Mamy mapę, nie mamy narracji

„Mit Europy Środkowej pękł”. Michał Sutowski rozmawia z Przemysławem Czaplińskim.

Część I
__

Michał Sutowski: Czy idee i wyobraźnia, a już zwłaszcza literatura, naprawdę zmieniają świat? Najpierw jest narracja, potem dopiero traktaty polityczne i na końcu rozrysowane mapy? W Poruszonej mapie przywołujesz Milana Kunderę i jego słynny esej Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej , który miał odmienić geopolitykę kontynentu: zakwestionować trwałość żelaznej kurtyny i przeciągnąć Polaków, Czechów i Węgrów na stronę wymarzonego Zachodu. Tylko czy Kundera faktycznie przeorganizował wyobraźnię Europejczyków i zainspirował wielkie procesy? A może po prostu błyskotliwie wyczuł historyczną koniunkturę i tylko opisał to, co i tak się już działo?

Przemysław Czapliński: W 1984 roku koniunktury jeszcze nie było, on ją dopiero wywołał – i na tym polega sukces jego narracji. W ujęciu ogólniejszym mapę, narrację i wyobraźnię uznaję za trzy rodzaje aktywności, które nawzajem mogą się stymulować i hamować. Każda z tych aktywności – kartograficzna, narracyjna i wyobraźniowa – może być inspirująca i każda może wchodzić w fazę konwencjonalizacji. Przykładowo: aby rozruszać mapę, trzeba potraktować granice państw jak tworzywo, a nie obiektywny i niezmienny stan. Mapa to nie tylko sieć punktów, lądów i mórz, ale przede wszystkim sieć relacji i wersja historii. Żeby zmienić historię, trzeba wymyślić nową mapę – a tego bez narracji nie da się zrobić.

I tak po prostu, dobry esej rusza z posad bryłę świata?

Tamten esej nie wziął się znikąd. Kundera nie wyjął koncepcji Europy Środkowej niczym królika z kapelusza, bo przecież nawiązał do tradycji habsburskiej. Trochę ją uprościł, dobrał elementy wygodne i w ten sposób przykroił do swych celów. Ale zmiana historii okazała się możliwa tylko dzięki uniezależnieniu się od mapy. Kundera potraktował ją jako zastygłą narrację, wprowadził nowy kontekst i nowych bohaterów, i wprawił w ruch. A pięć lat od momentu opublikowania eseju historia zaczęła się toczyć pod dyktando tekstu!

A są jakieś inne przykłady takiej mocy sprawczej?

Jest ich bez liku – choć nie mają już tak szybkiego przebiegu i pozytywnego oblicza. Polska kolonizacja ziem wschodnich to właśnie kształtowanie mapy przez narrację. Podobnie Prusy Wschodnie. A także – z zupełnie innego regionu – dekolonizacja Afryki.

Stworzenie nowej mapy jest zawsze wypadkową wyobraźni i siły, sprzyjających okoliczności i dyplomacji, ale narracja jest odpowiedzialna za uspójnienie wizji i ukierunkowanie sił.

Kolonizacja to dziejowy proces trwający dziesiątki i setki lat. Jesień ludów 1989 roku, będąca spełnieniem Kunderowskiej idei, potrwała rok. Czy tamta narracja działa jakoś do dziś?

Jesień ludów była czymś więcej niż spełnieniem wizji Kundery. Być może na tym właśnie polegał problem, że ów koncept potraktowano jako mapę na zawsze. Tymczasem Kundera podarował nam trzy rzeczy, których nie wolno było uznać za oczywistości i pozostawić bez nowych praktyk. Po pierwsze, była to idea, że nasze narody – polski, czeski i węgierski – łączy przynależność do kultury europejskiej. Po drugie, powiedział nam, że zamieszkujemy obszary zróżnicowane pod względem etnicznym, kulturowym, religijnym…

Minimum przestrzeni, maksimum różnic”.

… i do tego jeszcze, po trzecie, pozwolił nam wierzyć, że jesteśmy wobec tych różnic tolerancyjni. W odróżnieniu od Rosji, gdzie wszelkie różnice są prześladowane, Europa Środkowa w ujęciu Kundery to arkadia faktycznego i akceptowanego zróżnicowania. Doskonale pasowało to do polskiego mitu Kresów. Mitu w wersji białej, mówiącego o wieloetnicznej arkadii zgodnego współżycia. Stąd właśnie wziął się „transfer mapy”: literatura polska lat 90. przeniosła charakterystykę kresową na Ziemie Zachodnie i włączyła je do Europy Środkowej. Te trzy cechy – zakorzenienie w cywilizacji zachodnio-chrześcijańskiej, zróżnicowanie etniczne i tolerancja jako główna więź – pozwoliły na kolejny transfer, czyli zbliżenie Polski jako cząstki Środka do Europy. Metodą redukowania narracji weszliśmy do Europy i uznaliśmy, że historia dobiegła końca. Pomyślnego i honorowego końca, bo sądziliśmy, że przypisana Europie Środkowej przez Kunderę troska o kulturę stanowi wiano, które wnosimy do Europy. To miała być „wartość dodana”, którą Europa Zachodnia zyskuje w zamian za przyjęcie nas do Unii.

Stworzenie nowej mapy jest zawsze wypadkową wyobraźni i siły, sprzyjających okoliczności i dyplomacji, ale narracja jest odpowiedzialna za uspójnienie wizji i ukierunkowanie sił.

Sądziliśmy”, to znaczy, że tak nie było?

Żaden z tych elementów nie był sprawdzany i rozwijany. Na tym właśnie polega różnica między mapą i narracją: zaniedbano opowieści i mapa się rozpadła. W 2015 roku okazało się przecież, że kultura polityczna różni nas od Europy Zachodniej, że nie cenimy zróżnicowania i że jako zbiorowość nie poczuwamy się do solidarności z innymi, którzy chcieliby do nas przybyć.

Krótko mówiąc, kiedy po środkowoeuropejskim końcu historii historia znowu zapukała do naszych bram, mit Europy Środkowej pękł. Teraz trzeba go opowiedzieć na nowo. Mamy mapę, nie mamy narracji.

Mówisz, że nad Kunderowskim mitem nie pracowano, ale wspominasz jednocześnie, że pisarze z lat 90. taką próbę podjęli.

Gdy mówię o zaniedbaniach, mówię o obyczajowości i edukacji, o różnych formach polityki kulturalnej. Sama literatura faktycznie próbowała. I tak np. Paweł Huelle i Stefan Chwin opiewają i kreują „hanzeatyckie” mieszczaństwo schyłku XIX i pierwszej połowy XX wieku. Mieszczanie, których poznajemy w ich dziełach, to ludzie nowocześni, niemający kłopotów ze zdobywaniem pieniędzy, wykorzystujący jednak kapitał do upiększania świata poprzez budowę wyrafinowanej kultury materialnej. Tak działający etos mieszczański rozpuszcza twarde tożsamości i wprawia świat w ruch, działa więc prokapitalistycznie i prosolidarystycznie, przeciw nacjonalizmowi i tendencjom totalitarnym, na rzecz różnorodności. Były to ciekawe koncepcje, ale Chwin, Huelle czy Jerzy Pilch podtrzymywali wersję Kundery – patrzyli na historię Europy Środkowej z perspektywy miejskiej i szukali sposobu na spowolnienie dziejów.

Kiedy po środkowoeuropejskim końcu historii historia znowu zapukała do naszych bram, mit Europy Środkowej pękł.

A jak można było inaczej?

Kontrę do tamtego myślenia najpełniej wyłożył Andrzej Stasiuk w eseju Dziennik okrętowy włączonym do książki Moja Europa napisanej z Andruchowyczem. Stasiuk zakwestionował „oczywistości” – a wśród nich tę najważniejszą, czyli mapę. W wersji Kundery – spełnionej co do joty przez Trójkąt Wyszehradzki – Europę Środkową tworzyły trzy państwa. Opowieść Stasiuka zaczyna się od kartograficznego skandalu, czyli samozwańczego poszerzenia mapy: do Czech, Polski i Węgier pisarz lekką ręką dodaje kawałek Ukrainy, Białorusi i Rumunii. W kolejnych książkach Zima, Jadąc do Babadag, Fado, Dziennik pisany później dorzuca jeszcze Bałkany. Gest jest niby bezczelny, ale uświadamia uzurpatorstwo narracji Kundery, który wyciął z dawnego obszaru c.k. Austro-Węgier trzy państwa, ani razu nie wymieniając nazwy „Słowacja” i pomijając Bałkany. Stasiuk rewindykuje więc pełniejszy skład Środka i wciąga nas w kartograficzny koszmar: u Kundery granice były ostre, u Stasiuka są zamazane. Stąd kontra kolejna: dla Kundery Europa Środkowa to historia miast i odciętej od Europy kultury mieszczańskiej, u Stasiuka rozlazły Środek to prowincja i skolonizowany obszar kultury plebejskiej. U Kundery miasta to punkty reprezentatywne, u Stasiuka prowincja to obszar wstydliwie wypierany, czyli właśnie niereprezentatywny i dlatego reprezentacji pozbawiony.

Stasiuk uruchomił rozkład mitów założycielskich Europy Środkowej. Polska wyobraźnia geograficzna ogłosiła koniec historii – w wersji nieco innej, niż zrobił to Fukuyama. Teraz ten nasz koniec historii trzeba odwołać.

A czy Stasiuk nie zakwestionował jeszcze czegoś? Nie tylko: prowincja, nie miasta, ale też przekonanie, że Europę Środkową definiuje etos i kultura. Dla niego chyba definiuje ją raczej specyficzna materialność, a konkretnie jej rozpad, niedorobienie?

W narracjach Stasiuka materialne niedorobienie jest tyleż pochodną mentalności, co strategią samoobronną mieszkańców: ludy Europy Środkowej od zawsze były kolonizowane, to znaczy zmuszane do życia wedle cudzych wzorców, unowocześniane na siłę. Kiedyś była to kolonizacja habsburska, potem komunistyczna, a teraz neoliberalna, kapitalistyczna. Modernizacja zawsze występuje w wersji przemocowej, a ponadto – materialnie i infrastrukturalnie gorszej. Stąd u Stasiuka Środkowoeuropejczycy próbują przeczekać historię, minimalizując zaangażowanie w proces dziejowy.

Ale czy taka „kontra” jak u Stasiuka pokazuje nam coś ponad to, że w tej Europie Środkowej nic się nigdy nie zmieni i można co najwyżej trwać?

Chodzi o to, że w jego pisarstwie nie ma żadnej propozycji pozytywnej? Pisarz ma prawo więcej zabierać niż dawać. Stasiukowe narracje to powieści łotrzykowskie. Ich zadanie polega na tym, by obrabować nas z dobrych mniemań o samych sobie, o Europie i naszej przynależności do niej, o spoistości więzi i chrześcijańsko-śródziemnomorskiej tożsamości. Łotrzyk drwi z nas i pokazuje, że to wszystko jest zbiór pobożnych życzeń!

Tak postrzegam rolę literatury: ma być psuj-zabawą, a pisarz ma być kimś, kto ironicznie parafrazując nasze narracje, zwraca nam eleganckie dokumenty jako garść świstków, pobrudzonych i pomiętych.

Nowa narracja musi pracować na tych resztkach.

Cmok-Mock. Po to czytać?

To zanim o tym, co z tych skrawków można złożyć na nowo, zapytam jeszcze o stare mapy i ich dzisiejszą przydatność. Poruszoną mapę otwiera przywołanie Imperium Kapuścińskiego: jego główną intencją miało być nie tyle opisanie Rosji w chwili przełomu, ile przepchnięcie Polski na Zachód. Autor dokonuje tego, przyjmując stricte zachodnie spojrzenie na Rosję, podpierając się autorytetami de Custine’a, Simone Weil czy Wellsa. Można powiedzieć, że w czasach, gdy Zachód wcale nie był przekonany, że jesteśmy jego częścią, było to jakoś logiczne posunięcie. A czy dziś takie pisanie o Rosji może nam w czymś pomóc?

Wydaje mi się, że nie. Jeden z komentatorów poczynań Kremla stwierdził, że od przełomu stuleci Rosja kpi sobie z zachodnich przeświadczeń na jej temat. Uschły nadzieje na zgodne współżycie z Unią Europejską, na to, że Rosja będzie akceptowała stopniowe zbliżanie się Ukrainy do Zachodu, wreszcie na to, że będzie powoli wprowadzała demokrację i gospodarkę rynkową u siebie. Krótko mówiąc, że dołączy do świata na jego regułach, walcząc o swoją pozycję co najwyżej środkami gospodarczymi. Te przekonania popękały, więc niewielki sens miałaby literatura podtrzymująca protekcjonalne spojrzenie na Rosję.

Bo na Rosji i tak nie zrobi to żadnego wrażenia?

Nie tylko dlatego, że Rosja to wykpiła, ale także dlatego, że i euroatlantyckiemu światu różne rzeczy się posypały: demokracja nie jest już oczywistością i znajduje się w stanie kryzysu; nie chcemy też gospodarki w jej neoliberalnym wariancie. Tamten rozdział wydaje się zamknięty, zresztą sama literatura polska przeprowadziła nas przez trzy już etapy poznawania Rosji. Najpierw byli „wizytatorzy”, którzy zawozili do Rosji zachodnie kryteria i skrzętnie odnotowywali rozmaite niezgodności – tak robił Kapuściński, ale też np. Krystyna Kurczab-Redlich. Potem Jacek Hugo-Bader, Jędrzej Morawiecki czy Igor Miecik wprowadzili „zbieractwo uczestniczące”, które polega na – dosłownie pojętym, bardzo cielesnym – wchodzeniu w prowincjonalną rosyjską codzienność i docieraniu do jej systemów symbolicznych. A na samym końcu mamy „fingowanie Rosji”, zapoczątkowane przez Mariusza Wilka, polegające na tworzeniu nowego języka, zakotwiczonego w doświadczeniu jednostkowym i poskładanego ze wspólnych, polsko-rosyjskich elementów.

Literatura ma być psuj-zabawą, a pisarz ma być kimś, kto ironicznie parafrazując nasze narracje, zwraca nam eleganckie dokumenty jako garść świstków, pobrudzonych i pomiętych.

Oto ewolucja: najpierw pisarze wwozili do Rosji bagaż zachodnioeuropejskiej racjonalności, potem świadomie zostawiali w punkcie celnym systemy symboliczne, a na końcu Wilk zaczyna swoją pracę nad językiem. Podróżny bez zachodniego systemu symbolicznego otwiera się na rosyjskie doświadczenie brudu, a człowiek dostrzegający pośrednictwo języka w docieraniu do rzeczywistości otwiera się na nowe więzi.

Ale czy Wilk nie kupuje po prostu opowieści o tym, że Rosja jest osobnym światem, niepojętym dla Zachodu, swoistym, że ma swoją Sonderweg?

Wilk wykonał dla literatury pracę podstawową, tzn. odsłonił rolę języka w poznawaniu rosyjskiej rzeczywistości. I wcale nie idealizował Rosji. W jego opowieściach nie brakuje przecież opisów „orientalizujących”, ukazujących brud, smród, zaniedbanie i animalne zachowania ludzi. Ale kluczową kwestią dla Wilka jest rezygnacja z „przekładania” Rosji na inny, w tym przypadku polski, język. Jego wieloletni pobyt na Sołowkach to praca nad nowym językiem – ani polskim, ani rosyjskim. Dzięki temu autor nie staje ani po stronie zachodnich kryteriów, które Kapuściński do Rosji zawiózł, ani po stronie tych, którzy „nawrócili się na Rosję” i uważają ją za osobną i niepojmowalną poza jej kategoriami całość.

Adam Pomorski tak właśnie go zinterpretował, jako człowieka, który przeszedł na drugą stronę.

W późniejszej twórczości – po Wilczym notesie i Wołoce – Wilk porzuca ów „trzeci język”, który udało mu się stworzyć, ani polski, ani rosyjski, nazwany przeze mnie „poruskim”. W języku tym sięgał do staro-cerkiewno-słowiańskich archaizmów, pokazując wspólne korzenie naszych kultur, a zarazem z kapitalną inwencją tworzył neologizmy – to była jego metoda na skontaktowanie się z Rosją. Czy to grozi „przejściem na drugą stronę”, na stronę Rosji? Jego biografia tego nie potwierdza, bo Wilk wyprowadził się z jednego i drugiego: ani nie wrócił na stronę Europy Zachodniej, ani nie dał się przeciągnąć na stronę rosyjską, został natomiast osiadłym mistykiem, który szuka kontaktu przede wszystkim z samym sobą. W czteroczęściowym cyklu Dziennik północny Rosji już nie ma, jest tylko Północ, a autor wyznaczył sobie eksterytorialny punkt na mapie i nie włącza się w spór. Jego pomysł na Rosję to już zadanie dla kontynuatorów.

Znajdą się naśladowcy?

Kontynuatorzy, nie naśladowcy! Nie da się tego wspólnego języka polsko-rosyjskiej komunikacji, który on wypracował, przekazać innym. Każdy z osobna musi sam go sobie sfingować poprzez doświadczanie rosyjskiego świata. To postawa maksymalistyczna, trudno żeby przybrała charakter masowy. A jednak z punktu widzenia epistemologicznego jest to postawa jedynie prawdziwa: każda inna zakłada, że ktoś nam podaruje wyjściowy wokabularz i zestaw reguł. Tymczasem według Wilka jedyny dobry sposób spotkania z Rosją to przepuścić ją przez swoje ciało i umysł – „Rosji można tylko doświadczyć” – czyli przez swego rodzaju wytwórnię językową. Trzeba odrzucać słowa tak długo, aż stworzysz własne słownictwo, które będzie się pokrywało z rzeczami, z rzeczywistością. To jest językowa i poznawcza utopia, ale świetnie, że ktoś w naszej literaturze taką wersję spotkania z Rosją zaproponował.

Ale skoro trudno liczyć, że z tego zrodzi się większa fala, że wszyscy pojadą żyć do Rosji i tworzyć nowe języki, to co z tego przyjdzie świadomości zbiorowej?

Od pisarzy i reporterów piszących o Rosji oczekuje się prostych odpowiedzi: jaka jest istota Rosji, dokąd ona zmierza? Wilk te pytania podważa i ośmiesza. Omawia historię gatunku zwanego „zapiski cudzoziemca”, historię sięgającą XV wieku. I pokazuje, że od samego początku gatunek ten służył przede wszystkim uprawomocnieniu zachodniego spojrzenia na Rosję. Sam Wilk swoją postawą zaświadcza, że poznawanie obcej rzeczywistości wymaga przede wszystkim pracy nad językiem.

Język, który nie uprawomocnia podboju, nie nakłada na obcy świat siatki importowanych kategorii, język sprawdzony przez podmiot – to utopia nieinwazyjnych relacji międzyludzkich.

Gdyby wszyscy chcieli tę postawę zaakceptować, byłoby pięknie. Ale ponieważ rzadko jest pięknie, więc trzeba pracować nad innymi wariantami.

A jeśli nie można pisać jak Wilk, to jak inaczej? Żeby coś więcej z Rosji wynieść niż dobre samopoczucie tych, co są jednak „bliżej Paryża niż Moskwy”?

Na przykład poprzez „odwrócony transfer”. Niektórzy pisarze zaczęli wykorzystywać wydarzenia zaobserwowane i zdiagnozowane w Rosji do rozumienia tego, co dzieje się w Europie Środkowej. Myślę np. o Jędrzeju Morawieckim i jego reportażach pt. Głubinka – to opis polskiej prowincji dokonany po powrocie z Rosji. W inny sposób paralelne doświadczenia Rosji i Europy Środkowej pokazuje Olga Tokarczuk w Biegunach. Jeszcze inaczej Andrzej Stasiuk w książce Wschód. Tytułowa kategoria pozwala Stasiukowi pokazać, jak wiele wschodniego jest w nas samych, zwłaszcza w spadku po XX wieku.

W polskiej kulturze, po roku 1989, przepychaliśmy „Wschód” i „wschodniość” do Rosji, osiągając dzięki temu „zachodniość” między Bugiem i Odrą.

Taka operacja kulturowa działa kompensacyjnie, ale również wykluczająco, bo usuwa „wschodnie” elementy polskiej rzeczywistości – biedę, powojenną wędrówkę ludów ze wsi do miast, masowe nadzieje na poprawę życia wiązane z komunizmem, folwarczne dziedzictwo ciągnące się przez cały PRL. Wyparcie „wschodu” z polskiej rzeczywistości powoduje, że to, co gorsze, można nazywać „ruskim”. W rezultacie wojna polsko-polska napędzana jest pogardą, bo prowadzimy ją pod sztandarami wojny polsko-ruskiej.

Te przykłady pokazują, że Rosja może nam coś powiedzieć o Polsce i o Europie Środkowej. Stanisław Brzozowski uważał, że Rosja może nam dużo powiedzieć o świecie, zwłaszcza świecie przyszłości. Czy można powiedzieć, że współczesnym kontynuatorem takiego spojrzenia na Rosję jest Jacek Dukaj?

Brzozowski w Płomieniach nie przypadkiem miota swych bohaterów od Rosji do Francji i wytycza linię rozwojową historii, w której przemoc i emancypacja idą razem. Kontynuatorem Brzozowskiego rzeczywiście okazał się Jacek Dukaj, który w powieści Lód zainscenizował wielką katastrofę klimatyczną na obszarze Rosji. Dukaj przezwoił świat: w miejsce ocieplenia wprowadził kontynentalne oziębienie, a w miejsce USA – Rosję. Rosja mierzy się z nowym procesem klimatycznym i osiąga pozycję badawczego centrum świata. Zjeżdżają tam najambitniejsi naukowcy, w tym młody Tesla, wielki zapomniany konkurent Thomasa Edisona. To prawdziwa wywrotka mitów: nie ma polskich zesłańców – jest zamożna, ambitna, dynamiczna klasa średnia , której zależy na rozwoju Rosji; nie ma podziału na zacofaną Rosję i resztę świata, a problem niepodległości dotyczy nie tylko Polski.

Brzmi jednak dość fantastycznie.

Dukaj – zgodnie z radą Brzozowskiego – potraktował Rosję jako drzwi do uniwersalizmu: trzeba przez nie przejść, żeby wymyślić warianty przyszłości. Jego powieść mówi, że żadna wersja przyszłości Polski bez Rosji nie jest sensowna, że żadna przyszłość wymyślana z udziałem Rosji nie może pomijać klimatu i że żaden z tych wariantów nie powinien honorować obecnego kształtu globalnej mapy.

W rekonstrukcji Siódemki, powieści Ziemowita Szczerka, Rosja pełni chyba przeciwną do postulowanej przez Brzozowskiego rolę. Nie stanowi dla nas „drzwi do uniwersalizmu”, ale raczej „alibi dla własnej bezforemności”, tak jakby konfrontacja z nią zdejmowała z nas obowiązek własnego zmagania się z nowoczesnością.

Pisarz usiłuje nas przekonać, choć inaczej niż Stasiuk, abyśmy pogodzili się z tą badziewną wersją cywilizacji, która w Polsce zapanowała, bo „innej nie będzie”. Nie ma w tym racji, choć zgadzam się z nim, gdy pisze, że w przestrzeni publicznej powinny być nazwy ulic związane z pospolitym ruszeniem kapitalistycznym, które nastąpiło w Polsce w latach 90. To wybrzmiewa też w jednej ze scen dramatu Strzępki i Demirskiego pt. Niech żyje wojna: jeden z bohaterów zastanawia się: a gdzie jest moja ulica, gdzie jest mój plac, plac zwykłych ludzi, którzy byli mierzwą historii? Kiedy Szczerek o tym wszystkim pisze, skłania nas do trudnej zgody.

Tak, ten mocno bałaganiarski, niekiedy syfiarski pejzaż polskiej prowincji, pełen reklam od Sasa do lasa, to właśnie typ cywilizacji, który wytwarzamy.

I jest w nim jakaś potencja, jest dynamika i po prostu stwarzane na co dzień życie. To jest model codzienności, który jako Polacy wytwarzamy i należy go jakoś docenić. Do tego momentu się ze Szczerkiem zgadzam.

A potem?

Nie podoba mi się jego dopowiedzenie dalszego ciągu, które wydaje się niepotrzebnym ustępstwem. Bo Szczerek myli upieranie się przy zmianach z brakiem szacunku. Sądzi, że krytykowanie późnej nowoczesności wytworzonej głównie przez klasę ludową jest równoznaczne z odmową uznania. I dlatego wymyśla wojnę z Rosją. Czyli stosuje nostalgię apokaliptyczną: zaczniemy cenić badziewie dopiero wtedy, gdy ktoś nam będzie chciał je odebrać. W tym sensie wojna Rosji z Polską jest zwolnieniem z odpowiedzialności za budowanie polskiej formy, za wypracowywanie naszej własnej nowoczesności. Dlatego tak ważne jest, by przy lekturze Szczerka mieć w pamięci spektakl Strzępki i Demirskiego pt. Bitwa warszawska 1920, w którym mit wojny z Rosją zostaje zdekonstruowany. Oni pomyśleli jak Clausewitz: skoro wojna jest dalszym ciągiem polityki prowadzonym innymi środkami, to wojna będzie tak samo niedorobiona, jak połowiczna jest nasza nowoczesność. Nie ma w tym gestu nostalgicznego.

Majmurek: Golgota z żurkiem

Jako prosty politolog mam ten problem, że akurat wojna 1920 roku to jakiś wyjątkowy przypadek, kiedy Polacy działali jak nowoczesny naród i nowoczesne państwo: wykorzystaliśmy dostępne zasoby w najbardziej efektywny sposób, po clausewitzowsku skoncentrowaliśmy siłę jako wspólnota. Potem oczywiście wszystko wróciło do normy: zbudowaliśmy sobie narrację o Matce Boskiej, co pokonała Ruskich, choć pokonał ich polski nowoczesny wywiad radiowy, błyskotliwe dowództwo i niebywałe poświęcenie mas żołnierzy.

Literatura nawet twardą historiografię ma prawo traktować jak grę wyobraźni i zbiór mitów. A mity i wyobraźnię ukształtował Sienkiewicz, którym wówczas myślały polskie elity: stąd po I wojnie aneksja sporego kawałka Litwy i zajęcie zachodniej Ukrainy. Przy czym – dokładnie jak w Trylogii – Litwie najpierw zaproponowano federację, a Ukrainę potraktowano wedle strategii Jaremy Wiśniowieckiego z Ogniem i mieczem: z dziczą się nie negocjuje. Z kolei, gdy spojrzeć na udział ludności cywilnej w wojnie roku 1920, to obok tych wszystkich czynników – wykorzystania najnowszej techniki, inteligentnej strategii – zauważymy pospolite ruszenie.

Skuteczne.

To prawda. Ale nie przypadkiem przecież u Żeromskiego Cezary Baryka stwierdza, że ludzie idący do punktów werbunkowych zachowują się, jakby szli na piknik. Żeromski dostał za Przedwiośnie baty z lewej strony, bo przekonywał o nadrzędnej wartości niepodległego państwa; ale jeszcze ostrzej krytykowała go prawica, bo pisarz pokazał, że solidarystyczny kontrakt, dzięki któremu udało się zmobilizować wszystkie klasy społeczne, nie został odnowiony po wojnie. Strzępka i Demirski zmierzają w tę samą stronę, bo przypominają nam, że choć zwycięstwo udało się osiągnąć pod ogólnonarodowym już – a nie tylko szlacheckim, jak jeszcze w powstaniu styczniowym – sztandarem, to usankcjonowało ono porządek społeczny, w którym zwycięzcy wojny okazali się przegranymi pokoju.

Jeśli przeskoczmy do okresu po 1989 roku, to zauważymy, że w kolejnych dekadach Sienkiewicz coraz wyraźniej wygrywa z Giedroyciem. Giedroyc uważał, że wzmocnić pozycję Polski względem Rosji można tylko wzmacniając niepodległą Litwę, Białoruś i Ukrainę. Zgodnie z tym myśleniem oś wschód-zachód określa nieprzekraczalny horyzont polskiej historii, ale powinniśmy na tej osi oddalać się od Rosji nie poprzez naśladowanie Zachodu, lecz poprzez odseparowanie się od niej pasem tworzonym przez zintegrowane państwa. Można powiedzieć, że Giedroyc myślał o geografii narracją konstelacyjną.

Szczerek: Próbujemy zmusić świat, by nas pokochał

I ta narracja konstelacyjna dziś znów przegrywa z Trylogią.

Przegrywa z narracją, która mówi, że urazy są jedyną prawdą historii. Zobaczmy: Litwę wciągnięto w dyplomatyczną walkę o uznanie praw polskiej mniejszości, Białoruś pozostawiono samą sobie, a Ukraina stała się w ideologicznym dyskursie prawicy źródłem polskich roszczeń do odgrywania roli niewinnych ofiar. Dziedzictwo paryskiej „Kultury” zostało spełnione w najbardziej pokracznym wariancie: odgradzamy się od Rosji nie tyle wzmacniając wschodnich sąsiadów, ile wszczynając z nimi symboliczne wojny. Na wschód od Polski znowu zaczynają się rozciągać dzikie pola – czyli obszary, na których chcielibyśmy pisać swoją historię.

Jeśli przeskoczmy do okresu po 1989 roku, to zauważymy, że w kolejnych dekadach Sienkiewicz coraz wyraźniej wygrywa z Giedroyciem.

A tymczasem dzisiaj należałoby narrację konstelacyjną jeszcze wzmocnić, rozwinąć, sparafrazować. Bo wydaje mi się, że ideą najbardziej potrzebną dla geografii późnej nowoczesności jest suwerenność solidarystyczna. Tak rozumianą suwerenność tworzy się zawsze, poszerzając sieć – tak, aby obywatele danego państwa, jak i obywatele państw sąsiednich mogli czerpać z tego większe bezpieczeństwo kulturowe, rynkowe i militarne.

 

Część II
Precz z imitacją, niech żyje utopia
__

No to już wiemy, po co nam Wschód. A do czego służy nam Zachód? I dlaczego ten Zachód w Poruszonej mapie to tylko Niemcy? Czy w XXI wieku, dekadę po wejściu do Unii Europejskiej, „zachodnim” punktem odniesienia dla Polaków nie powinny być raczej Wyspy Brytyjskie? Niemal każdy w Polsce ma kogoś z rodziny w Anglii czy Irlandii, tam wyemigrował ponad milion ludzi.

Zacznę od tego, że istnieje i rośnie zbiór książek powstających w Anglii, pisanych przez emigrantów ostatniej fali: proza, powieści, pamiętniki, wspomnienia, dzienniki, trochę dramatów, dużo poezji. Sporo osób zna reportaż Ewy Winnickiej Angole, biblioteka jest jednak dużo obszerniejsza. Na początek zajrzeć można do antologii Wyfrunęli. Nowa emigracja o sobie, zredagowanej przez Wiesławę Czartoryską. Z tego zbioru, podobnie jak z kilkudziesięciu powieści, Anglia wyłania się jako narracja nieprzetłumaczalna na Polskę. Można oczywiście dokonywać różnych porównań sytuacji brytyjskiej z polską, ale zawsze efektem będzie niezwrotność: niczego – w sensie wzorców kulturowych – nie da się tam zawieźć, niczego stamtąd nie da się przywieźć.

Niemcy też chyba za bardzo nie przystają…

Mówiliśmy o Rosji jako drzwiach do uniwersalności, teraz należy powiedzieć, że Niemcy są dosłownie drzwiami do Zachodu, ze względu na infrastrukturę.

Jeżeli się nie połączymy z Niemcami – nie poprzez traktaty polityczne, wojskowe czy przez kontakty gospodarcze – ale przez infrastrukturę codzienności, to nie będzie żadnej obecności Polski w Europie.

Rozumiem przez to nie tylko sieć komunikacyjną, służącą przepływowi ludzi, towarów, pieniędzy i informacji. Cały polsko-niemiecki pas graniczny to małe laboratorium faktycznego zrastania się języków, kultur, społeczności, organizmów miejskich i wiejskich. Takie zrastanie się wymaga profetycznej i nudnej powieści realistycznej – wymyślenia metod obustronnej nauki języków, uzgodnienia prawa, ustalenia reguł ekonomicznej współpracy. W historii Polski nigdy czegoś takiego nie było – stąd potrzebna spora dawka innowacyjności. Zarazem wszystko to należy do codzienności – stąd konieczna porcja nudy. A do tego jeszcze dochodzi wspólny ekosystem. W książce Włodzimierza Nowaka Obwód głowy dwa miasta Guben i Gubin zrastają się, budując wspólną oczyszczalnię ścieków: polskie i niemieckie gówno się miesza i jest wspólnie oczyszczane. Nie możemy w ten sposób zróść się z Wielką Brytanią.

Rozumiem, że ten rodzaj kontaktów i więzi między Polską a Wielką Brytanią nie jest możliwy, ale przecież w stosunkach z Niemcami wyobraźni też nie organizują kontakty przygraniczne, ale albo stereotypy historyczne, albo doświadczenie osobiste pobytu czy pracy Polaków w Niemczech.

W sensie narracyjnym to również „nieczystości” potrzebujące mieszalni. Infrastrukturalne zrastanie się polega także na tym, że tworzymy sieć dla przepływu opowieści. W sieci tej od wielu dekad trwa wymiana narracji – tych o dawnej śmierci i aktualnej pracy, o minionych rzeczach potwornych i aktualnych sprawach codziennych. Zrastanie się nigdy nie będzie miało końca, a najlepszym strażnikiem chroniącym cały układ przed znieruchomieniem wydaje mi się kultura codzienności – z jej rutyną i otwartością na niespodziankę.

OK, to jest postulat. Ale pytam o jeszcze coś innego: w latach 90. to Niemcy były ikoną nowoczesności i Zachodu, do których się aspiruje. Mieli proste autostrady, świetne samochody, Bundesligę i fajne czekolady z orzechami. A wiedzieliśmy to, bo nasi ojcowie, kuzynki i ciotki jeździli, widzieli, opowiadali i przywozili. Dziś jednak więcej Polaków ma rodzinę w Anglii niż w Niemczech. Czemu Wyspy nie przemawiają do naszej wyobraźni potocznej i literackiej tak, jak dwadzieścia lat temu przemawiały Niemcy?

Między innymi dlatego, że nie ma arcydzieł. Jeśli pojawi się znaczące dzieło albo kilka popularnych książek, to być może wyobraźnia zacznie się rozkręcać. Ale na razie nawet dobre, ciekawe teksty pokazujące życie Polaków w Wielkiej Brytanii przedstawiają stan niewymienności. Anglia to w tych tekstach land of no return. To dotyczy zwłaszcza kobiet, bo głównie one są twórczyniami tekstów.

Dlaczego akurat kobiet?

Kobiety są gotowe pracować na Wyspach poniżej kwalifikacji, bo Polska jest w ich doświadczeniu krajem mizoginicznym i patriarchalnym. Wolą żyć nieco biedniej w Anglii, nawet jeśli tutaj mogłyby osiągnąć więcej, bo tutaj spotkałyby się z redukowaniem kobiety do cielesności, a cielesności do reprodukcji.

Dlatego odpowiedź na twoje pytanie jest okrutnie prosta: nie ma żadnego pomysłu na to, jak połączyć narrację brytyjską z narracją polską, bo społeczeństwo brytyjskie, choć silnie klasowe, zaakceptowało „gender”. A do tego dochodzi opieka społeczna, system wsparcia dla studentów czy wyższe stawki płacowe. Kiedy pojawią się teksty literackie proponujące zrost polsko-brytyjski, natychmiast je przeczytamy, ale teraz jest układ dwubiegunowy: albo zostajesz w Polsce i rezygnujesz z mówienia o transferze brytyjskich wzorców kulturowych, albo wyjeżdżasz do Wielkiej Brytanii i od Polski się uwalniasz.

A jak się łączy narrację niemiecką z polską?

Literatura polsko-niemiecka mówi o nowych warunkach istnienia na linii wschód-zachód. Już nie, jak kiedyś, imitacyjnych, lecz polegających na budowaniu infrastruktury codzienności – kruchej, cały czas narażonej na awarię, wymagającej ciągłej renowacji. Takiej, która pozwala nam zrastać się nie tylko autostradami i liniami kolejowymi czy lotniczymi, ale też od samego dołu, od podziemi aż po sferę lotną, sferę zanieczyszczeń atmosferycznych i emisji CO2. W polityce zagranicznej mamy dziś uszczelnianie granic: strona polska chciałaby transferu pieniędzy, towarów i wielkich zamówień, nie chciałaby natomiast rozwiązań prawnych w zakresie demokracji, rodziny i płci.

Jeżeli – z punktu widzenia infrastruktury codzienności – możemy zatrzymać transfer idei organizujących życie codzienne, to znaczy, że zaczęliśmy odłączać się od Europy.

Nie da się być razem, ale osobno?

Czyli brać pieniądze, ale nie uczestniczyć w rozwiązywaniu europejskich problemów? Chyba nie. Gdyby nie kłopoty Unii, może taki wariant dobrowolnej peryferyzacji zostałby zaakceptowany. Ale nadeszły trudne czasy i deklaracja osobności oznacza na dobrą sprawę początek rozstania. Naprawdę jesteśmy w Europie tylko wtedy, kiedy dzielimy z nią i wspólnie rozwiązujemy problemy – to oczywiste – ale też wtedy, gdy się z nią po prostu zrastamy. Literatura podpowiada nam więc dwie rzeczy: włączenie się w pracę nad problemami, które przychodzą do Unii, oraz zrastanie się na poziomie infrastruktury codzienności. Tyle że nie ma tu żadnych gotowych rozwiązań, jest natomiast wezwanie do ustawicznej pracy wyobraźni.

Na czytelniczym dnie

czytaj także

Na czytelniczym dnie

Debata Dziennika Opinii

Skoro mowa o wyobraźni i poszukiwaniu rozwiązań, to docieramy na Północ. Według ciebie to jest właśnie miejsce, gdzie literatura zmaga się z gwałtownymi zmianami społecznymi, z zacinaniem się mechanizmów adaptacyjnych, z zakwestionowaniem dotychczasowego modelu życia społecznego, relacji między kulturą, gospodarką, prawem, obyczajami. Brzozowski mówił, że jednym z warunków dojrzałości dziejowej i odpowiedzi na wyzwania nowoczesności jest samowiedza, której nośnikiem może być literatura – która się z rzeczywistością w ten sposób zmaga. Ponad sto lat temu widział taką literaturę w Anglii i bardzo jej Anglikom zazdrościł. Czy dziś powinniśmy po wzorce pojechać na Północ?

Dla mnie lektura rozmaitych tekstów dotyczących Czech i Skandynawii – dziwne zestawienie, ale zaraz je wyjaśnię – była impulsem do sformułowania centralnej tezy Poruszonej mapy. Mianowicie, w polskiej wyobraźni geograficzno-kulturowej następuje reorientacja z osi wschód-zachód na oś północ-południe. Oś pozioma jest historycznie umocowana, wyrazista, spójna w swoich przeciwieństwach. Oś pionowa rozłazi się nieco, bo część górna i dolna są niekompatybilne: Północ to przykład udanej integracji regionalnej, natomiast Południe to niewyrazista i właściwie nieistniejąca federacja osobnych państw. Góra to przykład pogodzenia wolności z równością, dół – wersja wolności dla zaradnych. Północ to mityczny obszar państw opiekuńczych, a Europa Środkowa w okresie transformacji stała się obszarem stopniowego abdykowania państwa z powinności socjalnych.

Rozumiem różnice między Skandynawią a grupą wyszehradzką, ale skąd ta cała reorientacja?

Zmiana osi, poza dostrzeżeniem nowych wyzwań: godzenia wolności i równości oraz poszukiwania formuły integracji regionalnej, wynikała także z koniecznej dla polskiej kultury i mentalności zmiany skali.

Dopóki porównujemy się z Ameryką, Francją czy Niemcami, dopóty fundujemy sobie wstępne upokorzenie: w obliczu osiągnięć i rozwoju gospodarczego wielkich państw musimy samych siebie oszukiwać i pompować narracje o znaczeniu Polski dla historii Europy. Przekierowanie wyobraźni na Północ, na Szwecję czy Danię, jest urealnieniem układu porównawczego: zaczęliśmy się przymierzać do społeczeństw, z którymi da się porównywać. One też długo walczyły o niepodległość…

Są historycznie chłopskie…

W tym podobieństwie tkwi bolesna różnica – bo my jesteśmy społeczeństwem chłopskim ze szlachecką narracją. Najpierw jednak odnotujmy, że od lat 80. XX wieku polska wyobraźnia zaczęła coraz wyraźniej przymierzać się do Skandynawii. Na początku niewiele było trzeba: szlak przetarła fala emigrantów roku 1968, a potem zaczęły do Polski docierać skrawki opowieści – list, plotka, zdjęcie, film, książka podróżnicza, przewodnik. To pobudziło narracje. Narracja wymaga jednak ściślejszej pracy i większej liczby danych. Łaknie konkretu. Pojawiły się więc opowieści o biografiach konkretnych ludzi. Wtedy nastąpiło też przekroczenie stereotypu Skandynawii jako obszaru zamożnego i wykrystalizowała się nowa wersja: Północ to alternatywa Zachodu – alternatywa wyrażająca się w dbałości o równość i w zachowaniu kontrolnej pozycji państwa wobec kapitalizmu. Również i ta wersja zaczęła podlegać stereotypizacji.

Dopóki porównujemy się z Ameryką, Francją czy Niemcami, dopóty fundujemy sobie wstępne upokorzenie.

A jak się ma do tych stereotypów literatura? Idzie im na przekór, wzmacnia?

Dla historyka literatury bardzo ważne jest rozlewanie się stereotypu – ono napędza zbiorową wyobraźnię, reorientacja wyobraźni byłaby niemożliwa bez umasowienia stereotypu. Jednak po pierwszym prostym obrazie – związanym z dobrobytem – i po drugim, ukazującym znaczenie równości i opiekuńczą rolę państwa, nastąpiła ostra korekta. Wyłoniła się z powieści Schwedenkräuter Zbigniewa Kruszyńskiego i Słowo obcego oraz Asystent śmierci Bronisława Świderskiego. Pokazywały one nierówności i niesprawiedliwości ukryte w fałdach arkadii. Naprzeciwko opowieści krytycznych stanęły jednak – dziwnie genderowo to się ułożyło – narracje kobiece, Manueli Gretkowskiej czy Grażyny Plebanek, akcentujące zyski emancypacyjne. Zwieńczeniem sporu okazały się reportaże Macieja Zaremby, które doprowadzają etap zauroczenia i krytyki do chwilowego, acz koniecznego końca, do ściany, spod której musimy zawrócić ku samym sobie.

Etap zauroczenia to „szwedzkie” powieści Gretkowskiej?

Zaczyna się już od filmu 300 mil do nieba z 1989 roku, a na końcu byłyby pewnie wasze Przewodniki Nieturystyczne po Szwecji, Islandii i Norwegii. Książki te – z pewnymi zastrzeżeniami – mieściły się w granicach „wyobraźni zauroczonej”.

I to wszystko szlag trafił po publikacji Polskiego hydraulika Zaremby?

Niezupełnie. W naszym przymierzaniu się do Północy odkryliśmy, że podstawą modelu skandynawskiego nie są jedynie rozwiązania ordynowane przez rządy tamtych państw, lecz tkanka społeczna wypełniana zaufaniem. Polska nowoczesność imitacyjna, dominująca na osi wschód-zachód, nie może znaleźć swojego zastosowania w odniesieniu do Północy, bo nie da się skopiować czy importować zaufania. Można jedynie analizować, w jaki sposób Szwedzi czy Finowie wytworzyli tkankę łączną.

A skąd wiemy, że to właśnie zaufanie jest podstawą skandynawskiej nowoczesności?

Dowód leży w miejscu najbardziej dla tego modelu krytycznym. W swoich reportażach – uważam je za wybitne – Maciej Zaremba pokazuje, że Szwecja sfetyszyzowała kategorię równości, że zaczyna przechodzić od utopii do antyutopii, bo równość zaprowadzana w sposób bezwyjątkowy wywołuje rozmaite aberracje. Zarazem musimy sobie uświadomić, że zaprowadzanie równości możliwe jest tylko w takim społeczeństwie, które ufa, że rząd wprowadza rozwiązania słuszne i pożyteczne. Społeczeństwo to nie obraża się na rząd i nie wysyła go na Madagaskar, gdy okazuje się, że rozwiązanie wymaga korekty. Tym jest nowoczesność skandynawska: systemem permanentnego korygowania, wypracowanym wspólnie i funkcjonującym w oparciu o silne zaufanie społeczne. Odkrycie tej prawidłowości sprawia, że polska narracja eksplorująca Północ musi wrócić do kraju: uzyskaliśmy impuls do osiągania samowiedzy i musimy pomyśleć, czy możliwe jest wypracowanie nowoczesności bez społecznego zaufania.

Wygląda na to, że nie jest.

I dlatego trzeba zastanowić się nad tym, z jakich tradycji możemy czerpać, a jakie wzorce należy wprowadzić od zera, aby stworzyć podstawę dla zaufania, które jest nam niezbędne. To są zdobycze z wyprawy na Północ. Wiemy już, że nawet ustanowienie państwa opiekuńczego nie upodobni nas do Północy. Rzeczywiste usytuowanie na osi Północ-Południe wymaga wytworzenia tkanki łącznej zwanej zaufaniem. A także wypracowania mechanizmów demokratycznego podejmowania decyzji i wspólnego ich korygowania. Bez tego będziemy mieli kolejny wariant postfeudalny: po neoliberalnej normalizacji w stylu europejskim swój program realizują rzecznicy zmistyfikowanego narodu. Jest to program plebejski w formie, ale antyludowy w treści. I tu po raz kolejny odsłania się znaczenie chłopskości: w Skandynawii nowoczesność jest tworzona od dołu, w Polsce – zawsze od góry. Na Północy chłopskie pochodzenie jest normalne, godne szacunku, w Polsce przedmiotem pogardy już nie jest, ale własnej narracji i własnej podmiotowości nie ma.

Mam problem z hipokryzją [rozmowa]

Obszerny rozdział Poruszonej mapy poświęcony jest dwóm niepolskim autorom, choć ważnym dla „literatury w Polsce”, jak mówi Kinga Dunin, bo szeroko u nas czytanym. U Henninga Mankella i Stiega Larssona widzimy nie tyle problemy, które wymagają korekty, ile system, który wydawał się niemal doskonały, a teraz się zwyczajnie wali, bo jego mechanizmy adaptacyjne i podstawowe przesłanki zawodzą w konfrontacji z globalizacją i otwarciem granic. Czy ci autorzy kryminałów, zaliczanych często do literatury popularnej, faktycznie pokazują nam, jak literatura może się zmagać z fundamentalnymi problemami nowoczesności? To byłby ten współczesny odpowiednik „literatury angielskiej” z końca XIX wieku, która dla Brzozowskiego stanowiła najświetniejszy przykład nowoczesnej samowiedzy narodu?

To bardzo różne opowieści.

Obie diagnozują kryzys modelu skandynawskiego.

Dla Mankella kryzys jest praktycznie nierozwiązywalny. Jego źródłem są niekontrolowane przepływy ludzi, towarów i informacji, będące efektem procesów globalizacyjnych, krótko mówiąc: nieodwracalne rozszczelnienie granic. Drugi problem, chyba nawet dla Mankella poważniejszy, polega na utracie zaufania do państwa prawa: społeczeństwo przestaje czekać na wymiar sprawiedliwości i przystępuje do samosądów. Właśnie samosądy, a nie zwykłe przestępstwa, doprowadzają komisarza Wallandera do rozpaczy, bo kwestionują całą konstrukcję państwa: edukacja i polityka równościowa zawiodły, wymiar sprawiedliwości okazuje się słabszy od starego mizoginizmu i nowego handlu ludźmi, a najbardziej zdesperowani i pokrzywdzeni nie wierzą w państwo prawa. Przemoc wlewa się do Szwecji z zewnątrz i wylewa się spod powierzchni życia społecznego. To nie przypadek, że w ostatniej części przygód komisarz odchodzi w ciemność – choroba Alzheimera jest zarazem dosłowna i symboliczna. Dosłowna, bo Wallander faktycznie traci władzę nad pamięcią, co sprawia, że czytamy przejmującą powieść bardziej biologiczno-społeczną niż kryminalną. Sens symboliczny z kolei oznacza, że wszystko, co spoczywa w pamięci Wallandera, wszystko, czego bohater nauczył się w socjaldemokratycznej Szwecji, staje się w zasadzie nieprzydatne w XXI wieku.

Rzeczywiste usytuowanie na osi Północ-Południe wymaga wytworzenia tkanki łącznej zwanej zaufaniem.

Larsson myśli inaczej? Trylogia Millenium to też nie jest pean na cześć państwa opiekuńczego.

Larsson zaczyna tam, gdzie Mankell kończy. Dla bohaterów Millenium globalne przepływy informacji, pieniędzy i ludzi to nowy stan rzeczy. Wiążą się z nim niebezpieczeństwa, ale i korzyści. Dla Lisbeth umiejętność czerpania informacji z internetu to jedna ze strategii oporu. Ponadto przyczyna rozpaczy Wallandera, czyli nienaprawialny kryzys demokratycznego państwa prawa, dla bohaterów Larssona staje się pobudką do działania. Widzą oni, że państwo i jego prawo nie zostały dostosowane do sfery obywatelskiej – zwłaszcza do emancypacji płciowej i seksualnej. Przemoc i rozkosz, związek między nimi i ich wpływ na prawo, różnią bardzo mocno obu pisarzy. U Mankella cały kontrakt społeczny opierał się na dobrowolnym stłumieniu rozkoszy, natomiast Larsson mówi, że ten kontrakt był respektowany tylko przez część społeczeństwa, a przez elity był gwałcony – w sensie dosłownym i przenośnym. Faktyczną władzę sprawowali ci, którzy mieli nielegalny dostęp do źródła rozkoszy, zawsze związanej z łamaniem istniejącego prawa.

Larsson chce rozkoszy dla wszystkich?

Na pewno ją demokratyzuje i przekonuje, że zakaz dostępu do rozkoszy w demokracji musi zostać przepracowany przez samo społeczeństwo. Fabuły Mankella nieodmiennie odkrywały fantazmaty męskiej rozkoszy przenoszone do polityki i biznesu, porządkujące hierarchie rodzinne, decydujące o dystrybucji władzy i tajemnic. Larsson wręcza prawo do przemocy głównej bohaterce, która w swoich działaniach miesza wymierzanie sprawiedliwości z zemstą i prawo z rozkoszą. Ale w łóżku Lisbeth pozwala sobie tylko na to, na co pozwala jej partnerka. Miłość, zwłaszcza cielesna, to laboratorium paradoksalnej relacji, w której drugiemu człowiekowi i z drugim człowiekiem wolno zrobić wszystko, pod warunkiem, że ów człowiek wyrazi na to zgodę. Nowy obieg libido nie polega więc na powszechnym udostępnieniu rozkoszy, lecz na powiązaniu rozkoszy z władzą powstrzymywania się od przemocy. Jest w tym ciekawa intuicja: dzisiejsze społeczeństwa demokratyczne mają kłopot z prawem, bo mają kłopot z gwałtownymi afektami – gniewem, wściekłością, nienawiścią, rozkoszą.

Postulat oparcia demokracji na zakazie korzystania z rozkoszy dawno przestał działać. Został on naruszony i pogwałcony w sferze publicznej i politycznej, bo był naruszany i gwałcony w sferze życia rodzinnego. Larsson, sięgając wstecz do schyłku XIX wieku i ukazując dzieje bogatych rodzin, które tworzyły kapitalizm wczesnej nowoczesności, wstawił swoją powieść kryminalną w miejsce dawnej sagi mieszczańskiej i zarazem stworzył dzieło utopijne.

Pop-literatura zamiast inteligenckich manifestów?

Ten rys utopijny wychodzi właśnie poza granice „powieści popularnej”. Sam podział nie wiąże się przecież z wyborem konwencji gatunkowej, ale z interakcją między czytelnikiem a książką. Z jednej strony trzeba pamiętać, że literatura może tylko tyle, na ile my jej pozwolimy. Jeśli będziemy uważali, że fikcje dzielą się na popularne i wysokoartystyczne, to jedne książki będą traktowane jak rozrywka, a inne – jak materiał do nagród. Ważne zatem, abyśmy chcieli od literatury bardzo wielu różnych – w tym także niemożliwych – rzeczy, takich, jak rewolucja, subwersja, wymyślanie przyszłości, rozwiązywanie społecznych problemów, przedstawianie światów nieprzedstawionych.

Ale jeśli literatura ma rozbudzać zróżnicowane pragnienia i pożądania, to sama też musi czegoś od nas chcieć. I musi umieć prowadzić nas zgodnie z tymi chceniami. Jeśli zatem książka pozwala czytelnikowi pozostać po lekturze w tym samym miejscu, jeśli zostawia go z niezmienionym bagażem poznawczym, językowym, światopoglądowym i emocjonalnym, to mamy do czynienia z literaturą, przeliczając na stare pieniądze, „popularną”. Nawet rzecz napisana w sposób finezyjny, z odwołaniami do arcydzieł literatury światowej, będzie tylko akademizmem, rozrywką dla bardziej wyrobionej kulturowo klasy wyższej, jeśli nie potrafi zachwiać naszymi przekonaniami.

Co innego, gdy książka nie pozwala pozostać tym, kim byłeś, zanim przystąpiłeś do lektury, gdy zmusza cię do zrewidowania słownika egzystencjalnego czy politycznego, do podjęcia ryzyka poznawczego, do wypróbowania nowego języka opisu rzeczywistości. Dobrą literaturę można poznać po tym, że w kontakcie z nią czytelnik traci część swojego egzystencjalnego wyposażenia.

Dobrą literaturę można poznać po tym, że w kontakcie z nią czytelnik traci część swojego egzystencjalnego wyposażenia.

A my nie mamy takiej literatury? Bo to wszystko przypomina mi o Zygmuncie Miłoszewskim, to taki nasz Mankello-Larsson? W jego ostatniej powieści, Gniewie, mamy podobnie postawione problemy – jest skrywana przemoc jako podstawa patriarchatu, jest grupa mścicieli „poza systemem” wymierzająca sprawiedliwość…

Miłoszewski jest w pół drogi między Mankellem a Larssonem. Jeśli wziąć pod uwagę trylogię z prokuratorem Szackim, zwłaszcza ostatni Gniew, to widać, że autor stawia bohatera przed podobnym dylematem, przed jakim Mankell stawiał Kurta Wallandera, mianowicie, przed dyskryminacją obyczajową i prawem niedostosowanym do wymogów emancypacyjnych. W Gniewie śledztwo dotyczy przecież gwałtów małżeńskich, których tak uparcie nie chcą uznać politycy i Kościół. Mamy przemoc w rodzinie, którą obyczajowość ukrywa, obciążając wstydem ofiarę. Miłoszewski w tym sensie staje w pół drogi, że chwyta – podobnie jak Mankell i Larsson – napór gniewu na struktury porządku prawnego. W jego powieści pojawia się nielegalna mikroorganizacja wymierzająca sprawiedliwość. Przez nagłośnienie działań i związany z tym lęk członkowie organizacji chcą doprowadzić do korekty obyczajowości.

Jeśli literatura ma rozbudzać zróżnicowane pragnienia i pożądania, to sama też musi czegoś od nas chcieć.

A nie prawa, państwa, systemu?

Chyba nie. W finale powieści Larssona funkcjonariusze władzy wykonawczej i ustawodawczej – od ekipy policyjnej do przedstawicieli rządu – uświadamiają sobie, że cały porządek prawny trzeba zmienić. Tymczasem u Miłoszewskiego ta quasi-organizacja nie napiera na system ani rząd. A prokurator Szacki w zakończeniu powieści staje przed wyborem: albo jako prokurator będzie działał według prawa i nie wymierzy stosownej kary krzywdzicielom, albo wyjdzie z systemu i poza prawem będzie realizował misję samodzielnego korygowania społeczeństwa. Nie ma tu impulsu utopijnego, który jest potrzebny polskiej nowoczesności. Zastanawiamy się, dlaczego po 1989 roku polska wyobraźnia utopijna zasnęła, dlaczego tych tekstów jest tak mało i dlaczego tak słabo je czytamy…

Są jakieś zalążki?

Tak, oczywiście. Utopia nie wraca jednak w rewolucyjnym rozchełstaniu, z gilotyną w jednej ręce i gotowym kodeksem w drugiej. Tego gestu kreacji całościowego porządku nie da się powtórzyć, bo na straży stoi pamięć o utopiach zrealizowanych, czyli Gułagu i Auschwitz. Zarazem wszystkie elementy aktualnego porządku – kapitalizm, państwo, demokracja – wchodzą w głęboki kryzys albo same go powodują. Kryzysu tego nie da się rozwiązać w ramach aktualnego myślenia. Dlatego utopia jest nieodzowna. Jej powrót okazał się jednak raczej kwestią wrażliwości niż poetyki.

A co, jeśli nie uda się wyrysować tej mapy na nowo za sprawą narracji literackich?

Historia od rozbiorów po II wojnę światową podpowiada, że wariantem możliwym, choć strasznym, jest przemoc zewnętrzna rozwiązująca konflikty wewnętrzne. Naiwnością byłoby sądzić, że to już się nie zdarzy. Nasza aktualna polityka zagraniczna zwiększa podatność na taką interwencję: im bardziej jesteśmy odizolowani od reszty świata, tym słabsi. Współczesny świat – pisał o tym Dani Rodrik w książce The Globalization Paradox (2011) – stawia państwa przed trylematem: jak pogodzić obecność w układach globalnych z suwerennością państwa i demokracją. Wejście w układ międzynarodowy – taki jak Unia Europejska czy NATO – sprzyja bezpieczeństwu, ale wymaga rezygnacji z części suwerenności. Rodrik uważa, że współczesne państwa mogą zachować już tylko dwie z tych trzech wartości: albo globalizacja z demokracją bez suwerenności, albo globalizacja z cząstkową suwerennością bez demokracji. A ja mam wrażenie, że Europa Środkowa radykalizuje trylemat Rodrika: rządy Polski i Węgier prowadzą politykę tak, jakbyśmy mogli wybierać tylko jedną wartość: albo suwerenność, albo demokrację, albo globalizację. Zamiast redefiniowania suwerenności rząd ją absolutyzuje, dając nam suwerenność bez demokracji i z osłabionym uczestnictwem w ponadpaństwowych sieciach.

Ale zamiast ku suwerenności ta bezalternatywna narracja zabiera transatlantyk polski w rejs ku osobności. A tymczasem nie ma czegoś takiego jak bezpieczne państwo osobne, bo osobność jest iluzją. Dążenie do izolacji to dążenie do autodestrukcji, a nie do suwerenności.

A jest jakiś optymistyczny wariant?

Nadzieja płynie z dalekiej i niedalekiej przeszłości: z dalekiej – Uniwersał połaniecki, czyli pierwszy akt ograniczający poddaństwo chłopów, z bliskiej – tradycja Solidarności i Okrągłego Stołu. Sedno owej tradycji polega na tym, że nawet przy najsilniejszych konfliktach i różnicach przemawiających w niekompatybilnych językach siadamy do stołu i rozmawiamy. Dziś ten stół musiałby być hybrydowy, żeby mogło przy nim zasiąść dużo więcej reprezentantów. Nie wierzę jednak, by którykolwiek z polityków to zaproponował. Nadzieja w kulturze.

A czy narracje literackie to może być jeszcze skuteczne narzędzie w kraju, gdzie nikt nie czyta książek?

Im mniej jako zbiorowość czytamy, tym silniej rządzą nami proste fabuły – schematyczne, reaktywne, sterujące społecznym gniewem poprzez wizerunki wroga.

Wcale nie jest tak, że nasze społeczeństwo wyprowadziło się z literatury i żyje w świecie obrazkowym. Problem, jak się zdaje, tkwi w czymś dokładnie odwrotnym: im mniej jako zbiorowość czytamy, tym silniej rządzą nami proste fabuły – schematyczne, reaktywne, sterujące społecznym gniewem poprzez wizerunki wroga.

Pogłębiają kryzys, który rzekomo mają rozwiązać. W odniesieniu do kategorii, którymi posługiwaliśmy się w naszej rozmowie, powiedziałbym, że jest to kartografia urojona: mówienie o Międzymorzu albo o taktycznym sojuszu z Rumunią czy Węgrami, izolowanie się od Ukrainy, Białorusi i Litwy przy równoczesnym pragnieniu zachowania niezależności względem Rosji, osłabianie obecności w Unii przy równoczesnej wspólnocie interesów – to rezultat nakładania anachronicznej mapy na terytorium europejskie, które ulega zmianom. Jest to mapa rzekomej suwerenności. Wątpliwa wydaje się przecież niezależność osiągana drogą zrywania związków z czterema kierunkami świata.

Przypomina to raczej wypadek z geometrii – domaganie się, by Polskę traktowano jak punkt bez przyporządkowania. W opozycji do tej kartografii urojonej omówiłem w książce narracje przekazywane przez naszą literaturę. Wydaje mi się, że są na miarę kłopotów, w których się znaleźliśmy.

 

**
Przemysław Czapliński (1962) – profesor literatury współczesnej, kieruje Pracownią Krytyki Literackiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor wielu książek, m.in. „Efekt bierności. Literatura w czasie normalnym”, „Powrót centrali. Literatura w nowej rzeczywistości”, „Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje”, „Resztki nowoczesności. Dwa studia o literaturze i życiu”. „Poruszona mapa” ukazała się w tym roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Fot. Dominik Żyłowski, Wydawnictwo Literackie.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij