Anna obudziła się po trzecim dzwonku i potrzebowała chwili, żeby zorientować się, gdzie jest.
Lubiła pastelowe hotelowe pokoje takie jak ten, identyczne na całym świecie. Ale nie tutaj – w mieście, które kiedyś było jej. Wyjechała z Wrocławia dziesięć lat temu; wcześniej, podczas studiów, mieszkała tu sama albo z kimś, w miejscach dobrych i podłych, każde z nich przyjmując za swoje. Później, już po przeprowadzce, telefon z dworca wystarczył, żeby zainicjować przegadany wieczór u kogoś z przyjaciół. Od pewnego czasu, przyjeżdżając na rocznicowe spotkania, które trwają siłą rozpędu, zatrzymuje się w hotelu. To jej wybór – Ela za każdym razem zaprasza do siebie naprawdę serdecznie, Anna za każdym razem znajduje mniej lub bardziej wiarygodny pretekst, żeby z tego nie skorzystać, a rano budzi się w czystym, pastelowym pokoju i czuje się w nim nienaturalnie. Ela po prostu jest zbyt ciepła i przyjazna, była zbyt bliska, żeby sam na sam z nią nie zacząć się jakoś otwierać. A tego Anna nie może zrobić. Jeszcze tylko chwila, uporządkuje pewne rzeczy, wsiądzie do samochodu i wróci do siebie.
*
Młody chłopak oderwał wzrok od monitora i przesunął się tak, żeby nie było go widać z zewnątrz. Na balkon hotelowego pokoju, po drugiej stronie wąskiej ulicy, dokładnie naprzeciw jego okna, wyszła zgrabna, bosa kobieta w kusym, białym hotelowym szlafroku. Przeciągnęła się, zbierając dłońmi mokre włosy na karku, a potem zapaliła papierosa. Miły widok, chociaż to nie młoda dziewczyna, ma już chyba ze 30 lat. Wcześniej podniosła rolety i otworzyła szeroko okna, a przecież chyba musi zdjąć szlafrok, żeby się ubrać. Chłopak gratuluje sobie po raz kolejny wyboru pokoju w nowym mieszkaniu i ustawienia biurka. Jego gra komputerowa może poczekać, rodzice jeszcze śpią i nie wejdą do niego. Kobieta wraca do środka, szczotkuje przed lustrem wciąż rozczochrane włosy. Rusza się powoli, sprawia wrażenie zamyślonej. Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni torby podróżnej książkę, z książki kopertę. Siada z nią na wielkim łóżku, oparta o ścianę. Z koperty wyciąga kartkę albo serwetkę, którą rozkłada delikatnie, pieczołowicie, jakby się bała, że stary papier rozkruszy się jej w dłoniach. Czyta coś, co jest tam napisane. Wyjmuje zapalniczkę z kieszeni szlafroka i powoli zbliża płomień do brzegu serwetki, ale tak, jakby z góry wiedziała, że nie zamierza jej spalić. Gasi zapalniczkę, wolno składa i chowa i kartkę, i kopertę. Odchyla głowę mocno w tył, nieruchomieje. Płacze? Jeżeli tak, to tylko przez moment. Nagle wstaje i zmienia tempo – szybko, energicznie zbiera i wrzuca do torby kilka rzeczy, coś wyjmuje, zgarnia porzucone obok łóżka ubrania, wychodzi do łazienki. Wraca po minucie, ubrana w dżinsy, czarny sweter i trampki, a nie w wąską czarną mini, jak spodziewał się Chłopak. Nawet makijaż przed lustrem robi szybkimi, agresywnymi ruchami. Dzwoni z hotelowego telefonu – najwyraźniej na swoją własną komórkę, którą znajduje dzięki temu gdzieś w pościeli. Wychodzi z torbą na ramieniu i plecakiem-torebką na plecach, jednocześnie zapalając papierosa, i nogą domykając drzwi.
Chłopak żałuje, że nie mógł zobaczyć, co jest napisane na kartce-serwetce, bardziej niż tego, że nie zobaczył tej kobiety nagiej. Czuje się głupio. Jakoś dziwnie mu jej jakby żal.
*
Anna jedzie szybko, trasą, którą dobrze zna. Słucha Stinga z iPoda, prowadzenie sprawia jej przyjemność. Cieszy się, że będzie dziś u siebie i że wczoraj było tak, jak było. Las za oknami jest piękny – mocny, ciepły wiatr sprawia, że listopadowe drzewa ożywają. To wszystko uspokaja. W pewnym momencie torebka na siedzeniu obok dzwoni pierwszymi taktami Żółtej łodzi podwodnej. Anna zrywa słuchawki, jedną ręką wysypuje wszystko, żeby dostać się do telefonu. Widząc numer, waha się przez chwilę.
– Tak?
Czyjś długi monolog sprawia, że ręka trzymająca telefon zaciska się coraz mocniej i zaczyna drżeć. Pęd powietrza przydusza do okna żółty liść klonu. Przed przednią szybą pojawia się fura z drewnem, wlokąca się tym samym pasem. Przy hamowaniu wyrzucona z torebki kredka do ust spada na podłogę.
– Czekaj – Anna odkłada telefon, redukuje bieg, wyprzedza, opanowuje się, żeby nie dopuścić do drżenia głosu.
– Przepraszam, musiałam wyprzedzić. Tak, prowadzę, trudno mi cię teraz słuchać, też przez to. Muszę zapalić. Nie wiem. Raczej tak, dobrze. Albo jeszcze się zastanowię. Jak nie, zadzwonię. No to – chyba – do zobaczenia.
Oddycha głęboko, zwalnia, zauważa z ulgą, że zbliża się właśnie do leśnego parkingu z grillem. Naprawdę bardzo potrzebuje papierosa.
*
Mężczyzna na parkingu przewraca na drugą stronę dopieczone kiełbaski, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale bez większej nadziei, że kobieta, która zajechała właśnie zakurzonym oplem, będzie jego klientką. Wysiadła z samochodu, zapaliła papierosa, opierając łokieć o maskę, potem drugiego, a teraz stoi sobie i skubie paznokcie. Patrzy w jego stronę. Może się boi, bo sama jedzie, a mogła zobaczyć, że właśnie sobie łyknął, jak podjeżdżała. Jednak podchodzi do niego.
– Przepraszam, mam prośbę – rzuci mi pan monetę?
– Co proszę?
– No wie pan, orzeł czy reszka, jak dzieci robią. Chcę coś sobie sprawdzić.
– To czemu pani sama nie rzuci?
– Jak pan rzuci, będzie lepiej.
– Dobrze, ale moneta musi być pani. Ja utargu nie mam, a na reszty potrzebuję.
Reszka.
– Dziękuję, moneta dla pana, dobrze mi pan rzucił.
– To jak pani dołoży jeszcze jedną taką samą, to będzie kiełbaska. Zniżkowo.
– Poproszę.
Kurczę, ona naprawdę się jakoś w środku cieszy. Odchodzi, gryząc kiełbaskę na widelcu, jakimś takim długim, szybkim krokiem, tanecznym trochę, macha ręką, że nie, na plastikowy talerz i musztardę. Ludzie dziwaczeją ostatnio, dorosła kobieta, a jak dziecko. To chyba fajnie.
*
Anna wsiada do samochodu, wyjmuje ze schowka mapę, przypomina sobie dojazd do miejsca, które kiedyś, a może zawsze, było dla niej ważne. Pakuje rozsypane rzeczy do torebki. Po wyjeździe z pachnącego kiełbaskami parkingu jeszcze przez kilkanaście kilometrów trzyma się głównej trasy, a potem zjeżdża w lewo, na wąską boczną drogę.
*
Kierowca koparki, wycofując maszynę z błotnistych kolein na asfalt, zdążył tylko usłyszeć, zobaczyć szybki ruch po prawej i wbić dłoń w przycisk alarmu. Wycie klaksonu zlało się z piskiem hamujących opon, trzaskiem blachy i szkła. Wstrząs od uderzenia rzucił mężczyzną na ścianę kabiny. Absurdalna cisza. Drżąc na całym ciele, otworzył drzwi i wypadł, nie zeskoczył, na jezdnię. Zobaczył szarego opla wbitego przodem pod prawy bok koparki. Z ogromnym wysiłkiem opanował drżenie rąk na tyle, żeby jakoś wybrać numer pogotowia, i drżenie szczęk, żeby powiedzieć. Czuł, że zaraz zemdleje, bo nogi stały się miękkie, a przez ciało przeszła fala gorąca. Zmusił się, żeby jeszcze raz popatrzeć. Maska zmiażdżona, przedniej szyby nie ma. Ale otworzyły się obie poduszki powietrzne, krwi mało, więc może jednak. Rzucił się do wygiętych, zablokowanych drzwi opla i zaczął je szarpać, podważać, wyrywać, płacząc i klnąc, żeby dostać się do bezwładnego ciała w środku.
*
Jeden z policjantów podbiegł do radiowozu od strony karetki, która właśnie odjeżdżała na sygnale spod wraku opla.
– Powiedzieli, że raczej przeżyje.
– A co z nim?
– Nic, poobijany, zwichnięty nadgarstek, złamany palec, nawet tego nie zauważył, bo jest w szoku. Dostał jakąś chemię w żyłę i po niego też przyślą ambulans. Jeden z naszych przy nim siedzi i powtarza, że ona będzie żyła i że to nie jego wina, ale facet chyba nie kontaktuje.
– Trzeźwy?
– Ten z naszych czy facet? Obaj trzeźwi, a on wydrapał pazurami zakleszczone drzwi od tego opla, żeby ją wyciągnąć, bo myślał, że zaraz wszystko pierdolnie. I wyciągnął ją tak, że nie zaszkodził. A czy to nie jego wina, to wy lepiej wiecie.
– Nie jego. Chcesz wiedzieć, jak było, to spytaj fotografa i mu pomóż przy zdjęciach, ja muszę…
Policjant w radiowozie zaczął rozmawiać przez radiotelefon, przekrzykując hałas samochodu strażackiego, manewrującego na wąskiej drodze.
Policyjny fotograf pracował flegmatycznie i metodycznie, jakby ruch wokół należał do innej bajki, i w ten sam sposób opowiadał.
– Zbiegło się wszystko naraz. Na pasie była barierka, ale w nocy wiatr ją walnął na pobocze albo komuś przeszkadzała, tam leży. Zresztą i tak mieli ją zdjąć, facet już skończył, tylko odstawiał sprzęt, za pięć minut by go tu nie było. Tym zadupiem jeżdżą dwa samochody dziennie. On nic nie mógł zrobić, wycofywał z tego błota na drogę, kiedy wypadła zza zakrętu. Nie zdążyłby. A ona… przekraczała, ale nieprzesadnie. Miała jakieś 90. Ty akurat też byś tak tędy jechał w dobrych warunkach, a do zakrętu były dobre. Jak zobaczyła koparkę, depnęła na hamulec i pojechała po tej mokrej glinie, co ją tu naniosło przy kopaniu, jak po ślizgawce, bo miała zdarte opony. Gdyby zobaczyła barierkę, zwolniłaby przed zakrętem. Gdyby nie było gliny, wyhamowałaby nawet przy swojej prędkości. Gdyby nie miała zdartych opon, wyhamowałaby nawet na glinie.
Ale grunt, że z tego wyjdzie żywa. Miała szczęście.
*
Sanitariusz czekał, aż pacjentka oprzytomnieje na tyle, żeby mógł nawiązać z nią kontakt. Bezpośrednie zagrożenie minęło, obaj lekarze byli zajęci odczytami przyrządów i papierami. Wiedział, że pacjent, odzyskując przytomność, nie zdaje sobie sprawy z tego, gdzie jest i co się zdarzyło, a szok i dezorientacja mogą pogorszyć jego stan. Przyjął, że jego rolą jest opieka nad psychiką. Studiował zaocznie psychologię i swoje zadanie traktował poważnie. Sprawdził w paszporcie, jak ma na imię pacjentka. Delikatnie wytarł jej resztki krwi i brudu z czoła, odgarnął włosy z twarzy. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się nieświadomie, jakby przepraszająco.
– Pani Anno, jest pani bezpieczna. Jest pani pod opieką. Zagrożenie minęło. Jedzie pani karetką do szpitala. Pani stan jest stabilny. Miała pani wypadek na drodze krajowej numer…
– Co… gdzie…
Mogła mówić, ale z ogromnym trudem. Sanitariusz przeklął się w myśli za tę „drogę krajową”.
– Miała pani wypadek, ale sytuacja już jest opanowana.
– Gdzie jest mój telefon…
– Nie może pani teraz rozmawiać. Zajmiemy się tym. Jeżeli pani sobie tego życzy, w szpitalu powiadomimy pani rodzinę, będzie pani mogła mieć kontakt z psychologiem albo duszpasterzem…
– Nie, to nie… mój telefon… że ja się spóźnię.
Wiedział, że trzeba przytakiwać.
– Dobrze, proszę się o to nie martwić. Jeżeli życzy pani sobie…
Przerwał mu lekarz.
– Młody, już przestań, ona zasypia. Proszę cię, zadzwoń i sprawdź ją, miała to w portfelu. Ja teraz nie mogę.
– Ale jest już dobrze? Za chwilę będziemy w szpitalu.
– Tak, ale jedna rzecz mi się nie podoba. Zadzwoń.
Zadzwonił pod numer z wizytówki, przedstawił sytuację, podał dane, zanotował odpowiedzi.
– Panie doktorze, była ich pacjentką. Tu jest wszystko.
– Kurwa.
Jest to fragment powieści Anety Modelskiej Odbicia.
***
Akcja książki rozgrywa się na kilku poziomach. Paweł pisze powieść o sześciu przypadkowo zobaczonych osobach. Równolegle z wymyślanym na bieżąco światem fikcyjnych postaci poznajemy realne losy ich pierwowzorów. Każda postać ma jakby dwa życia, które się splatają. Co zatem jest bardziej realne? Tak zwana realność czy fantazmat? To co społeczne, czy to co psychiczne? Kolejne warstwy narracji to skrawki świata bawiącego się w demiurga Pawła oraz niezwykła biografia samej autorki, która splotła się z fikcją w sposób niezamierzony i nieoczekiwany…
Odbicia to nie tylko postmodernistyczna gra w metafikcję, ale także obfitująca w dramatyczne zwroty akcji,wycyzelowana, mozaikowa opowieść o dokonywaniu wyborów oraz możliwych i niemożliwych do kontrolowania emocjach.To intrygujący głos na temat współczesności i ram, jakie wyznacza ona ludzkiej tożsamości i międzyludzkim relacjom.