Czytaj dalej

Internet według Orlińskiego, czyli strachy na lachy

Czy otwarta kultura to Grinch, który ukradł twórcom święta?

„A teraz porozmawiamy o najstraszniejszym wynalazku XX wieku od czasów Hitlera” – tak w programie radiowym prowadzący zapowiedział rozmowę o najnowszej książce Wojciecha Orlińskiego Internet. Czas się bać. Żartował? Pewnie tak. Ale fatalistyczna retoryka tej książki robi na czytelnikach wrażenie. Tylko czy naprawdę jest się czego bać?

Diagnoza Orlińskiego jest następująca: korporacje internetowe kontrolują każdy aspekt naszej aktywności w sieci. Nikt nie pociągnie Google’a czy Facebooka do odpowiedzialności za to, co publikują lub robią z naszymi danymi – bo firmy te działają na podstawie preferencyjnego prawa, skonstruowanego specjalnie dla nich. I każdej innej amerykańskiej korporacji, bo o tym, jak dziś wygląda internet, decydują przede wszystkim Amerykanie. Procesy decentralizacji czy demokratyzacji komunikacji, o których powszechnie się mówi, że zawdzięczamy je internetowi, działają raczej na korzyść internetowych gigantów niż demokracji i obywateli. Sieć jest wrogiem tradycyjnych mediów, kultury, debaty publicznej. Nie mówiąc już o prywatności, którą bezpowrotnie utraciliśmy. Czas się bać!

To prawda, że w Polsce – nie licząc sporów prowadzonych na uniwersytetach, ale te rzadko docierają do szerokiej publiczności – brakuje głosów wobec sieci sceptycznych. O wielu rzeczach, takich jak historia komercjalizacji internetu czy mit decentralizacji, Orliński pisze przekonująco i z dbałością o szczegóły. Streszczenie na polskie potrzeby ostrzeżeń Morozova czy Laniera było potrzebne. Choćby z tego powodu wielu czytelników daruje Orlińskiemu skłonność do przesady i naddatek osobistych wtrętów. Internet. Czas się bać trapią jednak dużo poważniejsze problemy: przede wszystkim brak konsekwencji zawartej w niej krytyki.

Bójmy się!

„Czy demokracja poradzi sobie z wyzwaniem, jakim jest działalność ponadnarodowych monopolistycznych korporacji kontrolujących przepływ informacji, pieniędzy i korespondencji? Nie wiadomo, nigdy jeszcze nie przeszła takiego testu. […] A ja uważam, że najwyższy czas o to zapytać. Najwyższy czas zacząć się bać” – czytamy we wstępie. Czego więc mamy się bać? – powinniśmy zapytać. Odpowiedź jest krótka: wszystkiego. Najpierw rozwiązań komercyjnych, potem bezpłatnych. Monopoli, ale i decentralizacji. Wielkich wytwórni i zaraz potem wolnych licencji Creative Commons.

W pierwszych rozdziałach czytamy przekonującą krytykę internetowego kapitalizmu. To przez żądzę zysków korporacji i apatię państwa oraz instytucji międzynarodowych nasz faktyczny wybór ogranicza się do usług kilku internetowych monopoli. Ale gdy już przyswoimy sobie tę prostą zależność między wyciskaniem z nas pieniędzy i coraz bardziej pozornym wyborem w sieci, następuje zwrot. Z Google’a przeskakujemy do Wikipedii i czytamy, że także działalność niekomercyjna jest elementem tego samego mechanizmu. Jak to możliwe? Orliński krytykuje monopolistyczną pozycję Wikipedii, bo choć tworzona jest niekomercyjnie, to wspiera ją – także przez machinacje i personalne powiązania – Google, a to już radykalne ograniczenie naszej wolności. Ale czy rzeczywiście to Google zdecydował za nas, że mamy korzystać jedynie z darmowej Wikipedii, a my pokornie się go posłuchaliśmy? A może jednak sympatia do mechanizmów, na których opiera się Wiki, ma także inne przyczyny, a brak konkurencji wynika z tego, że „prawdziwe” encyklopedie on-line są dostępne odpłatnie i rzadziej aktualizowane? Orliński nie odpowiada na to pytanie, podobnie jak nie zastanawia się, czy porównanie Wikipedii do tradycyjnych encyklopedii rzeczywiście ma sens. Tematem dla niego nie jest bowiem dostęp do wiedzy i brak alternatyw, ale złe zamiary Google’a.

W rozdziale o micie decentralizacji Orliński pisze o deregulacji rynków i destrukcyjnych skutkach tego dla pracy w dobie internetu. Cytuje przy tym parokrotnie Jarona Laniera, który pisze o bezbronności pojedynczych konsumentów wobec „syrenich serwerów” – olbrzymich pośredników, którzy zarabiają na monopolistycznej pozycji. Decentralizacja powinna służyć wszystkim, nie tylko wybranym – zgadza się z Lanierem Orliński. I zapomina dodać, że propozycja Laniera, zawarta w jego książce Who Owns The Future?, to kapitalizm z turboprzyspieszeniem. Zderegulowany do granic możliwości, w którym każdy i każda z nas będzie samodzielnym internetowym przedsiębiorcą zarabiającym na swoich klikach i konkurującym na wielomiliardowym rynku podobnych ciułaczy. Jeśli libertariańskie fantazje mają być odpowiedzią na niewystarczająco sprawny dzisiejszy rynek to rzeczywiście czas się bać.

Otwarta kultura i zamach na artystów

Najmocniej uderza Orliński w idee otwartej kultury. Zwolennikom otwierania zasobów, digitalizacji książek, zmiany prawa autorskiego i niekomercyjnych licencji chodzi o jedno: walkę z artystami i twórczyniami i oskubanie ich z należnych im pieniędzy. „Wszystkie te organizacje działają na rzecz osłabienia ochrony praw autorskich. Twierdzą, że chodzi im o szczytne cele, takie jak rozwój wolnej kultury. Ale tak się składa, że ich działalność finansują korporacje, które będą najważniejszym beneficjentem wcielenia w życie ich postulatów: Google, Yahoo, eBay, producenci sprzętu elektronicznego” – pisze w rozdziale zatytułowanym Jak straciliśmy kulturę.

Czyżby więc celem Małopolskiej Biblioteki Cyfrowej było wspieranie Google’a, muzyka nieodpłatnie streamowana poprzez Soundcloud dawała zarabiać Yahoo, a NGO-som wydającym książki na licencjach Creative Commons zależało na nabijaniu kasy producentom sprzętu elektronicznego? Serio? A nawet jeśliby tak było? Czy na łamach książki takiej jak Internet. Czas się bać nie należałoby zrobić bilansu korzyści i strat? Bezpłatny dostęp do wiedzy ma nieocenione znaczenie dla budowania egalitarnego społeczeństwa, nawet jeśli gdzieś na horyzoncie czają się złe korporacje. Może więc jednak warto „otwartystom” odrobinę zaufać? Znam kilku, którzy nie biorą pieniędzy od Google’a.

Także druga część krytyki, mówiąca o tym, że na otwartej kulturze najbardziej tracą sami twórcy, nie brzmi wiarygodnie. Orliński pisze, że kiedyś można było żyć z kultury, na co dowodem Beatlesi (to prawdziwy przykład z książki!), a dziś nawet Psy, autor Gagnam Style, nie opływa w luksusy. Tylko czy przed Creative Commons i Spotify – znowu warto byłoby zapytać, dlaczego znalazły się one tu w jednym worku – niezależne artystki i młodzi dziennikarze naprawdę byli świetnie wynagradzani, a internet zabrał im źródła dochodu? Czy może pracowali na śmieciowych umowach i dorabiali w kawiarniach? Skąd fantazja, że „kiedyś” dawano kontrakt płytowy i etat w „New York Times” od ręki?

Według Orlińskiego otwarta kultura to Grinch, który ukradł twórcom święta. I to właśnie z wyobrażonym potworem, a nie konkretną polityką, walczy.

Internet ponad wszystko

Niezależnie od tego, jak często Internet. Czas się bać powołuje się na Morozova, największego przeciwnika „netocentryzmu”, to książka wyjątkowo netocentryczna. Wszystkie przemiany dzisiejszego świata, które należałoby przedstawić w szerokiej ramie neoliberalizacji, wzrastających nierówności i niestabilności, konfliktów ideologii i pozornego „końca historii”, Orliński wyjaśnia internetem. Nic w epoce internetu nie jest przecież takie samo.

Zachwyt lub przerażenie internetem, jako wielkim historycznym „zerwaniem”, niepodzielnie dominowały w literaturze jeszcze parę lat temu. I zdążyły się już przejeść. To, czego naprawdę potrzeba nam dzisiaj, to rzetelna polityczna dyskusja o tym, co dla wygody nazywamy „Internetem”. O tym, komu i do czego mają służyć nowe technologie. Nie ma co straszyć. Z podsycania strachu rzadko kiedy wychodzi coś dobrego.

Wojciech Orliński, „Internet. Czas się bać”, Agora 2013.

Czytaj także:

Hanna Gill-Piątek: Kreatywni kontra otwartyści

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij