Czytaj dalej

Janiszewski o Gardellu: Gejowski produkcyjniak

Ta powieść służy przekazaniu idei, edukacji, równościowej dydaktyce. Darkroomiak? Pikieciak? Coś w tym guście.

Antoni Słonimski, jeden z najciekawszych recenzentów teatralnych przedwojennej Warszawy, stworzył swego czasu jedno z najkrótszych podsumowań popremierowych, jakie kiedykolwiek napisano. O sztuce Stefana Kiedrzyńskiego Piorun z jasnego nieba napisał: „Od takich piorunów teatr powinien mieć piorunochrony”. I tyle. Cała recenzja.

Nie jestem ani tak pewny siebie, ani tak błyskotliwy jak Słonimski, toteż napiszę jedynie, że ten przesławny żart przypomniał mi się po lekturze pierwszej części trylogii Jonasa Gardella Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Przeczytałem bowiem w jakimś internetowym artykuliku, że to powieść, która wstrząsnęła Szwecją. Biedna Szwecja. Przy takich wstrząsach trzeba sobie fundnąć lepsze resory, bo doprawdy szkoda zdrowia.

Jonas Gardell jest komikiem i pisarzem. Ponoć bardzo popularnym, choć jego sława z trudem roznosi się poza szwedzkie przysiółki. Mimo, że Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek jest bodaj dwudziestą pozycją w jego literackim dorobku, na razie nie doczekał się przekładów na język angielski. To o czymś świadczy, nawet jeśli zgodzimy się ze stwierdzeniem, że brak sukcesu międzynarodowego nie musi nikogo skreślać. Nikt nie oczekuje natychmiastowej, wszechświatowej popularności, ale nie wzbudzić zainteresowania żadnego z licznych anglojęzycznych wydawnictw? To nieobecność znacząca.

Jonas Gardell

Tym bardziej, że szwedzki sukces Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek zaowocował ekranizacją i trzyodcinkowym miniserialem, który wyemitowała także BBC. Nadawca się znalazł, nie znalazł się wydawca? Przecież temat trylogii Gardella w krajach anglosaskich pozostaje nośny. Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek jest bowiem trylogią o AIDS i o tym, co epidemia znaczyła w szwedzkim krajobrazie społecznym lat osiemdziesiątych.

Więc jak to właściwie z tą książką jest? Dobra czy niekoniecznie? Dobra po szwedzku, słaba poza Szwecją? O co właściwie chodzi?

Zacząłbym od ogólnej uwagi – pisanie o AIDS to zawsze uderzenie z grubej rury. Można się na nim koncertowo wywrócić, bo temat ma charakter totalny. AIDS, tak jak każda wielka epidemia, zmienił politykę, kulturę, relacje władzy, rozumienie seksualności, podejście do prywatności, intymności, do rodziny, miłości i do śmierci. Ale w odróżnieniu od wielu innych, minionych epidemii, AIDS wydarzył się w czasach wielkiego zaufania pokładanego w nauce i kontroli, którą ona daje. Wydawało się, że świat w ruchu jednostajnie przyspieszonym zmierza ku życiu bez chorób i bez cierpienia fizycznego, a tu proszę! Opisując AIDS, można więc opisać nie tylko śmierć milinów ludzi, którzy pechowo znaleźli się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu, lecz także wyłapać kres pewnej fantazji o nowoczesności. Wszystko to czyni z historii tej choroby idealny niemal materiał na operę.

O ile, rzecz jasna, odsuniemy na bok świadomość, że opera to gatunek zamknięty, archaiczny. Jej formą nie da się już o świecie niczego opowiedzieć, ten patos nikomu już nie przysługuje. Kto o tym zapomina, naraża się na śmieszność. Pisząc o AIDS, trudno od patosu uciec. Ale to jeszcze nie znaczy, że można się weń spokojnie obsunąć.

Obawiam się niestety, że w przypadku powieści Gardella tak się właśnie stało.

Spójrzmy zresztą na sam tytuł. Nie ocieraj łez bez rękawiczek brzmi jak żywcem wzięty z okładek Grocholi, coś, co idealnie pasowałoby na przerywnik między Osobowością ćmy a Kryształowym aniołem. Kto tak tytułuje swoje powieści, albo nie ma gustu, albo wymyślił jakiś świetny, ryzykowny trick, którym sprytnie uzasadni to wysokie C. W dodatku kolejne tomy trylogii noszą dosadne podtytuły: „Miłość”, „Choroba”, „Śmierć”. Zęby bolą. I chciałoby się wierzyć, że to tylko taka stylizacja, że w tym musi być coś jeszcze, że to niemożliwe, żeby ktoś o ambicjach literackich naprawdę sobie aż tak pozwalał.

Ale Jonas Gardell pozbawia nas złudzeń już na wstępie. Nie ma mowy o stylizacji, tytuł zostanie nam zaraz wytłumaczony. Oto poznajemy głównego bohatera – Rasmussa, młodego geja, dogorywającego na szpitalnym łózku. Jedna z krzątających się wokół niego pielęgniarek ociera mu łzy. Drugą ją strofuje – w przypadku tej choroby nie ociera się łez bez rękawiczek! Mamy wszak lata osiemdziesiąte i blady strach. Wszystko jest całkowicie serio, nie ma mowy o żadnym dystansie. Witajcie w świecie sentymentów i kiczu. Jak w Traviacie, gdzie Violetta, choć umiera na suchoty, pożegna się z życiem przeszywającym salę sopranem koloraturowym, od którego mocy winny drżeć kryształowe żyrandole.

Ale wróćmy do fabuły, do Rasmussa. Gardell na głównego bohatera swojej powieści osadzonej we wczesnych latach osiemdziesiątych wybiera młodego geja z prowincji, który ledwie przyjeżdża do Sztokholmu, niemal natychmiast trafia do łóżka zakażonego mężczyzny. Ale ponieważ w podtytule mieliśmy miłość, to na samym seksie poprzestać nie wypada. Toteż seks Rasmussa właściwie nie dostarcza mu żadnej przyjemności. Jest raczej nieuniknioną kontrybucją wchodzenia w gejowski świat. Rasmuss się pieprzy, bo nie umie odmawiać. Tak naprawdę chodzi o nią, o miłość przez wielkie M., rodem z La Traviaty, Toski i Madame Butterfly. I ta, rzecz jasna, musi wybrzmieć, aż nas wszystkich uszy rozbolą. Powieściowym partnerem i miłością życia biednego Rassmusa zostanie więc Benjamin – świadek Jehowy, syn skrajnie religijnego ojca, żyjący w gorsecie sekciarskich wyobrażeń.

Grubo. Powiedzieć, że Gardell lubi mocne środki, to jak stwierdzić, że Kopernik miał trochę racji. Jest rzeczą oczywistą, że młodociane ofiary AIDS poruszają najbardziej. Podobnie jak i jasne jest, że odkrywanie własnej homoseksualności przez chłopców z ultrareligijnych rodzin bywa doświadczeniem granicznym. Pisarz, który konstruuje takie postaci, stawia swoich czytelników w sytuacji jednoznacznej.

Masz współczuć. Tu nie ma ambiwalencji. Nie ma pęknięć ani rys. Jest proste równianie: bronimy ofiar.

Na pozór nic w tym złego. Problem w tym, że Gardell z powieściową materią nie radzi sobie najlepiej. Każda, nawet całkiem niezła scena, obraz, konstrukt fabularny zostaje niemal natychmiast skontrowany już to publicystyczną wstawką nakreślającą najważniejsze fakty z historii szwedzkiej emancypacji gejowskiej, już to przyciężką, uniwersalną prawdą w rodzaju „Miłość i kontrola. Nie da się ich oddzielić”. Gardell nie stawia pytań, nie zaprasza do szukania odpowiedzi. Prowadzi raczej pogadankę o ciężkim gejowskim losie w czasach mrocznej epidemii. Nie przebiera przy tym w środkach stylistycznych. Rasmuss, umierający na AIDS, już w jednej z pierwszych scen zostaje w nieznośnie mało subtelny sposób przyrównany do białego jelenia – zwierzęcia rzadkiej urody, lecz traktowanego przez myśliwych z pogardą, jako słabszy egzemplarz nadający się jedynie do odstrzału. W ogóle rogacizna pełni tu funkcję raczej sentymentalną, landszafciarską, duszoszczypatielną. W encyklopedycznym wywodzie o początkach ruchu emancypacyjnego w Sztokholmie znajdujemy więc rozmaite stylistyczne brylanty. „Przyjeżdżali ze wszystkich stron. Jak pielgrzymi. Poszukiwacze. Spragnieni. Jak jeleń, który musi się napić wody w kotlinie”. I tak dalej, w tym stylu.

Czyta się to tym ciężej, że niektóre kawałki Nigdy nie ocieraj łez… są naprawdę niezłe. Gardell dobrze opisuje kłopoty, z jakimi mierzą się młodzi homoseksualni mężczyźni. Doskonale wie, na czym polega trudność „w zapisaniu się” do mniejszościowej, zmarginalizowanej, stygmatyzowanej grupy. Zna jej wewnętrzne reguły i rytuały. Umie o nich pisać. Co z tego, skoro nie potrafi zbudować precyzyjnego powieściowego mechanizmu, w którym schematy szwedzkiej homofobii wyświetliłyby się czytelnikowi nie za sprawą umoralniających odautorskich przemówień, lecz przez akcję, fabułę, działania bohaterów. Zamiast tego powstała gejowska wersja produkcyjniaka – powieści, która służy przekazaniu idei, edukacji, równościowej dydaktyce. Darkroomiak? Pikieciak? Coś w tym guście. Mamy się wszyscy pofajdać ze wzruszenia, spocić z przejęcia i zryczeć ze współczucia. Przede wszystkim zaś czytać równo – tak, jak sam autor to sobie wymyślił, bez najmniejszej próby własnych wysiłków interpretacyjnych.

Nie dziwi mnie wcale, że z tej nieudanej książki mógł powstać udany serial. Ktoś po prostu nad tym tekstem usiadł i ostro ciął. Po wyrzuceniu mniej więcej połowy egzaltowanych wywodów uzyskujemy zestaw kilku całkiem niezłych scen. Na tym można już coś budować. A że materia filmowa jest w kwestii fabuły niesłychanie rygorystyczna i nie znosi pierdolenia po próżnicy – siłą rzeczy mogła zadziałać kosząco na grafomańskie zapędy Gardella. A może trafił się zdolny reżyser, który podrasował tekst powieści? To się zdarza, tak przecież było w przypadku Aniołów w Ameryce – przegadanej i umiarkowanie dobrej sztuki Tony’ego Kushnera, z której Mike Nichols zrobił wyśmienite widowisko telewizyjne.

Skądinąd mechanizmy, które działają na rzecz popularności Nigdy nie ocieraj łez… w ojczyźnie Gardella mogą być bardzo podobne do tych, które wyniosły ku szczytom także i samego Kushnera. Jego rzekomy kunszt dramatopisarski nie potwierdził się w żadnym z późniejszych dzieł. Po prostu trafił w swój czas – Ameryka w 1993 roku potrzebowała czegoś, co pozwoli jej, choćby po części, zarządzać poczuciem winy wobec lat zaniechań w walce z epidemią AIDS.

Kto wie, być może czegoś podobnego w 2012 roku potrzebowała Szwecja. Czegoś, co będzie rozliczeniowe, ale i możliwe do zniesienia, czegoś, co niczym konfekcja lekka da się unieść i co pozwoli pójść dalej z poczuciem, że homofobia u nas to zamknięty temat, wspomnienie z antycznych czasów Olofa Palmego, coś, co przytrafiało się onegdaj młodym, miłym homoseksualistom z prowincji.

Tak miło im powspółczuć. Uronić łezkę wzruszenia nad ich operowymi losami. Zwłaszcza gdy to opera mydlana. Z mydła „Biały Jeleń”.

Jonas Gardell, Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. 1. Miłość, przeł. Katarzyna Tubylewicz, W.A.B. 2014

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Janiszewski
Jakub Janiszewski
Dziennikarz, reporter
Dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Dziennikarstwem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publikuje reportaże i wywiady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola - znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV - polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.
Zamknij