Widzę setki osób w maskach gazowych, maseczkach chirurgicznych lub maskach do nurkowania. Policjanci wystrzelili kolejne pociski z gazem.
Byłem tak strasznie wkurwiony, że natychmiast musiałem zjeść coś słodkiego. Szedłem już kawał drogi – spocony, zmęczony i wściekły. W końcu znalazłem się w dzielnicy z czynnymi sklepami i kawiarniami, z kursującymi autobusami i trąbiącymi taksówkami. W pierwszej lepszej cukierni poprosiłem o bugatsę. Z cukrem pudrem i cynamonem. Na ciepło.
Pałaszowałem ciasto łapczywymi kęsami. Było idealne: tłuste, sycące i słodkie. Klejące się palce wytarłem w spodnie. Usiadłem na murku i próbowałem pozbierać myśli. Była niedziela, wieczór – 12 lutego 2012 roku.
Do Aten przyjechałem kilka dni wcześniej, po tym, jak rząd premiera Papadimosa – nie wiadomo który już raz – ogłosił, że pomylił się w przewidywaniach co do kryzysu. Było gorzej, niż myśleli premier i minister finansów, gorzej niż prorokowali unijni inspektorzy nadzorujący greckie finanse. Było dużo gorzej. Kolejne recepty okazywały się nieskuteczne. Trzeba było znów zacisnąć pasa, ale tym razem porządnie. Po takim komunikacie nie mieliśmy w radiu wątpliwości, że – choć zima – w Atenach znów będzie gorąco.
– Dionis, bukuj bilety. Lecisz.
Około szesnastej na plac Syntagma (Konstytucji) zaczęli schodzić się ludzie. Grupki znajomych dyskutowały, paląc cienkie skręty i popijając kawę z plastikowych kubków. Dużo dzieciaków, w wózkach i trzymanych za ręce przez rodziców. Handlarze popychali swoje kramy i zajmowali pozycje. Sprzedawali chirurgiczne maski, wodę w butelkach i gwizdki. Z szerokiej jezdni oddzielającej plac od siedziby parlamentu zniknęły samochody i trolejbusy, a na jej obrzeżach pojawili się policjanci. Ktoś na latarni zawiesił szubienicę, ktoś inny miarowo walił w bęben. Obok rozwijano wielkie transparenty z czarnymi i czerwonymi napisami – same drukowane litery. Po porannym deszczu zza chmur zaczęło wyglądać słońce.
Bezdomne psy biegały w zadziwieniu wokół trzech młodych chłopców i dwóch dziewczyn z amatorskiej trupy teatralnej, którzy najpierw oblali się czerwoną farbą, a później ułożyli w afektowanych pozach na ulicy – krwawią, jak cała Grecja pod ciężarem zagranicznych długów. Zamknięte oczy, wstrzymywane oddechy. Spóźnieni fotoreporterzy prosili ich, by nie wstawali jeszcze przez chwilę – cykali zdjęcia pod różnymi kątami, tak żeby zmieścić na nich również pęczniejący tłum oraz budynek parlamentu z zamkniętymi okiennicami i wielką biało-niebieską flagą powiewającą na dachu.
A w parlamencie debata – nad programem oszczędnościowym, w którym zatwierdza się obniżenie pensji minimalnej i masowe zwolnienia w administracji, ponoć konieczne, bo kryzys ciągle postępuje. Publiczne media krzyczą, że bez tego Bruksela zakręci kurek z pieniędzmi, a kraj zbankrutuje. Partie PASOK i Nowa Demokracja zarządzają dyscyplinę przed wieczornym głosowaniem, ale kilkoro posłów się wyłamuje, za co grozi wyrzucenie z partii. Do końca nie będzie wiadomo, co zrobią. To już kolejne takie przesilenie w ostatnim czasie.
*
Przypomina mi się wielki protest z lata 2011 roku. Wszystko przebiegało według tego samego scenariusza. Minister finansów wychodzi na mównicę ze strapioną miną i ostrzega:
– Kiries kai kiroi vouleutes, panie i panowie posłowie. Grecja upadnie, jeśli odrzucicie dzisiaj wieloletni plan budżetowy. Bolesne cięcia i oszczędności są nieuniknione. Zachowajcie się rozsądnie, bo stoimy nad przepaścią. A jak w nią spadniemy, to będziemy się podnosić długie dekady – poles dekaeties!
Związki zawodowe protestują – na weekend zapowiadają strajk generalny i to od razu dwudniowy. Tłum zagranicznych dziennikarzy ciągnie do Aten – węszymy zawieruchę. Mój samolot ląduje jako ostatni – kolejne będą zawracane, bo kontrolerzy lotów rozpoczęli protest wcześniej niż zapowiadano. Port w Pireusie nieczynny, nie jeżdżą autobusy, tramwaje ani metro. Taksówkarze mają niespodziewane żniwa. Całe centrum jest zamknięte dla samochodów. Kierowca wysadza mnie na tyłach ateńskiego uniwersytetu. Z radia dzwonią, że część ustaw już przeszła i że wybuchły zamieszki, że ludzie biją się z policją, że ogień i huk, tłuczone szyby, przed samym parlamentem i kilka ulic dalej, że koktajle Mołotowa lecą w stronę banków, że mam uważać, że chmura gazu łzawiącego. Chmura? Faktycznie, właśnie w nią wchodzę. Mówią, żebym się nie rozłączał, że za chwilę będziemy na antenie, na żywo w popołudniowym programie. Grześ Chlasta, prowadzący, pyta, co widzę, a mi głos więźnie w gardle. Zaczynam kaszleć, pocić się, krztusić. Z oczu ciekną mi łzy. Na antenie słychać odgłosy wybuchów i syreny karetek. Próbuję opisać energię, która wypełnia teren wokół mnie. Wchodzę na murek i widzę setki osób w maskach gazowych, maseczkach chirurgicznych lub maskach do nurkowania. Tłum zaczyna biec w stronę Biblioteki Narodowej. Policjanci wystrzelili kolejne pociski z gazem. Chowamy się w bocznych uliczkach.
Ludzie widzą moją walizkę na kółkach i podchodzą, chcą pomóc. Biorą mnie za zbłąkanego turystę.
– Gdzie twój hotel? Uciekaj, tu jest niebezpiecznie – przekonują mnie dwie piękne studentki. Policzki i nos mają wysmarowane białą mazią – maalox, pomaga na ból brzucha, ale łagodzi też skutki działania gazu. Dziennikarzom nie ufają, do mikrofonu nic mi nie powiedzą, ale proszą, żebym na siebie uważał. W końcu wydostaję się poza centrum, wsiadam do taksówki i jadę na Vironas zostawić walizkę w mieszkaniu mojej kuzynki Marysi.
Kiedy wrócę po dwóch godzinach – zastanę krajobraz po bitwie. Wybite szyby sklepów i banków, tlące się śmietniki, obłupany marmur na schodach ekskluzywnych hoteli i ten cholerny gaz, który będzie się unosił nad centrum miasta jeszcze przez dwa dni.
Policjanci przesadzili – stwierdzi prokurator generalny i zarządzi w tej sprawie śledztwo – rozpylili chemikalia nawet na stacji metra, gdzie lekarze urządzili szpital polowy dla rannych w zamieszkach. Greccy Oburzeni – Aganaktismenoi – naprawiają swoje namioty, które ucierpiały podczas zadymy. Polewają marmurowe płyty na placu Syntagma wodą z fontanny i na nowo rozwieszają transparenty. Kilka tygodni później władze Aten zarządzą likwidację ich obozowiska – policja przyjdzie nad ranem.
*
Ponad pół roku później po Oburzonych nie ma na placu ani śladu. Zbliża się osiemnasta. Tłum ciągle pęcznieje. Ktoś wydziera się do megafonu, że politycy to złodzieje, oszuści i zdrajcy: – Wynocha stąd, kłamcy! – Wynocha, wynocha! – płynie przez plac. W kierunku parlamentu strzelają setki, jeśli nie tysiące wyprostowanych rąk z rozcapierzonymi palcami – to słynna grecka moutza, gest wściekłości i niezgody, klątwa rzucana na wroga.
W tym samym czasie właściciele sklepów, restauracji i kiosków w centrum oraz kilku przyległych dzielnicach wypraszają klientów i podliczają marny utarg. Zamykają drzwi na klucz, opuszczają metalowe rolety i idą do domów, z nadzieją, że może kamienie ominą szyby ich interesów. Tego wieczora będą w nerwach oglądać informacje na wszystkich kanałach – żeby zobaczyć, gdzie tłuczono się najbardziej. Bo że bójki wybuchną, to niemal pewne.
Głównymi ulicami prowadzącymi na plac ciągną głośne kolumny – krok marszowy, zdecydowany, w dłoniach flagi z symbolami partyjnych młodzieżówek i związków zawodowych. TAK – dla chleba i wolności! NIE – dla cięć i oszczędności!
Dwie staruszki w zimowych płaszczach mówią mi, że cały ten bajzel to robota Niemców. Chcieli Grecję wykończyć podczas wojny, ale im się nie udało. Teraz znów próbują, ale i tym razem przegrają. Grecy to waleczny naród. – Łatwo skóry nie sprzedamy! – mówią.
Młode, sympatyczne małżeństwo. Ubrani na kolorowo. Ona nieco wyższa od niego. Trzymają się za ręce. Prowadzą sklep ze sportowymi ciuchami. Chodzą na wszystkie protesty. Biznes kręci się coraz gorzej, wykańczają ich coraz to nowe podatki. Przy sporych oszczędnościach jeszcze wystarcza do pierwszego, więc nie narzekają. Martwią się o tych, którzy nie mają na jedzenie. I o przyszłość dwójki swoich małych dzieci.
– Wszyscy nasi politycy to złodzieje, przez całe lata kradli i oszukiwali. Nie wierzymy w ani jedno ich słowo. Jeśli oni zostaną u władzy, kryzysy będą wracały co chwila.
Szukam kafejki internetowej, żeby wysłać dźwięki do radia, ale wokół wszystko pozamykane. Idę w stronę placu Omonia (drugi co do wielkości plac Aten). Na jednej z głównych ulic – Stadiou – mijają mnie tysiące osób. Co chwilę się zatrzymuję i robię zdjęcia, bo nie mogę uwierzyć rozmiarom tłumu. Gdzieniegdzie grupki policjantów przeganiają zakapturzonych chuliganów z kijami bejsbolowymi, którzy podłączyli się do pokojowej demonstracji – gdzieniegdzie sami są przeganiani.
Nagle czuć paloną gumę i słychać, jak pękają szyby. Zaczęło się! Choć nie wiadomo, kto, ani jak zaczął. Gaz powoduje panikę, ludzie rozbiegają się we wszystkie strony. Powietrze co rusz przecinają kamienie i policyjne pałki.
Fragment książki Dionisiosa Sturisa Grecja. Gorzkie pomarańcze, która ukazała się na początku czerwca nakładem wydawnictwa W.A.B.