W 1989 roku Czechom wydawało się, że kapitalizm to najlepszy ustrój na świecie. Ale widać dzisiaj bardzo wyraźnie, że to były płonne nadzieje.
Tomasz Stawiszyński: Wolisz Depeche Mode czy Die Toten Hosen?
Jaroslav Rudiš: Wolę Depeche Mode. Słucham ich od czasu, kiedy byłem jeszcze nastolatkiem. Ale kluczowym momentem w mojej powieści „Koniec punku w Helsinkach” jest właśnie koncert Die Toten Hosen. Przecinają się tam losy dwóch głównych bohaterów. Ten koncert naprawdę miał miejsce w Czechosłowacji w 1987 roku. Niesamowite wydarzenie. Zorganizowane zresztą przez komunistów. To był pierwszy taki koncert w krajach bloku wschodniego. Odbywał się w ramach Festiwalu Pokoju Olofa Palmego. Były tam zaproszone zespoły z wschodniej i zachodniej Europy. Wszystkich miał połączyć sprzeciw wobec wojny atomowej. I faktycznie połączył – ale w dość osobliwy sposób. Po stronie zachodniej mieliśmy zaangażowane, fajne, młode alternatywne zespoły, a po stronie czechosłowackiej różne zespoły ulubione przez komunistów. Z Niemiec byli Die Toten Hosen i Einstürzende Neubauten, a z Czechosłowacji jakieś socjalistyczne popgwiazdy. Przyszło tam mnóstwo punków, ale najwięcej było ludzi, którzy punka w ogóle nie słuchali. No i po występie DTH zrobiła się awantura, nie mogli zagrać bisu, za kulisami pobili się z policją i zostali aresztowani. W związku z tym Einstürzende Neubauten w ogóle nie wystąpili. Zostali odwiezieni eskortowanym przez służby autobusem do granicy. To był ciekawy moment w stosunkach czesko-niemieckich: czescy i wchodnioniemieccy punkowie zjednoczyli się w sprzeciwie wobec ówczesnego establishmentu.
Te dwa zespoły to jednocześnie symbole dwóch odmian kontestacji bardzo silnie obecnych w latach 80. w Europie środkowo-wschodniej. Punkowcy i depesze – każda z tych grup na swój sposób – manifestowała sprzeciw wobec ówczesnej szarzyzny i beznadziei. Depesze uciekali w osobisty, intymny świat miłości, specyficznie pojmowanej religii i melancholii – bardzo silnie obecny w muzyce i tekstach Depeche Mode.
– Generalnie, te dwie subkultury nie były wobec siebie szczególnie przyjaźnie nastawione. Punkowcy twierdzili, że jesteśmy „pedałami” i fanami disco. Oczywiście, to zupełne nieporozumienie. DM to nie jest disco – to jest mroczny, egzystencjalny, alternatywny pop. Byli też oczywiście metalowcy i hipisi. Paradoksalnie, subkultury ze sobą walczyły, często w sensie jak najbardziej dosłownym, a przecież tak naprawdę dla systemu komunistycznego byliśmy wszyscy wrogami. Nawet depesze byli dla władzy niewygodni. Było nas też chyba najwięcej. Pamiętam wielki koncert DM w Czechosłowacji w 1988 roku. Gigantyczny tłum.
W ogóle to jest genialny zespół. „Delta Machine”, najnowsza płyta, jest po prostu świetna. Byłem trzy razy na koncercie, widziałem kolejne generacje fanów. Wtedy, w latach 80. ta muzyka po prostu pomagała przeżyć w realnym socjalizmie.
O depeszach napisałeś – razem z Petrem Pýchą – sztukę teatralną „Strange Love”.
– Opowiada o konkursie na największego fana Depeche Mode, a jej bohaterem jest gość, który twierdzi, że był pierwszym fanem w Czechosłowacji, pierwszym czeskim Davidem Gahanem. Sam jesteś fanem DM, więc wiesz doskonale co się dzieje na koncertach – przychodzą zawsze tysiące Gahanów. Ale bohater sztuki twierdzi, że był pierwszy. I już wtedy – w 1981 roku, kiedy to pierwszym Gahanem w Czechosłowacji został – buntował się w ten sposób przeciwko komunizmowi. Sztuka grana była w małym teatrze Ústí nad Labem, a główną rolę zagrał bardzo znany czeski aktor Marek Taclík. Sztuka nie schodziła z afisza przez cztery lata, a na widowni – tak jak na koncertach DM – można było zobaczyć wielu Davidów Gahanów (śmiech). To jest mimo wszystko trochę tragikomiczne – tak jak i sama sztuka.
Losy bohaterów „Końca punka w Helsinkach” też są trochę tragiczne. Szukają jakiejś alternatywy, jakiejś innej tożsamości, jakiejś innej identyfikacji niż im to oferuje realny socjalizm – ale jej nie znajdują…
– Moja generacja – o której opowiada „Koniec punka…” – jest postrzegana jako ta, która najwięcej skorzystała na upadku komunizmu. Ok, mnie na przykład się udało – studiowałem w Zurichu i Berlinie, moje książki ukazują się w całej Europie. Ale wciąż są ludzie, którzy byli w latach 80. gdzieś na marginesie społeczeństwa – i są tam nadal. Wielu starych punkowców pozostało przy swojej kontestacji po dziś dzień. Nie zyskali na zmianie ustrojowej, są jakby cały czas w tym samym miejscu. Dodatkowo, w ostatnich latach, kiedy Europa została dotknięta kryzysem ekonomicznym, okazało się, że wcale nie jest tak pięknie, jak sądziliśmy. Rośnie bezrobocie wśród młodych, ludzie tracą pracę, nie mają za co żyć. Czesi bardzo wierzyli w kapitalizm, wydawało się nam, że to najlepszy ustrój na świecie. Myśleliśmy, że konsumpcja i kapitalizm równa się demokracja i wolność. Ale widać dzisiaj bardzo wyraźnie, że to były płonne nadzieje. Bardzo nam tylko długo zajęło zrozumienie tego. Okazało się, że podobnie jak komunizm nie był bynajmniej idealny, tak kapitalizm też nie jest – i cały czas trzeba szukać innych dróg. Zaraz po 89 roku oczywiście pojawiła się wolność, przyjeżdżało do Czech mnóstwo zespołów rockowych, dla których Vaclav Havel był ikoną. Myślę, że dopiero teraz nadszedł czas kaca po tym całym rock’n’rollu i przyszedł czas, żeby realnie zastanowić się czym tak naprawdę był rok 89. Panuje u nas na przykład gigantyczna korupcja. Wraz ze śmiercią Havla i wielu jego współpracowników, umarły także ideały 89 roku, odeszli ludzie, którzy starali się sprawować władzę w sposób naprawdę etyczny.Pojawiła się warstwa społeczna, którą nazywam nad-Czechami – jeżdżą luksusowymi samochodami, ubierają się w drogie ciuchy, mają kontakty w świecie polityki i biznesu.
To właśnie oni promują w Czechach eurosceptycyzm.Boją się kontroli ze strony Unii Europejskiej, woleliby prowadzić swoje biznesy poza wszelką kontrolą.
Jasne, Bruksela nie jest idealna, jest tam mnóstwo biurokracji itp. – ale to zdecydowanie lepsze niż dziki Zachód, o którym marzą nad-Czesi. Mam zamiar zmierzyć się z tym tematem w mojej następnej powieści pod tytułem „Aleja Narodowa”. Bohaterem jest facet, który jest kompletnym outsiderem, lubi wdawać się w bójki i jest w ogóle trochę szalony. W 1989 roku uczestniczył w wielkiej demonstracji w Alei Narodowej – tylko nie wiadomo po której był wtedy stronie, czy był demonstrantem, czy może policjantem. Ale niezależnie od tego – nie jest beneficjentem transformacji ustrojowej.
W jaki sposób można dziś w Czechach kontestować tę amoralną politykę?
– Myślę, że rodzą się różne nowe formy, na przykład lewicowe stowarzyszenie ProAlt. W Czechach, przez bardzo długi czas, wszystko, co lewicowe automatycznie było kwalifikowane jako komunistyczne – a to zupełny absurd. Podobnie ze związkami zawodowymi. W Niemczech są one na przykład bardzo sprawne i pracownicy z pewnością są tam chronieni lepiej niż w Czechach. Wciąż jeszcze potrzebujemy trochę czasu, żeby zrozumieć, że lewicowość nie jest tożsama z postkomunizmem.
To zupełnie tak samo, jak w Polsce.
– Bo to w ogóle problem postkomunistycznych krajów. Z drugiej strony to naprawdę śmieszne – dwadzieścia pięć lat po upadku realnego socjalizmu twierdzić, że jeśli ktoś głosi idee socjaldemokratyczne to znaczy, że jest postkomunistą.
Jaroslav Rudiš jest czeskim pisarzem, dziennikarzem, dramaturgiem i autorem scenariuszy do komiksów. W Polsce ukazały się m.in. jego powieści „Niebo nad Berlinem” (2007; Prószynski i S-ka) i – ostatnio – „Koniec punku w Helsinkach” (2013; Czeskie Klimaty)