Czytaj dalej

Ben Jelloun: Lustra czasu

Jak chodzą ocalali? Ze spuszczoną głową, patrząc w ziemię, splatając ręce za plecami, po drodze ślepego trafu, aż ukaże się w dali słabo oświetlony dom?

Szłam, nie odwracając się. Chciałam zapomnieć i uwierzyć, że to, co mi się przytrafiło, było tylko kolejną halucynacją, przerwanym snem, w którym wszystko się pomieszało: pogrzeb ojca i ucieczka wyzwolonej niewolnicy. Szłam wzdłuż drogi, nie odzywając się do nikogo. Zresztą ani mężczyźni, ani dzieci, których napotykałam, nie zaczepiali mnie. A przecież musiałam wyglądać dziw­nie, ubrana byle jak, z wykrzywioną twarzą i tonąc we łzach. Kiedy zapadła noc, przykucnęłam pod drze­wem i płakałam w milczeniu, bez żalu, bez smutku. Nie sądzę, bym opłakiwała śmierć ojca w dniu jego pogrzebu.

Nagle w głowie rozbrzmiało mi zdanie, jedyne zda­nie wypowiedziane przez moją matkę, która zwykle milczała. Pamiętam, że kiedy je usłyszałam, dostałam gęsiej skórki. Poczułam, jak całe moje ciało przebiega niepokojący dreszcz. Było to w czasie, kiedy nic się nie układało, kiedy ojciec czuł nadchodzącą śmierć, którą przynaglało nieustanne poczucie winy i popełnionego grzechu. Zrobił się zgorzkniały, chodził wiecznie poirytowany, niecierpliwy, bez śladu radości. Kipiała w nim niena­wiść, gwałtowna i ślepa. Musiał nienawidzić wszystkich, począwszy od siebie samego. Co ciekawe, mnie starał się oszczędzać. Myślę nawet, że na swój sposób mnie kochał. Trzymał mnie z dala od gwałtownych wybu­chów, które stały się jego sposobem kontaktowania ze światem. Z okna mojego pokoju patrzyłam nieraz na sceny jego kłótni z resztą żeńskiej ekipy tego domu. Tyl­ko on wrzeszczał, groził i śmiał się z własnej dominacji. Stał się maniakiem i nie tolerował żadnych uchybień względem swojej osoby. Każda z córek musiała wypeł­nić swoje zadanie: jedna zdejmowała z niego dżalabiję, druga myła mu stopy, podczas gdy dwie kolejne szy­kowały herbatę. Matka była w kuchni. Biada tej, która popełniła jakikolwiek błąd! Terroryzował wszystkich i nigdy nie był zadowolony.

Cierpiał na astmę, ale nie chciał brać lekarstw. Kiedy brakło mu tchu i skręcał się z bólu w piersiach, oskar­żał całą rodzinę, że skradła mu część tlenu. Może nie miał chorych oskrzeli; ale denerwowała go obecność wszystkich tych zbędnych kobiet, co kończyło się tym, że zaczynał się dusić.

Nie zgadzając się na chorobę i śmierć, opierał się im z niesłychaną siłą. Miał potrzebę wyżywania się bez powodu na bliskich. Intuicyjnie wyczuwał, że niena­wiść jest antidotum na proces starzenia. Pozwalała mu utrzymać rolę suwerena i odstraszała chorobę. Zdarzało się, że rozmawiał sam z sobą, bo uważał, że w domu nie ma godnego siebie rozmówcy. Ja trzymałam się na ubo­czu. Chętnie by się przede mną otworzył, ale nigdy nie dałam mu po temu okazji. Ubolewałam nad jego zacho­waniem. Rozumiałam go, ale nie mogłam go zaakcep­tować ani z nim dyskutować. W ostatnich miesiącach jego życia sama przechodziłam gwałtowną metamorfo­zę. Zmagałam się z własną impulsywnością, z niezłom­nym postanowieniem, żeby się jej pozbyć. W taki czy inny sposób. Ale jak mówi przysłowie: „Łatwo wejść do hammamu, trudniej z niego wyjść!”. Przede wszystkim musiałam wyjść z tej historii oczyszczona z podejrzeń, które sama świadomie podtrzymywałam. Bez maski, naga i skromna, w czystym ciele, bez żadnych wykrę­tów i dwuznaczności.

Moja matka, kobieta, która wybrała milczenie i rezy­gnację bardziej z wyrachowania, niż godząc się z losem, powiedziała mi w dniu, w którym wyjątkowo przykre słowa ojca głęboko ją zraniły: „Moja córko!

Pomódl się ze mną, niech Bóg albo los sprawi, bym umarła za twego życia, i niech da mi choć miesiąc, dwa miesiące życia po śmierci twojego ojca! Chciałabym móc oddy­chać przez te kilka dni, kilka tygodni, gdy jego już nie będzie, kiedy odejdzie na zawsze.

To moje jedyne pragnienie, moja jedyna prośba. Nie chciałabym odejść przed nim, bo umarłabym podwójnie udręczona, ze spustoszoną duszą, upodlona. Postanowiłam żyć w ci­szy głosu, który zdusiłam własnymi rękami. Lecz niech będzie mi dany czas, choćby krótki, bym mogła po raz pierwszy i ostatni krzyknąć, wydobyć z siebie krzyk, tylko raz, krzyk z dna mojej duszy, z bardzo daleka, sprzed twoich narodzin, krzyk, który tam jest, ukryty w mojej piersi. Czeka tam, a ja chcę żyć, by nie umrzeć z tym krzykiem, który rozsadza mi płuca. Pomódl się za mnie, córko, bo ty poznałaś życie z obu jego stron, potrafisz czytać z ksiąg i piersi świętych…”.

Już nawet zapomniałam, jak brzmi jej głos. Moja mat­ka, kobieta odsunięta na boczny tor przez ojca, także z mojego powodu. Mówiła do mnie „córko”, jak gdyby przez dwadzieścia lat nic się nie wydarzyło. Nie mogę powiedzieć, bym ją kochała. Kiedy nie wzbudzała we mnie politowania – tego uczucia gorzkiego zawstydze­nia czy niewyrażonej złości – w ogóle się nie liczyła, to znaczy nie istniała. Nie widziałam jej i zapominałam, że jest moją matką. Zdarzało się, że myliłam ją ze sta­rą służącą Maliką albo z widmem szalonej żebraczki, która od czasu do czasu chroniła się w naszym domu, w sieni, uciekając przed dziećmi, które obrzucały ją ka­mieniami i wyzwiskami. Kiedy wracałam wieczorem, przechodziłam nad jakimś ciałem okutanym w wojsko­wy koc. Nie zastanawiałam się, czy to ta wariatka, czy moja matka wyrzucona z własnego domu. Nawet jeśli byłam wstrząśnięta, nie pokazywałam tego po sobie. Zamykałam oczy. Żeby nie widzieć. Żeby nie słyszeć. A zwłaszcza żeby nie musieć rozmawiać. To, co działo się we mnie, musiało we mnie pozostać. Nie wycho­dzić na zewnątrz. Bo nie było o czym mówić czy też było zbyt wiele rzeczy do powiedzenia, wyjawienia i potępienia. Nie miałam na to chęci ani odwagi. Od chwili, gdy idąc po linie, straciłam równowagę, czułam, że potrzebuję czasu, by zrzucić z siebie dwadzieścia lat pozorów. By móc myśleć o nowych narodzinach, musiałam poczekać na śmierć ojca i matki. Myślałam o tym, żeby ją sprowokować, przyspieszyć. Ten grzech poszedłby na konto potwora, którym byłam.

Matka pogrążyła się w szaleństwie. Jedna z ciotek zabrała ją do przytułku przy grobie świętego marabuta, przy drodze na Południe, by tam dokonała swych dni. Sądzę, że tak długo pozorowała napady szału, niszcząc rzeczy męża, że w końcu zasmakowała w tym, znalazła przyjemność, i sama już nie wiedziała, co robi.

Obserwowałam z mojego pokoju na górze przygo­towania do jej wyjazdu. Z rozpuszczonymi włosami, w podartej sukni pohukiwała, biegając jak dziecko po dziedzińcu domu, całowała ziemię i ściany, śmiała się, płakała i zmierzała ku wyjściu na czworakach jak nie­chciane zwierzę. Jej córki płakały. Mojego ojca nie było.

Wieczorem nad domem zawisł wielki ciężar, zaległa cisza pełna wyrzutów sumienia. Wszyscy byliśmy tutaj obcy. Dziewczęta opuściły dom, by na jakiś czas zamieszkać u ciotek. W ten sposób zostałam sama z moim zgorzkniałym ojcem.

Siostry wracały od czasu do czasu po jakieś rzeczy, po czym odchodziły, nie odwiedzając chorego. Tylko stara Malika pozostała wierna domowi. Przy­garniała na noc szaloną żebraczkę lub węglarza, który lubił z nią pogawędzić. 

Pomimo bólu w płucach ojciec postanowił po­ścić w czasie ramadanu. Jadł cokolwiek dopiero po zachodzie słońca. Odmawiał zażywania pigułek i powoli umierał, pogrążony w całkowitym milczeniu. W ciągu dnia nadal chodziłam do sklepu. Pilnowałam zleceń. Bracia nigdy nie przyszli, żeby się z nim zobaczyć. Ich kalkulacja była bardzo prosta: ponieważ ja istnieję, ni­czego nie odziedziczą.

Sadzę, że wszystko było gotowe w przeddzień dwu­dziestej siódmej nocy ramadanu.

Wszystko stawało się już dla mnie jasne. Nie mogę powiedzieć, bym powzięła decyzję, ale wiedziałam, że po śmierci ojca porzucę ten dom i zniknę. Chciałam zostawić wszystko dziewczętom i na zawsze zerwać kontakty z rodziną. Wraz z odejściem ojca coś jeszcze musiało się skończyć. Zabierze do grobu obraz mon­strum, które sfabrykował.

Po pogrzebie utraciłam punkty odniesienia, straci­łam orientację. Przez kilka dni nie wiedziałam, gdzie jestem ani z kim rozmawiam. Opowiedziałam wam tę historię, która mogła być cudowną przygodą, a zakoń­czyła się lękiem i błądzeniem.

Jak wiecie, pewnej nocy wróciłam do domu. We­szłam do środka z tarasu sąsiadów. Dziewczęta znów tam były. Wystrojone, mocno wymalowane, miały na sobie biżuterię matki. Śmiały się i żartowały z zaproszo­nymi kobietami z dzielnicy. Pogrzeb i żałoba były ich wyzwoleniem, okazją do świętowania. Mogłam zrozu­mieć tę reakcję. Sfrustrowane, trzymane z dala od życia, odkrywały wolność. Toteż szalały, dając upust histerii, którą dotąd trzymały na wodzy. Wszystkie światła były zapalone. Puszczały płyty na starym gramofonie. Bawiły się na całego. Brakowało już tylko mężczyzn, mogą­cych ugasić ich żądze. Westchnęłam; tak czy owak, to mnie nie dotyczyło, byłam już dla nich obca. Dyskret­nie otworzyłam drzwi mojego pokoju, wrzuciłam parę rzeczy do worka i wyszłam przez taras.

Ubrana w dżalabiję, w chustce na głowie – miałam długie włosy – w tę jasną noc zmierzałam na cmentarz. Przesadziłam murek, żeby nie pokazywać się strażni­kowi, i poszłam na grób ojca.

Noc była spokojna i piękna. To było w przeddzień Aïd. Rozgwieżdżone niebo. Ziemia na grobie była jesz­cze świeża. Moje dłonie kopały szybko i metodycznie. Nie należało zakłócać spokoju zmarłemu i ściągać na siebie uwagi strażnika albo jakiegoś świętokradcy. Kiedy ukazał się skrawek białego całunu, delikatnie strzepnęłam palcami ziemię. Ciało było lodowate. Ca­łun przesiąkł wilgocią ziemi. Przeszedł mnie dreszcz. Nie czułam zimna. Raczej trwogę zmieszaną z de­terminacją. Przerwałam na chwilę i spojrzałam na trupa. Wydało mi się, że na wysokości nozdrzy białe płótno się rusza. Czyżby jeszcze oddychał, czy mi się przywidziało? Szybko opróżniłam worek, w którym było prawie wszystko, co posiadałam, męska koszu­la, spodnie, odpis aktu urodzenia, zdjęcie z ceremo­nii obrzezania, dowód tożsamości, akt małżeństwa z nieszczęsną Fatimą, lekarstwa ojca, które w niego wmuszałam, skarpetki, buty, pęk kluczy, szarfa, pusz­ka tabaki, plik listów, księga rachunkowa, pierścień, chusteczka do nosa, zepsuty zegarek, żarówka, na pół wypalona świeca…

Gdy chciałam już zasypać grób i przykucnęłam, by powrzucać rzeczy do środka, nagle poczułam ból w piersi. Coś uciskało mi żebra i przeponę. Wciąż krępowały mnie płócienne bandaże, które miały zatrzymać wzrost i rozwój piersi. Z wściekłością zaczęłam zrywać z siebie to wewnętrzne przebranie w postaci kilku metrów bia­łej taśmy. Rozwinęłam bandaż i obwiązałam nim szyję zmarłego. Potem mocno ścisnęłam i zrobiłam węzeł. Pot lał się ze mnie.

Pozbywałam się całego życia, cza­su kłamstw i pozorów. Stopami i dłońmi upychałam wszystkie przedmioty w grobie, a przy okazji deptałam martwe ciało.

Zasypałam to wszystko ziemią. Grób zwiększył objętość. Wzdął się. Obłożyłam go ciężkimi kamieniami, posiedziałam chwilę, nie po to, żeby się modlić czy prosić Boga o zmiłowanie dla duszy tego biedaka, ale żeby nasycić się nowym powietrzem, któ­rym mogłam oddychać. Powiedziałam coś w rodzaju: „Cześć!” lub „Żegnaj, złudna sławo. Teraz zacznie się życie, dusza naga, biała i dziewicza, nowe ciało, nawet jeżeli dawna mowa!”.

przeł. Jacek Giszczak

Fragment książki Tahara Ben Jellouna Święta noc, która ukaże się pod koniec marca w wydawnictwie Karakter.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij