Czy faktycznie wystarczy poddać się naturalnemu biegowi rzeczy? Jakie pułapki kryje w sobie „strategia przebiegłego neurotyka”?
Sięgnęłam po Trudną sztukę (prawie) nicnierobienia Denisa Grozdanovitcha, bo podejrzewałam, że kryją się w niej teksty jakiegoś — nawet nie tak późnego — wnuka Deborda. Coś w stylu: „nigdy nie pracuj, odnajdź w sobie pasje, które trzeba było porzucić na rzecz mieszczańskiego banału i niech umiejętność zabawy stanie się pierwszym krokiem do emancypacji”. W końcu autor jest też tenisistą, a wydawał książki pod tak zachęcającymi tytułami, jak „Mały traktat o dezynwolturze”, „Marzyciele i pływacy”, „Krótkie rozważania o wiecznej kobiecości” (no, ten akurat średnio zachęca) czy — najlepszy — „O sztuce chwytania piłki w locie”. Myliłam się.
Tytułowy esej najlepiej wyjaśnia, o co chodzi Grozdanovitchowi. Jego punkt wyjścia jest niezbyt odkrywczy — zniechęcony do świata pracy, a więc codziennego przymusu, przewidywalnego życia na akord, sprawiającego, że nudzimy się i sami stajemy nudni; do całej chrześcijańskiej, a zwłaszcza protestanckiej, mentalności, do, jak sam powiada, sadomasochizmu pracy i cierpienia, Grozdanovitch proponuje nam pewien pomysł na życie, który nazwałabym strategią przebiegłego neurotyka.
Kiedy przytłacza nas nadmiar obowiązków albo kiedy nas przytłaczają jakiekolwiek obowiązki, należy przestać o nich myśleć — zwłaszcza myśleć o nich jak o obowiązkach. Założyć, że nigdy się nie pali. Wykonywać wszystkie czynności mimochodem i od niechcenia. Potrzeba, pragnienie lub przymus to, jak wiadomo, dzieci jednej rodziny, neurotycznej rodziny mieszczańskiego Zachodu. A zmuszeni do kreatywności i aktywności przestajemy żyć twórczo. I choć ta strategia wydaje się znakomitym remedium dla prokrastynujących, kolejny krok Grozdanovitcha sprawia, że zamiast zastanowić się, jak w takim razie żyć inaczej, dowiadujemy się, kiedy autorowi żyło się akurat przyjemniej (uwaga, spoiler: najprzyjemniej jest drzemać na hamaku).
Powołując się na mistrzów chan i taoistów, Grozdanovitch za najważniejsze uważa poddanie się „naturalnemu biegowi rzeczy”. Pozbawia jednak ten gest głębszego znaczenia. Po prostu zamienia go w styl życia paryskiego estety, który lubi ładne detale, ulotne chwile, skłaniające do refleksji wiersze i melancholijnie tęskni do prostoty wiejskiego życia, za wzór dając nam nietkniętych przez cywilizację, więc żyjących naprawdę, tu i teraz, rolników i rzemieślników.
Niedziałanie jest krytyczne zaledwie o tyle, o ile w świecie działają przede wszystkim zachłanni antropocentryczni technokraci, hodowcy zwierząt i posiadacze samochodów, a przecież lepiej poprzestać na małym, jeździć na rowerze i pozwolić szlachetnym wieśniakom żyć w zgodzie z naturą, która da nam organiczne warzywa i owoce. Jeśli chodzi o resztę — otwórzmy się na małe epifanie świata i cieszmy nimi codziennie. Trudno się nie zgodzić. Trudno też nie zauważyć, że to taki slow-life’owy banał – ostatni mieszczański krzyk mody, który sprzedaje się jak świeże bułeczki we wszystkich modnych książkach o urokach Toskanii czy Indii, magii sielankowego życia i przygód dla turystów pod hasłem „Jedz, módl się i kochaj”. Nie ma co się nad tym nawet rozwodzić, bo sprawa całkowicie mieści się w problemie czasu wolnego i tego, czy stać nas na rozkosze powolnego życia nie tylko przy niedzieli. Grozdanovitch doda jeszcze za taoistami, by zachować umiar — ani nie szukać rozkoszy, ani nie pogrążać się w rozpaczy. Gdybyśmy, jak tradycyjne, przywiązane do ziemi wspólnoty, kierowali się zdrowym rozsądkiem, nie doprowadzilibyśmy świata do ruiny. Do tego parę esejów o literaturze – naiwnych i staroświeckich, choć autor ma podejrzaną słabość do Bernharda (która ostatecznie nie powinna jednak dziwić, bo dzięki niej może bezpiecznie zagospodarować swój gniew).
Grozdanovitch sugeruje, że drogą do wspólnego szczęścia i ocalenia świata jest wrażliwość na innych ludzi, zwierzęta i ziemię; empatia i sympatia, a przede wszystkim reagowanie na przemoc nie tyle w skali globalnej, ile na co dzień. Chodzi jednak o uważność, a nie lewicowość; w książce możemy znaleźć tekst o tym, że lud jako ogół nie istnieje (zgoda), i że rewolucje przynoszą tylko straszną przemoc (cóż…), więc wyjściem byłby powrót do sytuacji, kiedy arystokracja nie była zdegenerowana i opiekowała się resztą świata (naprawdę? WTF?). Poza tym Grozdanovitch chce być przede wszystkim rozsądny, emocjonalnie powściągliwy i czuły, więc choć nie znosi judeochrześcijańskiej moralności, to jednak zabrania sobie agresji, którą lokuje w pedagogicznych felietonach i lekturze Bernharda. Może tak żyć, bo znajduje szczęście uciekając na wieś — nierobienie nie staje się tu impulsem do poszukiwań i zmian (to ten złowrogi zachodni aktywizm), ale zwyczajnym eskapizmem, chwilą ucieczki od tego, co drażni i boli.
Od przytoczonych na wstępie sytuacjonistów propozycja Grozdanovitcha różni się też tym, że dla nich takie jednostkowe doświadczenie miało wywrotową siłę, a sztuka i życie — utopijny potencjał; nie chodziło tam o odkrycie nowej sfery życia, gdzie przyjemność byłaby jednak możliwa, ale o przemianę warunków życia dotychczasowego. Oczywiście, że Debord się nieco zestarzał — i że wobec pewnej antropologicznej wizji „prawdziwego ja” i „prawdziwego życia” należy zachować zasadę ograniczonego zaufania; ale jego perspektywa krytyczna wciąż wydaje mi się dużo bardziej inspirująca. Na koniec przypomnę zatem zapomnianą już chyba stronę polskich sytuacjonistów, znaleźć tam można dużo więcej ciekawych pomysłów na inne życie niż w książce Grozdanovitcha.
Denis Grozdanovitch, Trudna sztuka (prawie) nicnierobienia, przeł. Angelina Waśko-Bongiraud, Czarna Owca, 2012.