Czytaj dalej

Roudinesco: Mózg Frankensteina

Wrogość niektórych naukowców wobec modelu Freudowskiego wywodzi się nie tyle z naukowej dyskusji, ile z oporu samych tych naukowców wobec ich nieświadomości.

W słynnym odczycie Mózg i myśl w grudniu 1980 roku Georges Canguilhem ponownie potwierdził wyrażoną w 1956 roku wrogość wobec psychologii, oskarżając ją o opieranie się na biologii i fizjologii, chcących udowodnić, że myśl jest jedynie wynikiem wydzieliny z mózgu. W tym referacie psychologia nie jest określona tylko jako „filozofia pozbawiona naukowych rygorów”, „etyka pozbawiona wymagań” i „medycyna pozbawiona kontroli” – jest utożsamiona z prawdziwym barbarzyństwem.

Bez używania terminu „kognitywizm”, który pojawi się w 1981 roku, Canguilhem drapieżnie godzi w wierzenie, które ożywia ideał kognitywny – zamiar stworzenia „nauki o umyśle” opartej na współzależności stanów umysłowych ze stanami mózgu. Odwołanie do prac Alaina Turinga, Norberta Wienera i Noama Chomsky’ego jest jasne i Canguilhem ostro krytykuje imperializm tych doktryn, które od czasu frenologii przyczyniają się, niezależnie od różnic, do rozwoju tej nauki o umyśle. „W sumie – podkreśla – przed frenologią wierzono Kartezjuszowi, myślicielowi, odpowiedzialnemu autorowi własnego systemu filozoficznego. Według frenologii Kartezjusz jest nosicielem mózgu, który myśli pod imieniem René Descartes […]. Krótko mówiąc, na podstawie obrazu czaszki Kartezjusza naukowiec frenolog dowodzi, że cały Kartezjusz – zarówno jego biografia, jak i filozofia – znajduje się w mózgu, który trzeba nazwać jego mózgiem, mózgiem Kartezjusza, ponieważ mózg zawiera zdolności postrzegania działań, które są w nim, ale wreszcie jakim nim? I tu znajdujemy się w samym sercu dwuznaczności. Kto czy co mówi: ja?”.

Nie dość, że Canguilhem chłoszcze tych wszystkich, którzy chcą odkryć siedzibę myśli dzięki neuroobrazowaniu, to podkreśla również śmieszność stwierdzenia czynionego przez teoretyków tak zwanej sztucznej inteligencji, jakoby istniała analogia między mózgiem a komputerem, która dopuszcza zrobienie z produkcji myśli odpowiednika strumienia pochodzącego z robotyki. „Oklepana już metafora mózgu-komputera jest usprawiedliwiona, o ile rozumiemy myślenie jako operacje logiczne, obliczeniowe, rozumowania […]. Ale czy chodzi o maszyny analogowe, czy logiczne, jedną rzeczą są obliczenia czy przetwarzanie danych według instrukcji, a czym innym wymyślenie teorematu. Obliczenie toru pocisku to rzecz komputera. Sformułowanie prawa powszechnej grawitacji to wyczyn wymykający się tym ramom. Nie ma inwencji bez świadomości pustki logicznej, bez koncentracji na możliwym, bez ryzyka pomyłki”. I dodaje: „Specjalnie nie będę mówił o sprawie, która logicznie powinna prowadzić do zastanowienia się nad możliwością pojawienia się pewnego dnia na wystawie w księgarni Autobiografii komputera, skoro brak jego Samokrytyki”. W gruncie rzeczy Canguilhem jedynie odsyła tych, których krytykuje, do słynnego zdania Claude’a Bernarda: „Zręczna ręka bez głowy, która ją prowadzi, jest ślepym narzędziem; głowa bez ręki, która wykonuje, pozostaje bezsilna”.

Jeśli nie możemy utożsamić mózgu z maszyną i jeśli nie możemy zdać sprawy z myśli bez odwoływania się do świadomej podmiotowości, niemożliwe jest również, jak mówi Canguilhem, sprowadzenie funkcjonowania psychicznego do aktywności chemicznej. Oczywiste jest stwierdzenie, że bez aktywności mózgowej nie byłoby myśli, ale to nieprawda, że mózg wytwarza myśl jedynie dzięki aktywności chemicznej. „W konsekwencji, mimo występowania i pozytywnych wyników działania kilku przekaźników chemicznych, mimo perspektyw, jakie otwierają niektóre odkrycia z dziedziny neuroendokrynologii, wydaje się, że nie nadeszła jeszcze chwila, żeby obwieścić na wzór Cabanisa, że mózg będzie wydzielać myśl tak jak wątroba żółć”.

Nie przejmując się kłótniami między behawiorystami a kognitywistami, między neurobiologami i fizykalistami, Canguilhem w tym referacie zwalcza hurtem nie nauki i ich postęp, nie współczesne prace na temat neuronów, genów i aktywności mózgowej, ale podejście eklektyczne, w którym mieszają się behawioryzm, eksperymentalizm, nauki kognitywne, sztuczna inteligencja itd. Krótko mówiąc, w jego oczach psychologia, która twierdzi, że zapożycza swoje modele od nauki, jest jedynie narzędziem władzy, biotechnologii ludzkiego zachowania, ograbiającej człowieka z jego podmiotowości i próbującej odebrać mu wolność myślenia.

W walce z tą psychologią Canguilhem podpiera się Freudem. Pokazuje, że wiedeński pionier był jedynym naukowcem swojej epoki, który przetworzył hipotezę w teorię istnienia psychiki na podstawie pojęcia aparatu psychicznego. Między 1895 rokiem, kiedy pisze Projekt psychologii naukowej, a rokiem 1915, kiedy opracowuje swoją metapsychologię, Freud bierze więc pod uwagę porażkę projektów epoki, które doprowadziły do uzależnienia procesów psychicznych od organizacji komórek nerwowych. I dystansuje się z całą stanowczością od idei podobieństwa między topicznym układem nieświadomości a anatomią mózgu.

Obszernie zacytowałam wystąpienie Georges’a Canguilhema, ponieważ moim zdaniem modelowo ilustruje ono wielki spór, który od stu lat przeciwstawia sobie stronników możliwości utworzenia nauki o umyśle, w której system umysłowy byłby odwzorowaniem systemu nerwowego, zwolennikom autonomii procesów psychicznych.

W centrum tej dyskusji Freudowska nieświadomość jest przedmiotem wyjątkowych kontrowersji, w miarę jak jej definicja wymyka się kategoriom właściwym obu dziedzinom. Nie tylko ta nieświadomość nie może być utożsamiana z systemem nerwowym, ale nie da się jej również włączyć do koncepcji kognitywnej czy eksperymentalnej psychologii. A mimo to nie należy do domeny tego, co tajemne i irracjonalne. Inaczej mówiąc, w zestawieniu z innymi definicjami nieświadomości wyłania się na początku w sposób negatywny – nie jest ani dziedziczna, ani mózgowa, ani automatyczna, ani nerwowa, ani kognitywna, ani metafizyczna, ani metapsychiczna, ani symboliczna itd. Jaka jest więc jej natura i dlaczego ciągle jest przedmiotem zażartych sporów?

To wystąpienie jest modelowe również z innego powodu. Pokazuje bowiem, że prawie zawsze to naukowcy najbardziej pozytywistyczni i najbardziej przywiązani do zasad rygorystycznej nauki opracowują najbardziej ekstrawaganckie i irracjonalne teorie dotyczące mózgu i psychiki, kiedy tylko twierdzą, że stosują swoje wyniki do całości procesów ludzkich. Poszukiwanie racjonalizacji integralnej, która w gruncie rzeczy ma na celu opanowanie produkcji człowieka, jest niczym innym, jak nową wersją mitu o Prometeuszu.

W epoce nowożytnej to Mary Shelley dała mu najpiękniejszy wyraz w słynnej powieści z 1817 roku Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz. Opowiada w niej historię młodego naukowca Victora Frankensteina, który postanawia stworzyć istotę ludzką bez duszy, łącząc fragmenty zwłok wyciągniętych z cmentarzy albo domów pogrzebowych. Zaraz po stworzeniu potwór staje się jednak ludzki i cierpi z powodu bycia pozbawionym iskry bożej, dzięki której mógłby istnieć. Toteż prosi swojego twórcę o zrobienie dla niego kobiety na jego podobieństwo. Na skutek okropnych dramatów potwór ginie na lodowej pustyni Arktyki po zabiciu naukowca. Jako że Mary Shelley nie nadała kreaturze imienia, kolejni czytelnicy i komentatorzy błędnie określali ją nazwiskiem samego naukowca. I tak Frankenstein, ta nienazwana, tragiczna rzecz, jest świadectwem wielkiego koszmaru zachodniego rozumu.

To między 1870 a 1880 rokiem, pod wpływem ewolucjonizmu Darwina, ukształtował się projekt rozciągnięcia języka naukowego na całość zjawisk ludzkich. Stąd wzięło się rozpowszechnienie wszystkich -izmów, które miały jakoby zapewniać legitymizację naukową zarówno wiedzom racjonalnym, jak i wątpliwym doktrynom zainspirowanym nauką.

Teologia laicka – scjentyzm – stale towarzyszy językowi nauki i ewolucji nauk, roszcząc sobie prawo do rozwiązania wszystkich ludzkich problemów za pomocą wiary w absolutną determinację zdolności Nauki do ich rozwiązania. Inaczej mówiąc, scjentyzm jest taką samą religią jak te, z którymi walczy. Jest iluzją nauki w sensie, w którym Freud określa religię jako złudzenie. Ale znacznie bardziej niż religia złudzenie scjentystyczne utrzymuje, że uzupełnia, dzięki mitologiom czy majakom, wszystkie niepewności konieczne do rozwinięcia naukowego śledztwa.

Jeśli dyskurs naukowy zdolny jest przywłaszczyć sobie mózg Frankensteina do tego stopnia, żeby zrobić z niego symbol współczesnego racjonalizmu, nie będzie dziwić, że niektórzy z najlepszych aktualnie specjalistów od biologii mózgu mogą wpaść w tę samą pułapkę i w rezultacie oskarżać psychoanalizę o bycie doktryną mitologiczną, literacką lub szamanistyczną.

Jak można na przykład traktować poważnie deklaracje Henriego Korna, francuskiego neurobiologa, twierdzącego, że psychoanaliza jest jedynie „szamanizmem, któremu brakuje teorii”? Jak można zadowalać się oświadczeniami Jean-Pierre’a Changeux, profesora w Collège de France, który jest gotów sprowadzić każdą formę myślenia do „maszyny mózgowej” i deklaruje, wbrew samym lekarzom, że jest zwolennikiem upowszechniania psychiatrii biologicznej opartej na prymacie farmakologii i oczyszczonej z „imperializmu dyskursu psychoanalitycznego” czy z „freudowskich mitologii” głoszonych przez „pewne środowisko z kawiarni na paryskim Rive Gauche”? A jak rozumieć deklaracje francuskiego filozofa Marcela Gaucheta, chcącego zastąpić nieświadomością mózgową i modelem komputerowym Freudowską nieświadomość, która „nie święci już triumfów” w świecie, gdzie afekt jest zagrożony wyginięciem?

Jak wreszcie zaakceptować przepowiednie amerykańskiego politologa Francisa Fukuyamy, który winszuje sobie „zniknięcia” psychoanalizy z historii i z całości „konstrukcji teoretycznych” na korzyść pojawienia się społeczeństwa opartego na naukach przyrodniczych, które usunęłoby człowieka jako takiego? „Na tym etapie – pisze – skończylibyśmy definitywnie z historią człowieka, bo usunęlibyśmy istoty ludzkie jako takie. Tak zacznie się nowa historia, poza żywiołem ludzkim”.

Te wybryki są oczywiście atakowane przez innych naukowców, którzy nie wahają się rozbić scjentystycznych iluzji swych kolegów. Gerald Edelman, amerykański neurobiolog i laureat Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, popiera zatem myśl, że nieświadomość w sensie freudowskim pozostaje pojęciem niezbędnym do naukowego zrozumienia życia psychicznego człowieka. W dziele zatytułowanym Biologie de la conscience (Biologia świadomości) pokazuje zresztą, że wrogość wobec modelu Freudowskiego wywodzi się nie tyle z naukowej dyskusji, ile z oporu samych naukowców wobec ich nieświadomości. „Mój zmarły przyjaciel Jacques Monod, wielki biolog molekularny, i ja – pisze Edelman – prowadziliśmy często ożywione dyskusje à propos Freuda. Podtrzymywał on z uporem, że Freud był antynaukowcem i prawdopodobnie szarlatanem. Ja ze swej strony broniłem idei, że Freud, nie będąc naukowcem w naszym rozumieniu tego słowa, był wielkim intelektualnym pionierem, zwłaszcza w swojej wizji nieświadomości i jej roli w zachowaniu. Monod, wywodzący się z surowej rodziny protestanckiej, odpowiadał na to: «Jestem w pełni świadomy swoich motywacji i w pełni odpowiedzialny za swoje czyny. Wszystkie są świadome». Pewnego dnia odparowałem mu zdruzgotany: «Jacques, powiedzmy po prostu, że wszystko, co powiedział Freud, stosuje się do mnie, a nic nie stosuje się do ciebie». «Tak właśnie jest, mój drogi przyjacielu» – odparł”.

Tak jak Edelman, a inaczej niż Jean-Pierre Changeux, francuski neurobiolog Alain Prochiantz podkreśla, że nie istnieje żadna sprzeczność między nauką o mózgu, genetyką i doktryną psychoanalityczną: „Geny określają naszą przynależność do gatunku i naszą przynależność fizyczną, jednak nie tylko one determinują naszą osobowość istoty myślącej. Mózg nie jest komputerem zakodowanym przez aparat genetyczny”.

Freud, mocno przywiązany do najbardziej rozwiniętej nauki swoich czasów, chciał z psychologii uczynić naukę przyrodniczą. Dlatego w nieukończonym rękopisie, gorączkowo pisanym w 1895 roku, sformułował pewną liczbę współzależności między strukturami mózgu a aparatem psychicznym, starając się przedstawić procesy psychiczne również jako stany ilościowo zdeterminowane przez cząsteczki materialne, „neurony”. Podzielił je na trzy odrębne systemy: percepcję (neurony φ), pamięć (neurony Ψ), świadomość (neurony ω). Jeśli chodzi o wydzielaną energię (ilość), rządziły nią, według niego, dwie zasady – inercji i stałości, a pochodziła ona albo ze świata zewnętrznego (wówczas była przenoszona przez narządy zmysłów), albo ze świata wewnętrznego (to znaczy z ciała). Ambicją Freuda w tym czasie było sprowadzenie do tego modelu neurofizjologicznego całego normalnego lub patologicznego funkcjonowania psychicznego: pragnień, stanów halucynacyjnych, funkcjonowania ja, mechanizmu snu itd.

Ta potrzeba „neurologizowania” aparatu psychicznego sprowadzała się w rzeczywistości, jak podkreśla Henri F. Ellenberger, do bycia posłusznym scjentystycznemu pojmowaniu fizjologii i do wytwarzania po raz kolejny „mitologii mózgu”. Freud zdał sobie z tego sprawę i zarzucił ten projekt, żeby stworzyć czysto psychiczną teorię nieświadomości. Jednakże, chociaż w 1915 roku przyznawał, że „wszystkie próby ustalenia […] lokalizacji procesów psychicznych, wszystkie usiłowania uchwycenia wyobrażeń jako zlokalizowanych w komórkach nerwowych, wszystkie wysiłki ujęcia pobudzeń w ich wędrówce po naczyniach nerwowych, spełzły na niczym”, nigdy nie porzucił pomysłu, że taka lokalizacja może zostać pewnego dnia udowodniona. „Niedostatki naszego opisu – pisał w 1920 roku – znikłyby prawdopodobnie wtedy, gdybyśmy mogli zastąpić terminy psychologiczne pojęciami fizjologicznymi czy chemicznymi”.

Od pośmiertnego wydania w 1950 roku Projekt był tysiące razy komentowany i wylano na jego temat morze atramentu. Dla klasycznych freudystów ten rękopis jest jedynie etapem w konstrukcji prawdziwej teorii nieświadomości, pozbawionej całego podłoża mózgowego. A jeśli Freud odrzucił ten tekst do tego stopnia, że nigdy nie domagał się zwrotu rękopisu od swojego przyjaciela Wilhelma Fliessa, to oznacza, że stale nawiedzała go pokusa „uprzyrodowienia” nauki o psychice, nawet jeśli ją porzucił. Dlatego Projekt pozostał rodzajem niewidzialnego ducha nawiedzającego nieustannie jego pisma.

Dla przeciwników psychoanalizy wydanie tego rękopisu było nie lada gratką. Dało im prawo twierdzić, że Freud porzucił definitywnie dziedzinę prawdziwej nauki (zwanej przyrodniczą), żeby obrać drogę nazywaną nienaukową, to znaczy irracjonalności, literatury, mitologii – tego wszystkiego, czego nie daje się „odrzucić”.

Nie trzeba już było dyskutować o koncepcji nieświadomości, bo psychoanaliza nie podlegała już żadnej możliwej ocenie naukowej. W rzeczywistości wrogość wobec tez Freuda zaczęła się dużo wcześniej, niż została poznana zawartość Projektu.

Historiografia naukowa dowiodła, że Freud w istocie ani nie wymyślił słowa „nieświadomość”, ani jako pierwszy nie odkrył jej istnienia. Już od starożytności zadawano sobie pytanie dotyczące idei aktywności psychicznej zakładającej coś innego niż świadomość. Jednak to Kartezjusz położył podwaliny pod dualizm ciała i umysłu. Doprowadziło go to do umiejscowienia cogito w rozumie, w opozycji do świata szaleństwa. Myśl nieświadoma została więc oswojona i albo dołączona do rozumu, albo zepchnięta w obłęd.

Pierwotna psychiatria dynamiczna opierała się na idei, że świadomość jest zagrożona przez nieznane, niebezpieczne i niszczące siły umiejscowione w nieświadomości metafizycznej (lub podprogowej), do której można dotrzeć dzięki spirytyzmowi, to znaczy poprzez słowo medium zdolnego do rozmawiania ze zmarłymi dzięki obracającemu się stolikowi.

To w tej perspektywie, wykorzystywanej przez terapie oparte na magnetyzmie, patrzono na nieświadomość nie jako na tajemną siłę pochodzącą z zaświatów, ale jako na rozdzielenie świadomości. Została zatem opisana jako podświadomość, nadświadomość czy automatyzm (psychiczny lub psychologiczny), dostępny dzięki hipnozie (Charcot) lub drogą sugestii (Hippolyte Bernheim), to znaczy przez sen albo za pomocą relacji wpływu. Przyjęta pod koniec XIX wieku przez większość szkół psychologii i psychoterapeutów, nieświadomość ta była kluczem do zrozumienia w sposób racjonalny wszystkich zjawisk podwójnej świadomości, lunatykowania i osobowości wielorakich. W ten sposób przywiązano się do obserwacji, opisywania czy leczenia zaburzeń tożsamości, tłumaczonych współistnieniem u tego samego podmiotu wielu osobowości wzajemnie oddzielonych, które dają mu możliwość przeżywania wielu żyć.

W tym samym okresie różne teorie dziedziczności, naznaczone darwinizmem i ewolucjonizmem, zrodziły koncepcję nieświadomości dopasowanej do zasad psychologii ludów. Nieświadomość dziedziczna – zbiorowa i indywidualna – miała być ukształtowana przez ślady lub stygmaty, które określały u podmiotu jego przynależność do rasy, grupy etnicznej, archetypu czy też do patologii pojmowanej jako zwyrodnienie. Odnajdujemy tę koncepcję w licznych dziedzinach wiedzy końca XIX wieku – zarówno w teoriach seksuologicznych Richarda von Krafft-Ebinga, który traktuje perwersje seksualne jako ułomności, jak i w tezach Cesarego Lombroso na temat urodzonego przestępcy, czy wreszcie u Gustave’a Le Bona, który wiąże tłumy z histerycznymi i szkodliwymi masami, bądź też u Georges’a Vacher de Lapouge’a, który głosi konieczność eugeniki.

Pojawienie się teorii nieświadomości dziedzicznej zostało doskonale opisane przez Michela Foucaulta w Woli wiedzy. Jako współczesna w końcu wiara w przywilej społeczny, kultywuje ona mieszczański ideał „dobrej rasy” i opiera się na antysemityzmie, nierówności i nienawiści do tłumów i odmieńców, w celu zaproponowania nowego przedstawienia związków między ciałem społecznym a ciałem indywidualnym i psychicznym, które to ciała są pojmowane jako jednostki organiczne i opisane w kategoriach normy i patologii.

Ta koncepcja prowadzi do dwóch antagonistycznych ideologii. Jedna traktuje zwyrodnienie dosłownie i zapowiada upadek ludzkości zatopionej w swych instynktach. Prowadzi do eugeniki i ludobójstwa. Remedium na radykalne zło powinno być jeszcze bardziej radykalne: z jednej strony selekcja, żeby ochronić dobrą rasę, z drugiej – eksterminacja, żeby zlikwidować tę złą. Drugą drogą jest higienizm. Wierzy on w wyleczenie człowieka przez człowieka i proponuje walkę przeciw ułomnościom za pomocą profilaktyki, psychologii, pedagogiki. Krótko mówiąc, oddaje nauki humanistyczne na usługi rehabilitacji dusz i ciał. W opozycji do idei upadku i dekadencji rozwija myśl o odkupieniu człowieka przez naukę, wiedzę, analizę samego siebie, introspekcję.

Nieświadomości dziedzicznej odpowiada, wywodząca się z fizjologii odruchu, nieświadomość mózgowa. Pojęcie „fizjologii odruchu” pochodzi z zaproponowanego przez neurofizjologów opisu aktywności rdzeniowej, a następnie mózgowo-rdzeniowej, która wprowadza u człowieka zmiany mózgowe niezależnie od świadomości i woli. Koncepcja nieświadomości zorganizowana wokół głównej funkcji pamięci jest szeroko obecna w Projekcie, jak również w pracach Theodule’a Ribota i Henriego Bergsona. Opiera się na założeniu, że mózg może pomagać w podważaniu klasycznej funkcji świadomości.

Dzięki Schellingowi, Nietzschemu i Schopenhauerowi również filozofia niemiecka starała się przez cały XIX wiek wykuć własną koncepcję nieświadomości. Podkreślając nocną stronę duszy, pozwoliła wypłynąć nowoczesnej myśli, głoszącej, że świadomość jest w pewnym sensie zdeterminowana przez inne miejsce psyche – jej mroczne i głębokie oblicze. To na podstawie tej filozoficznej koncepcji nieświadomości, silnie naznaczonej romantyzmem, rozwinęły się wszystkie prace z fizjologii i psychologii doświadczalnej, które zainspirują Freuda – od Herbarta do Wundta, przez Helmholtza i Fechnera.

Freud dokonuje syntezy tych różnych koncepcji nieświadomości, ale czyniąc to, wymyśla nową. Owa nieświadomość nie jest już ani automatyzmem, ani podświadomością, ani mitologią mózgu wyrażoną modelem neurofizjologicznym; jest odrębnym miejscem świadomości, zaludnionym obrazami i namiętnościami, szarpanym niezgodnościami.

W rzeczywistości Freudowska nieświadomość jest nieświadomością psychiczną, dynamiczną i afektywną, urządzoną w liczne instancje (ja, to, nad-ja). Poza tą definicją wielka innowacja Freuda polega na zerwaniu z założeniem, że człowiek jest nieustannie obłąkany. W tym sensie Freud odróżnia się zarówno od alienizmu Pinela, jak i od kontynuatorów Mesmera. Freudowski podmiot, chociaż nie można go już zestawiać z bezrozumnym zwierzęciem, którego tak obawiał się Couthon, nie jest również definiowanym przez Pinela człowiekiem obcym samemu sobie, którego duszę trzeba leczyć, aplikując terapię moralną.

Freudowski podmiot jest podmiotem wolnym, wyposażonym w rozum, który jednak chwieje się wewnątrz siebie. To ze słowa i czynów podmiotu, a nie z obłąkanej świadomości, może wyłonić się horyzont własnego wyleczenia. Badany nie jest ani automatem psychologów, ani osobnikiem mózgowo-rdzeniowym fizjologów, ani lunatykiem hipnotyzerów, ani zwierzęciem etnicznym teoretyków rasy i dziedziczności. Jest bytem mówiącym, zdolnym raczej analizować znaczenie swoich snów, niż patrzeć na nie jak na ślad pamięci genetycznej. Prawdopodobnie jego ograniczenia są zdeterminowane zarówno fizjologicznie, chemicznie czy biologicznie, jak również przez nieświadomość pojmowaną w kategoriach uniwersalności i wyjątkowości.

Freud umiał wyposażyć nieświadomość w zdolność przypominania i wyparcia, podczas gdy neurofizjologia kładła podwaliny materializmu ciała, urzeczywistniając śmierć obrazu duszy skupionej wokół figury boskiej. Niesiona taką wizją nieświadomości psychoanaliza mogła w XIX wieku stać się symbolem każdej współczesnej formy odkrywania podmiotowości. Stąd jej wpływ na inne nauki, stąd jej ciągły dialog z religią i filozofią.

To właśnie dlatego, że Freud umieścił podmiotowość w centrum swej struktury, udało mu się sformułować determinację (nieświadomą), która zmusza podmiot już nie do patrzenia na siebie jako na pana świata, lecz jako na świadomość siebie znajdującego się poza spiralą mechanicznych przyczynowości.

W tym właśnie sensie Freudowska teoria jest dziedziczką romantyzmu, a także filozofii wolności krytycznej pochodzącej od Kanta i Oświecenia. Ponieważ teoria Freuda jako jedyna – i w pod tym względem przeciwstawia się też wszystkim teoriom, które mają źródło w fizjologii (nieświadomość mózgowa), w biologii (nieświadomość dziedziczna) i psychologii (psychiczny automatyzm) – wprowadziła prymat podmiotu zamieszkanego przez świadomość własnej nieświadomości, a także przez świadomość własnego wywłaszczenia. Inaczej mówiąc, Freudowski podmiot jest możliwy jedynie dlatego, że jest w stanie przemyśleć istnienie swojej nieświadomości – to, co najbardziej właściwe dla tej nieświadomości. W ten sam sposób jest wolny jedynie dlatego, że akceptuje podjęcie wyzwania tej krępującej wolności i odbudowuje jej znaczenie.

Tym samym psychoanaliza jest jedyną doktryną psychologiczną końca XIX wieku, która połączyła filozofię wolności z teorią psychiki. Jest w pewnym sensie postępem cywilizacji wobec barbarzyństwa. Zresztą dlatego w ciągu stu lat odniosła taki sukces w krajach kultury zachodniej: w Europie, Stanach Zjednoczonych, Ameryce Łacińskiej. Mimo ataków, których jest przedmiotem, i mimo sklerozy swoich instytucji powinna w tych warunkach być dziś nadal zdolna przynieść humanistyczną odpowiedź na słodką i śmiercionośną brutalność społeczeństwa depresyjnego, które stara się sprowadzić człowieka do roli maszyny bez myśli i afektu.

przełożyła Anna Biłos

Jest to fragment książki Po co psychoanaliza?, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Usunięto wszystkie przypisy.

***

Czy prozak, zoloft i viagra są w stanie skutecznie uśmierzyć ból psychiczny? Czy można poradzić sobie z nerwicą, łykając tabletki? Nie podważając skuteczności substancji farmaceutycznych, Élisabeth Roudinesco mierzy się z tymi pytaniami i udowadnia, po co jest nam potrzebna psychoanaliza.

Mężczyzna, który bierze viagrę bez zastanowienia się nad głębszą przyczyną impotencji… Kobieta, która zażywa antydepresanty, by poradzić sobie z zewnętrznymi trudnościami… To w takich ludziach francuska badaczka widzi społeczeństwo obsesyjnie skupione na wydajności i błyskawicznym rozwiązywaniu problemów. Receptą na epidemię rozpaczy nie jest jednak powszechne przepisywanie farmaceutyków. To „śmierć, namiętność, seksualność, szaleństwo, nieświadomość i relacje z innymi kształtują podmiotowość każdego człowieka” – pisze we wprowadzeniu Roudinesco. Dlatego każda substancja chemiczna wcześniej czy później ponosi klęskę w rozwiązywaniu ludzkich dramatów.

Psychoanaliza świadczy o postępie cywilizacji wobec barbarzyństwa. Przywraca myśl, że człowiek jest wolny w swoich słowach i że jego los nie ogranicza się do bytu biologicznego. Dlatego w przyszłości powinna zajmować miejsce obok innych nauk, aby móc walczyć przeciw obskuranckim roszczeniom sprowadzającym myśl do neuronu czy mylącym pragnienia z wydzieliną chemiczną (fragment przedmowy).

Élisabeth Roudinesco (1944) – francuska psychoanalityczka i dyrektorka Wydziału Historycznego Université Paris 7 Denis Diderot. Uczennica Gilles’a Deleuze’a, Michela Foucaulta i Michelle Perrot. Pisała do francuskich dzienników „Libération” i „Le Monde”. Autorka między innymi monumentalnej biografii Jacques Lacan. Jego życie i myśl (wyd. polskie 2005) oraz książek Lacan, envers et contre tout (2011) i Sigmund Freud. En son temps et dans le nôtre (2014).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij