej książce poważne pytanie o imigrantów. Przedstawia ich w całej krasie – kłótliwych, wlokących za sobą swoje swady, wojenne traumy, nie do końca przystosowanych; miotających się między nienawiścią do „lepszych innych” a pragnieniem bycia „lepszymi innymi” (Kocsisowie nie chcą zatrudniać w swojej kawiarni uchodźców, szukają „prawdziwych Szwajcarów”, a tym, którzy nimi nie są, zabraniają mówić w językach ojczystych). Wiecznie aplikujących. Abonji pyta: czego my (liberalni, zachodni, nowocześni) od nich (przybyszów, Cyganów) chcemy? Co oznacza nowoczesna polityka otwartości i „tolerancji”, gdzie są granice „przyjmowalnej” inności?

To samo pytanie postawiła Judith Butler w Ramach wojny. Pisze tam między innymi o zestawie wyprodukowanych przez nowoczesność norm kulturowych, których spełnianie uznaje się za wstępny warunek obywatelstwa. „I tak np. W Holandii osoby po raz pierwszy aplikujące o prawo do imigracji proszone są o spojrzenie na zdjęcie całujących się dwóch mężczyzn i ocenę, czy uznają je za obraźliwe [..] Czy egzaminuje się również gejów i lesbijki, sprawdzając, czy nie obraża ich widok praktyk muzułmańskich? Czy ów egzamin to liberalna obrona mojej wolności, z czego powinnam być zadowolona, czy też moją wolność wykorzystuje się tu jako instrument przymusu – element dążenia do utrzymania Europy czystej, to znaczy białej, oraz «świeckiej» w takim sensie, który nie stawia pod znakiem zapytania charakteryzującej ten projekt przemocy?”.

Rodzice Ildikó zdali pomyślnie egzamin na obywatelstwo. Nauczyli się, czego trzeba, i zdali. „Musieli za nimi zagłosować” – rozumowała mała Indikó. I zagłosowali na tak. Nie pytali o całujące się pary, dali kredyt zaufania i pozwolili nauczyć się bycia Szwajcarami. Czy się udało?  „Nie powiodłoby się nam tak, gdybyśmy nie byli Szwajcarami” – rozumuje ojciec. Wątpliwość wciąż jednak tli się pod spodem narracji. Ildikó: kim jesteśmy, czy na pewno nas tu chcą? Czy jesteśmy tu na miejscu? My – czyli kto? Nie całkiem Serbowie, nie całkiem Szwajcarzy i nie całkiem Węgrzy? Na miejscu – czyli gdzie?

 

Melinda Nadj Abonji, „Gołębie wzlatują”, Wydawnictwo Czarne, 2012.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij