Czy można jednocześnie walczyć o wolność i utrzymanie niewolnictwa? Był taki czas w historii Ameryki, że nikt nie widział w tym sprzeczności.
O Internal Enemy, nagrodzonej Pulitzerem książce o niewolnictwie w porewolucyjnej Wirginii pisałem już w Czytelni KP. Za dużo w niej jednak mocnych obrazów, za wiele zapadających w pamięć paradoksów, zbyt wiele nieoczywistych spostrzeżeń, by szybko pozbyć się jej z pamięci. U Alana Taylora nudny jest tylko tytuł – „Wewnętrzny wróg. Niewolnictwo i wojna w Wirginii 1772–1832” nie brzmi jak bestseller, nawet u zainteresowanych amerykańską historią nie wywołuje rumieńców, a historia Wirginii doby rewolucji i przełomu wieków to przerobiony, szkolny temat. Najwyraźniej nikt słynącemu z pracowitości i nagrodzonemu już jednym Pulitzerem Taylorowi nie powiedział, że przynajmniej od dwudziestu lat inaczej się w Ameryce sprzedaje prowokujące (a nawet zupełnie banalne) książki. Poza tym kłopotliwym faktem Internal Enemy to kilkaset stron wciągających historii i materiał na dobry film. Mogłyby się w nim znaleźć na przykład taka scena:
Marcową nocą 1813 roku ośmiu zbiegłych niewolników: Harry, Abram, Humphrey, Yeoro, Billy Goodchild, James, Wharton, Sci i Hugh – każdy z nich będący własnością innego pana – spotkało się w umówionym miejscu, pod bramą jednej z farm w Matthews County. Próbowali wkraść się do sklepu prowadzonego przez białego Amerykanina nazwiskiem Ripley, ten jednak się obudził i wyszedł im naprzeciw, celując z muszkietu. Broń nie wypaliła (większość mieszkańców Wirginii broniła prawa do posiadania broni niczym świętości, ale nawet w czasach niepokoju broń ta raczej gniła w szafach i schowkach) i ósemka szybko rozbroiła sklepikarza, okładając go kijami, krzycząc przy tym „Amerykański łotrze, my Anglicy!”. „Anglicy” pouczyli Ripleya o jego złych uczynkach, zabrali 1900 dolarów z kasy, z czego każdy wziął równą dolę w wysokości jedynie sześciu dolarów i uciekli spłoszeni odgłosami z zewnątrz.
Zbiegli nie bez powodu przedstawili się w ten sposób. Od dziesięciu miesięcy trwała wojna między młodymi Stanami Zjednoczonymi a Imperium Brytyjskim – która była w równym stopniu wojną o gospodarczą kontrolę nad kontynentem, co o dumę i zranione uczucia po obu stronach. Sympatia amerykańskich niewolników leżała po stronie brytyjskiej – decydowało o tym w równym stopniu na pół legendarne przekonanie o tym, że Brytyjczycy walczą z niewolnictwem jako takim i ich wygrana z Amerykanami obali system niewolniczy, co całkiem realne kroki podejmowane przez urzędników, parlamentarzystów i oficerów Jej Królewskiej Mości na rzecz ograniczenia handlu niewolnikami. Faktem było, że na czas wojny „brytyjskie powietrze czyniło wolnym”, a interpretowano te słowa bardzo korzystnie dla zbiegłych z farm i gospodarstw Wirginii – wystarczyło jakoś dopłynąć na pokład brytyjskiego statku, by wyjść ze stanu niewolniczego. Przynajmniej w świetle prawa, bo warunki tej „wolności” były ściśle określone przez brytyjski system klasowy, surową dyscyplinę wojskową i rasowe uprzedzenia.
Mitu brytyjskich wyzwolicieli – którego popularność była na rękę Anglikom, równolegle toczącym wojnę z Napoleonem i bardzo potrzebującym mitu uwiarygodniającego słuszność ich sprawy – nie naruszyły nawet przypadki pozostawiania niewolników samym sobie czy oddawania ich w ręce poprzednich właścicieli, ani rozprowadzana przez amerykańskich republikanów plotka mówiąca, że każdego zbiega Brytyjczycy sprzedają z zyskiem w niewolę w posiadłościach kolonialnych. Łącznie w trakcie wojny na stronę brytyjską zbiegło prawie trzy i pół tysiąca niewolników i niewolnic, nierzadko całymi rodzinami i z dziećmi. Po wojnie osiedlili się w stanach północy, jako wolni obywatele, lub trafili do niewiele lepszej, ale płatnej pracy w brytyjskich koloniach, dzieląc na dobre i na złe los innych poddanych Imperium. Wszystko to Taylor opisuje drobiazgowo i z polotem.
Co jednak z drugą stroną? Dlaczego mieszkańcom Wirginii wydawało się zasadne utrzymywanie niewolnictwa, mimo że ich „własność” i tak hurtowo trafiała w ręce Brytyjczyków, dla których byli nieocenioną pomocą jako zwiadowcy, przewodnicy i informatorzy, dzięki którym siły Imperium Brytyjskiego szybko zdobyły przewagę także na lądzie, a gospodarka stanu, nadszarpnięta przez dezercje niewolników, ledwo dyszała? Dlaczego Amerykanie uważali, że panowanie brytyjskie to koszmarne – szafowano wówczas tym określeniem na lewo i prawo – „białe niewolnictwo”, nie widząc jednocześnie problemu z każdą „niebiałą” formą zniewolenia? Kolejna ze scen rysowanych przez Taylora może pomóc odpowiedzieć na to pytanie:
Tej samej wiosny 1813 roku siły brytyjskie pod wodzą admirała Codringtona okupowały jedno z przybrzeżnych miasteczek. „Odwaga we mnie Juliusza Cezara” – odgrażał się Anglikom jeden z mieszkańców – „a piękniejszego domu niż mój nie znajdziecie w mieście, nie myślę go opuścić ni przed wami, ni przed nikim innym”. Anglicy pospieszyli z ripostą „Tak to? Piękny maszże dom? To zdejmiemy ci ten ciężar z pleców, jak ci go raz dwa spalimy”. „Juliusz Cezar” szybko zmienił ton i zaczął na kolanach błagać – tak przynajmniej opisywał to Codrington – by robili, co chcą, byle tylko zostawili dom cały.
Własność była święta, ziemskie dobra pierwszą i ostatnią instancją, która pozwalała czuć się wolnym. Wybiórcze rozumienie wolności nie było tylko kwestią obłudy czy wypierania losu niewolnic i niewolników ze świadomości – pisze Taylor. Oczywiście obłudy i przymykania oczu nie brakowało, ale w grę wchodziły całkiem realne uwarunkowania ekonomiczne i – wydawało się wówczas – zagrożenie powstaniem niewolników. Mimo że kwestia zależności gospodarczej jest znana – w zwulgaryzowanej, republikańskiej opowieści, która miejscami przetrwała do dziś, brzmi mniej więcej tak: „na niewolnictwie była oparta cała gospodarka południa, więc system ten był koniecznością, biali utrzymywali go nie ze złej woli, ale w wyniku splotu sił rynkowych, na które nie mieli wpływu” – to Taylor poświęca jej niemało uwagi i konfrontuje utarte schematy narracyjne z ciekawym biograficznym i epistolarnym materiałem, który udało mu się zebrać. I mówi, że nie tyle „cała gospodarka południa” była oparta na niewolnictwie, co każda mała gospodarka – każda farma i najmniejsza nawet rodzinna fortuna – opierała się na posiadaniu choćby pary niewolników. Gdy bardziej „demokratyczne” prawa majątkowe kazały rozdzielać niewolników i niewolnice między kolejnych potomków, walka o ich posiadanie i związany z tym status stała się jeszcze ostrzejsza. Byż może nic więc dziwnego, że w tych warunkach Amerykanie zaczęli utożsamiać walkę z Brytyjczykami – wojnę o wolność i niezależność właśnie – z walką o utrzymanie niewolnictwa. Tak wojna o wolność stała się wojną o niewolę.
Przyjrzenie się tym zależnościom nie od strony makroekonomii i wielkich „sił rynkowych”, jak to się zwykle robi, a od strony dystynkcji, statusu i prestiżu – małych wojenek o spadek czy wżeniania się w rody posiadające niewolników przez kawalerów chcących w ten sposób sfinansować swoje edukacyjne, urzędnicze i wojskowe ambicje pokazuje, jak niewolnictwo umocowało się w kulturze Wirginii i wkrótce, reszty niewolniczych stanów.
Emancypacji nie sprzyjał też fakt, że niesłychanie popularna była wówczas plotka o nadchodzącym powstaniu czarnych – wierzono, że każdy wolny czarny (czy to wyzwolony przez Brytyjczyków, czy w innych okolicznościach) konspiruje, by uświadomić o złym losie, zachęcić do oporu, a wreszcie uzbroić wszystkich tych, którzy wciąż jeszcze pozostają w niewoli. Wyliczano, że w ciągu dwudziestu-trzydziestu lat czarna populacja będzie liczniejsza niż biała, i jeśli do tego czasu nie było jeszcze rzezi białych, to wtedy już nie będzie od niej odwrotu – bo biali będą mniejszością we „własnym” kraju. Co z tego – pisze Taylor – że dowodów na żadną szeroką konspirację nigdy – ani w trakcie wojny, ani wcześniej – nie znaleziono, największe udaremnione spiski liczyły zaledwie kilka osób, a powstanie Nata Turnera, które w końcu wybuchło w 1831 roku, prawie 20 lat po wojnie, trwało jeden dzień i nie miało szans objąć całego stanu, nie mówiąc już o całym południu. Ważne było to, że mit nadchodzącego powstania niewolników był ważnym elementem tożsamości Wirgińczyków, pozwalał mobilizować białych i świetnie służył doraźnym politycznym celom – to wystarczyło, by na kolejne dziesiątki lat odłożyć mrzonki o zniesieniu niewolnictwa. Jeśli, jak przypomina tytuł książki Taylora, niewolnicy byli „wewnętrznym wrogiem” to, zgodnie ze starym przysłowiem, trzeba było trzymać ich blisko siebie. A nie dało się bliżej niż na własnej farmie, w kajdanach, gdzie każdy element ich życia (tak się przynajmniej zdawało właścicielom) można było kontrolować.
Własność zrosła się z wolnością. To od tego, czy uda się utrzymać własny majątek (w tym niewolników), Amerykanie uzależniali to, czy czują się jeszcze wolni, czy już zniewoleni przez brytyjskie jarzmo.
W tych ramach nie widzieli więc sprzeczności między obroną systemu niewolniczego a gloryfikacją wolności jako takiej. By być wolnym, należało zniewolić innych. To na tle niewoli innych można było cieszyć się własnym statusem, to w niewolniku mógł się przejrzeć pan – bez tego Amerykanie bali się, że szybko sami staną się tylko gorszymi Brytyjczykami, zależnymi od kaprysów monarchii. To dlatego bez przerwy straszyli groźbą „białego niewolnictwa”, która szybko stała się bardzo użytecznym politycznym narzędziem.
Niewolnictwo, owszem, było koniecznością, ale jako taka powstało raczej w głowach właścicieli niewolników, wraz z fantazją o upadku młodej republiki po jego ewentualnym zniesieniu. Było więc koniecznością bardziej jako gwarancja stabilności systemu społecznego, jako skuteczny sposób na wypieranie animozji klasowych między biednymi i zamożnymi Amerykanami, jako straszak na zbyt postępowych współobywateli – niż jako podstawa gospodarki Wirginii i niewolniczego południa. By móc je tak rozumieć, trzeba było też przejść do porządku nad tym, że niewolnicy okazali się wzorowymi Amerykanami – nie tylko traktowali konstytucyjne zapisy o wolności bardzo dosłownie, wykuli na pamięć słowa Jeffersona o powszechnej równości ludzi, ale też brali sprawy w swoje ręce.
Jak w tej scenie, którą mógłby się kończyć film według Internal Enemy:
W rok po rozpoczęciu wojny wydawano rozporządzenia, by posiadacze łodzi zamykali je na noc, uniemożliwiając ucieczki na pokład brytyjskich statków przepływających w pobliżu. Zarządca niewolników na wyspie Gwynn zdawał sobie sprawę z takiego ryzyka, więc antycypując pojawienie się okrętów, kazał siedmiu niewolnikom odnieść ciężką łódź z nabrzeża na podwórze gospodarstwa. Siódemka, doskonale rozumiejąc o co chodzi, zaniosła łódź tam, gdzie im kazano. Mając ten manewr przećwiczony i znając trasę, następnej nocy dokonali operacji dokładnie odwrotnej. Bezszelestnie zabrali łódź spod okien śpiącego i najwyraźniej uspokojonego nadzorcy i odnieśli ją po swoich śladach z dnia poprzedniego na brzeg oceanu, gdzie wsiedli na pokład i wyruszyli w poszukiwaniu najbliższego statku Brytyjczyków.
Alan Taylor, The Internal Enemy. Slavery and War in Virginia, 1772-1823, Norton, 2013