Czytaj dalej

Beylin o Alinie Szapocznikow: Wierzyła, że komunizm odwróci los biednych i poniżonych

Chciała czuć się pełnoprawną uczestniczką rzeczywistości.

Ówczesny świat sztuki, tak jak literatury i, przede wszystkim, polityki, ożywiała jeszcze jedna dyskusja: o realizmie socjalistycznym. Nie przebiegała ona tak, jak by życzyła sobie Francuska Partia Komunistyczna, chcąca wepchnąć artystów w ramy doktryny Żdanowa: przedstawiać ludowi lud, ale nie taki, jaki jest, tylko taki, który zgodnie zdąża do szczęśliwego komunizmu. Na te oczekiwania często nie zważali nawet członkowie FPK; nie tylko Picasso, ikona partii, który nigdy nie zwracał uwagi na cudze pomysły, jak ma tworzyć. Wyłamywali się także inni wielcy, szczerze przywiązani do komunizmu, jak Léger, który też nie miał zamiaru rezygnować ze swojej dotychczasowej sztuki, nie wierząc zresztą w zdolność „ludu” do jej przyswajania. Twardo sądził, że „nie my powinniśmy schodzić do nich, ale to oni powinni się do nas wspinać” (1). „Malować dla ludu? – pytał z kolei surrealista André Masson. – A skąd mamy wiedzieć, co lud lubi?” (2). Partia przyciągała artystów, ale miewała kłopoty z ich dyscyplinowaniem, ton dyskusjom nadała obrona pluralizmu w sztuce.

To także było doświadczenie bliskie Szapocznikow. Żywo interesowała się realizmem socjalistycznym, choć nie tyle w jego późniejszym polskim stalinowskim wydaniu, ile właśnie rozmaitych odsłonach francuskich. I traktowała go ze zdystansowaną sympatią: „Malować się powinno człowieka i jego czynności. Powinno się malować dobrze. Bo źle namalowany obraz – niech tam sobie będzie »realizmem soc.« – jest złym obrazem” – pisała do Stanisławskiego w październiku 1949 roku (3). Starała się więc znaleźć własną drogę w ramach tej konwencji, czego świadectwem są jej wczesne prace. Choćby figura chłopca, której polska rządowa prasa we Francji nadała tytuł Droga do socjalizmu, zresztą, bez protestów autorki. Czy Kobieta z dzieckiem, znana także pod tytułami Pokój i Macierzyństwo.

W pracy dopadały ją jednak rozterki i wątpliwości. „Chciałam zrobić rzeźbę pielęgniarki. Bez tego wszystkiego, w co zwykle się ją obleka, tj. »poświęcenie«, »czułość«, »łagodność« itd. To bardzo romantyczny balast. Kobiety te, które pielęgnują chorych, to pracownice zawodowe, jakie bywają we wszystkich innych dziedzinach życia. Spędzają 8 godzin w miejscu swej pracy i wracają do swej rodziny i swych osobistych zajęć i rozrywek. Niemniej, jak zresztą i w innych dziedzinach, zawód ich wycisnął specyficzny charakter na całej ich postaci. Niekiedy charakter ten silny i doprawdy piękny. Zdrowo odbija się od sali wymęczonych chorych ich prężny krok, wiecznie ruchliwe, mocne nogi i silne, często podtrzymujące ręce. Postać taka, która by kojarzyła wszystkie cechy pielęgniarki – kobiety opiekującej się chorymi, postać symbolizująca i typująca pielęgniarkę to przepiękny temat. Ale… aby postać ta była typowa, musi przedstawiać pielęgniarkę w jakimś charakterystycznym dla niej ruchu przy wykonywaniu swej pracy. I wtedy właśnie rzeźba odbiera jej powagę.

Ruch zabija monumentalną dostojność. Rzeźba figury w ruchu przestaje być rzeźbą. I dlatego też, myślę, może ta sama trudność powstać w socjalistycznej sztuce.

Rzeźbieni ludzie, pokazani przy pracy, muszą mieć niezwykle zeschematyzowaną postać, artysta musi się niezwykle ograniczyć w środkach wypowiedzenia i uprościć kompozycję, aby uwypuklić powagę pracy, aby sama czynność dotarła do świadomości widza i, po prostu, aby nie spaskudzić tego właściwego, tj. działania. Dlatego w sztuce romańskiej i egipskiej tak jasno widzimy czynności rzemieślników i rzeźbiona figurka jest jakby uosobieniem całego rzemiosła.

Alina i Ryszard w Paryżu, 1950. Fot.: © The Estate Alina Szapocznikow / Piotr Stanisławski / Galerie Loevenbruck, Paris. Dzięki uprzejmości Piotra Stanisławskiego i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

Ale wszystkie te spekulacje w głowie są do dupy, jak się zacznie komponować, to dopiero się widzi, co ma sens, a co nie, i tyle razy niszczy się i przerabia, aż obraz będzie odpowiadał wyczutej prawdzie” – pisała Szapocznikow ze szpitala w październiku 1949 roku (4).

Opisując te sprzeczności własnego socrealistycznego zamysłu, trafiła w sedno. Już wkrótce będzie się zmagać z twardymi wymogami skrajnego schematyzmu i monumentalizmu. Teraz jednak, we Francji, rozważanie tych kwestii to jej autonomiczny wybór. Dylematy, jak obrazować ludzi w codziennych czynnościach, jak ludowi ukazywać lud, leżały jej na sercu. Tym bardziej że uważała się za polską komunistkę i z entuzjazmem reagowała na zmiany, które obserwowała podczas pobytów w kraju.

Dla niej komunizm to była najpierw pozytywna wiara w odwrócenie losu biednych i poniżonych, zaprowadzenie sprawiedliwości, likwidacja nędzy i skrajnych nierówności społecznych. Miał też nieść rewolucję obyczajową i mentalną; gdy Szapocznikow pisze, że coś jest „burżuazyjne” czy „mieszczańskie”, ma na myśli nie klasę społeczną, lecz zachowania zamknięte w gorsecie anachronicznych i nonsensownych wyobrażeń o tym, jaki jest świat i jak przystoi się w nim zachowywać. Chodzi jej o przesądy, uprzedzenia, zamknięte głowy; równie dobrze to, co ją drażniło i co komunizm miał wykorzenić, mogłaby nazwać kołtuństwem, życiem dyrygowanym przez stereotypy. Była to zresztą ważna motywacja przystępowania do komunizmu w całej „młodej” Europie. Wreszcie dla Szapocznikow komunizm złączył się z Polską; nie tylko z powojenną odbudową kraju i wysiłkiem ludzi, także z ich obudzeniem się do nowego pookupacyjnego życia. No i, co też ważne, choć najtrudniej uchwytne, piękno Polski, które w swym entuzjazmie dostrzegała wszędzie, zespalała z „pięknem” komunistycznej wiary. Właśnie wiary, a nie samej jej treści. Estetyczne doznania stawiały ją na progu doznań mistycznych.

Zauważała zresztą, że „żaden ustrój nie robi tyle dla ludzi (nie dla człowieka) co nasz” (5). Bo na przekór swemu temperamentowi i poczuciu osobności chciała wtedy utożsamić się ze zbiorowością.

Z polską zbiorowością, bo komunizm stanowił dla niej paliwo uczuć patriotycznych. Ale tę dostrzeżoną już wtedy różnicę między sytuacją zbiorowości a jednostki, także jej samej, będzie z czasem odczuwać coraz mocniej.

Przy całym entuzjazmie wobec nowej wiary uważała, by nie przekuwać jej w nienawiść. Ostrzegała przed takim uczuciem Stanisławskiego, radykalizującego się w Paryżu, choć niezmiennie opornego wobec komunizmu. W styczniu 1949 roku pisała z Łodzi: „Spędzam czas wesoło lub nudnie na mądrych dyskusjach czy na czczym paplaniu, ale wszystko to daje mi – poznanie. Na szczęście wielkość ruchu i prawdy socjalne i ludowe zawsze wypływają. Jasno. Jak oka na rosole […].

Piszesz, że zaczynasz tych zbankrutowanych burżujów nienawidzić. To źle. Alphonse Daudet, którego teraz czytam, a który jest tak cudny, łącząc całą prostotę i całą rafinację słodkiej Francji, i który tak każe mi za nią tęsknić, pisze – »Nienawiść to gniew słabych«. Ty przecież nie jesteś słaby. Stać cię na to, aby się gniewać. Gniewać i burzyć naprawdę” (6).

Z kolei Stanisławski temperował jej zachwyty nad nową rzeczywistością w Polsce. Pisał z Paryża do Polski w styczniu 1949 roku: „Aluś, proszę Cię, nie daj się ponosić impulsom i bezsensownemu entuzjazmowi, który tak bije z Twoich listów, gdy mówisz o »nowym świecie« i przemianach społecznych. Całym sercem jestem z nimi, lecz to nie dowodzi, byśmy mieli zupełnie stracić samokrytycyzm. Można mieć entuzjazm i rozumiem to u Ciebie, lecz nie można przy tym stracić wszystkich zmysłów. To nowe pokolenie wcale tak nie »idzie, idzie«, jak to piszesz, a ten pan, który woli do Moskwy niż do Paryża, to na pewno jest bardzo porządny »pan«, lecz sądzę, że w Moskwie rozczarowałby się nieco, jeśli jest Europejczykiem.

Polacy woleli raczej, jak mówi historia, zawsze do Paryża. I to nie ma nic wspólnego z przemianami społecznymi. Aluś, miej bardziej otwarte oczy i nie daj się ponosić »tanim« entuzjazmem.

To nie ma najmniejszego sensu. »Drogi« entuzjazm, czyli prawdziwy, nie pozwoliłby Ci przecież na powrót do Paryża, gdyż porwałby Cię całkowicie dla sprawy, tam w Polsce. Staraj się czerpać wiadomości z prawa i lewa. Bardziej »z prawa«. Przecież to zupełnie nie zmieni ani naszego socjalistycznego światopoglądu, a tym bardziej nie wpłynie na nasze cele. Między światopoglądem a polityką jest szalona różnica. Jak pogodzić z tym, co piszesz, fakt, że z ręki tej rozentuzjazmowanej (idą, idą) młodzieży zginęło 140.000 funkcjonariuszy UB i milicji? (podawało radio z Warszawy) [w rzeczywistości zginęło ich kilkanaście tysięcy – M.B.]. Nas oczywiście to nie może przestraszyć, a odwrotnie dodać ducha – więc oboje bądźmy szczerzy, oceniajmy sytuację tak, jak jest – przynajmniej między nami. […] Nie posiadając samokrytycyzmu – wystawić sobie można jak najgorsze świadectwo. […] Dla sprawy potrafimy walczyć, nie wyzbywając się koniecznie własnej myśli i rozsądku, jeśli nie chcemy stać się hordą, w odróżnieniu od ludzi kulturalnych” (7).

Stanisławski trafił w sedno, ale czegoś nie pojął. Tego mianowicie, że dla Aliny z jej doświadczeniem kresu świata i unicestwienia wartości, o czym zresztą mu pisała w odpowiedzi na te jego przestrogi, właśnie entuzjastyczna wiara stanowiła trampolinę do życia. Wejść całą sobą w to, co jest, by zostawić to, co było – w tej postawie nie przejawiał się fanatyzm, od którego była wolna. To był sposób, może wówczas jedyny jej dostępny obok tworzenia, by poczuć się pełnoprawną uczestniczką rzeczywistości, by wymazać niedawne straszliwe upokorzenie człowieczeństwa. I móc powiedzieć: ten świat jest mój, jestem w nim, by nim się cieszyć, i wobec niego, by go współtworzyć.

Stąd między innymi rozdwojenie, o którym pisał Stanisławski: mieszkać w Paryżu, zachwycając się komunistyczną Polską. W Paryżu mogli cieszyć się życiem w jego ludycznych przejawach. I nie z powodów materialnych, bo oboje biedowali. Ale tłoczne do nocy ulice, kawiarnie, knajpki, tanie wino, wystawy i dyskusje – wszystko to budowało bogactwo różnorodności. Coraz mniej obecnej w Polsce, gdzie narastały monopol doktryny i szara, znojna bieda. Paryż był więc do codziennego życia, kształcenia się, dojrzewania. Polska stanowiła przedmiot wiary przywracającej podmiotowość. Wiara zaś ułatwiała zakorzenianie się w Polsce. Toteż we Francji Alina tęskniła za Polską, czy też za sobą w Polsce, w Polsce – brakowało jej siebie we Francji.

I co nadzwyczaj ważne – do Francji ciągnęło ją uczucie do Ryszarda. Ich korespondencja daje nie tylko obraz sporów i odmiennych charakterów, to przede wszystkim świadectwo kwitnącej miłości. Z obu stron.

**

Jest to fragment książki Marka Beylina Ferwor. Życie Aliny Szapocznikow.

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

**

Przypisy:
1. Laurence Bertrand Dorléac, Aprés la guerre, Gallimard, Paris 2010, s. 18.
2. Ibidem, s. 16.
3. Kroją mi się piękne sprawy. Listy Aliny Szapocznikow i Ryszarda Stanisławskiego 1948-1971, Karakter –
Muzeum Sztuki Nowoczesniej w Warszawie, Kraków – Warszawa 2012, s. 105.
4. Ibidem, s. 117.
5. Ibidem, s. 193.
6. Ibidem, s. 69.
7. Ibidem, s. 77 – 79.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij