Bogate kobiety biznesu nie stworzą równościowego świata

„Zazdrościsz i nie wspierasz kobiet. Co z ciebie za feministka?” – ciekawe, ile razy jeszcze usłyszę ten tekst, odmawiając aplauzu kolejnej przedsiębiorczyni chwalącej się luksusową torebką albo sprzedającej koszulki z napisem „girl power”.
Dominika Kulczyk. Fot. Jakub Szafrański

Siostrzeństwo nie oznacza, że należy być lubianą przez wszystkie inne kobiety i niesprawiającą dyskomfortu zupą pomidorową, do której można dodawać kolejne produkty z półki „silna i niezależna dziewczyna” tylko dlatego, że jacyś marketingowcy nie po raz pierwszy postanowili spieniężyć prospołeczne hasła.

Ten tekst miał nosić tytuł Dlaczego nigdy nie zrobię wywiadu z Dominiką Kulczyk?, ale ponoć lepiej nie używać słowa „nigdy”. Na pewno nie przeprowadzę takiej rozmowy, dopóki prawo prasowe nie przejdzie liftingu. Dziś przepisy nakazują dziennikarzom wysyłać wywiady do autoryzacji (chyba że osoba wywiadowana tego nie oczekuje). Oznacza to, że wprawdzie mogłabym zadać niewygodne pytania, a nawet uzyskać odpowiedzi. Nie miałabym jednak żadnej gwarancji, że później – w toku legalnej ingerencji w treść samej Dominiki Kulczyk i jej wizerunkowych doradców – ryzykowne PR-owo fragmenty nie wylecą bądź nie zostaną przepisane na korzyść dziedziczki.

Nie wystarczy być girlboss, żeby się wyzwolić

Nie jestem zatwardziałą przeciwniczką sprawdzania i edytowania tego, co się powiedziało, bo zdaję sobie sprawę, że można być bardziej biegłą w piśmie niż mowie i chcieć doprecyzować swoje nie do końca poukładane w słowotoku myśli. Nie wierzę jednak w to, że osoba starannie broniąca swojej reputacji, pozująca w mediach na zatroskaną losem afrykańskich dzieci filantropkę i odpowiedzialną ekologicznie entuzjastkę prysznica zamiast wanny, a przy tym będąca właścicielką albo współwłaścicielką wielkich biznesów, zechciałaby zdradzić mi, co naprawdę myśli o płaceniu podatków, lataniu prywatnymi samolotami czy działalności wydobywczej swojej rodzinnej firmy Kulczyk Investment, która – jak pisała na naszych łamach Aleksandra Antonowicz-Cyglicka – „ma daleko większy wpływ na rzeczywistość niż dobroczynność Kulczyk Foundation”.

Na czym polega #DefektDomina i dlaczego można zadawać pytania filantropce

Mimo to, gdy odrzuciłam propozycję rozmowy z jedną z najbogatszych Polek, zarzucono mi, że dyskredytuję jej profeministyczne przedsięwzięcia, jak walka z ubóstwem menstruacyjnym. Pomysł lansowania dziedziczki na łamach Krytyki Politycznej (autorstwa mojego kolegi z pracy) wydał mi się co najmniej nietrafiony, nawet w sytuacji, gdy wiem, że fundacja założona przez nią i jej rodziców zajmuje się między innymi prowadzeniem badań nad spowodowaną brakiem dostępu do środków higienicznych i tabuizacją miesiączki dyskryminacją dziewczynek i kobiet.

Nie odżegnuję się od cytowania raportów Kulczyk Foundation, gdy sama podejmuję ten temat, ale trudno mi wyobrazić sobie stawianie w roli ikony batalii o równouprawnienie płci kogoś, kto może i jest – jak Dominika Kulczyk – gwiazdą i jedną ze sponsorek Kongresu Kobiet – ale poza tym ciężko pracuje na miano flirtującej z neokolonializmem białej wybawicielki i odwracającej uwagę od katastrofy klimatyczno-środowiskowej zielonej ściemniary. Czy to czyni ze mnie złą feministkę?

Gadżet z feministycznym hasłem to żadna emancypacja

Jeśli uznamy, że wszystko, czego dotkną się kobiety, jest z założenia feministyczne, a sama idea służy jedynie określonej grupie (przez lata były to uprzywilejowane ekonomicznie białe, cispłciowe i heteroseksualne mieszkanki Zachodu), to rzeczywiście nie mam prawa funkcjonować jako dobra feministka, bo z żadnym z tych założeń się nie zgadzam.

Kto potrzebuje więcej białych zbawców?

czytaj także

Nie skaczę też z radości, gdy kolejne celebrytki i marki przekonują mnie, że feminizm można sobie wygrawerować na kubku i bransoletce, a empowerment uzyskać wraz z kupnem nowego gadżetu czy założeniem firmy z ciuchami, które mają na (koniecznie różowej) podszewce jakieś kobiece motywy, a przy tym są szyte przez dziewczynki i wyzyskiwane kobiety w Bangladeszu. Nie mam nic przeciwko temu, że znane kobiety – jak na przykład Julia Wieniawa – deklarują, że są feministkami. Ale wkurza mnie, gdy przy okazji próbują mi wcisnąć mniej lub bardziej zbędny produkt, przy aplauzie bałwochwalczo podchodzącego do przedsiębiorczości i kupowania ciągle nowych szmat oraz kremów tłumu.

Podobno istnieje specjalny krąg piekła dla kobiet, które nie wspierają innych kobiet. Gdyby spytać ateistki, czy to prawda, pewnie usłyszałybyście, że piekła nie ma, więc teza jest fałszywa. Jednak w przywiązanym do katolickiej metaforyki liberalno-kapitalistycznym społeczeństwie może brzmieć przekonująco. Ta narracja stawia na daleką od intersekcjonalnego podejścia bezwzględną solidarność jajników, która okazuje się niczym innym jak tylko nadinterpretacją czy wręcz wypaczeniem idei siostrzeństwa i równości.

Siostro, bądź idealistką, nie indywidualistką

Służy bowiem wzmocnieniu dwóch przekonań. Po pierwsze – że strach przed diabelskim ogniem albo bliżej nieznaną, lecz nieuchronną karą powinna odczuwać każda kobieta, która ośmiela się choćby skrytykować przedstawicielkę swojej płci. Po drugie – że doświadczenie patriarchalnej opresji wynika wyłącznie z faktu bycia kobietą. Za każdym razem, gdy „kobieta kobiecie wilkiem”, w dobie monetyzacji mówi się, że „baby, w przeciwieństwie do chłopów, nie potrafią się wspierać”.

Tylko że siostrzeństwo nie oznacza, że należy być lubianą przez wszystkie inne kobiety i niesprawiającą dyskomfortu zupą pomidorową, do której można dodawać kolejne produkty z półki „silna i niezależna dziewczyna” tylko dlatego, że jacyś marketingowcy nie po raz pierwszy postanowili spieniężyć prospołeczne hasła.

Mama Ginekolog i inne kapitalistyczne girlbosses

Wszystkie szkodzące tak kobietom, jak i całej reszcie społeczeństwa oraz planecie systemy nadal mają się świetnie – szczególnie kapitalizm, któremu ochoczo przyklaskują tzw. girlbosses. Klara Mendrek pisze, że ten „ruch «dziewczyn na stanowisku szefa» stworzony został przez kobiety u władzy, które z quasi-feministyczną narracją na ustach sprzedawały swoim słuchaczkom fantazję o emancypacji”. Wejście pojedynczych osób do zmaskulinizowanych dziedzin i zajmowanie tam wysokich funkcji ma stanowić dowód na to, że feminizm wygrał i o nic na tym polu nie trzeba już walczyć. To zdanie może i byłoby prawdziwe, gdyby odnieść je do dobrze wykształconej, aktywnej zawodowo, zamożnej, przebojowej garstki kobiet, które dzięki uwarunkowaniom klasowo-kulturowo-geograficznym czują, że są nie tylko równe mężczyznom, ale nawet od nich lepsze.

„Jak głosiły girlbosses, swoją działalnością i samą obecnością w zdominowanym przez mężczyzn biznesie odbierały im władzę, sprawiedliwie przerzucając ją na te najbardziej «wyemancypowane» – same siebie. Jednocześnie wmawiały innym kobietom, że razem z sukcesem pojedynczych girlbosses również ich pozycja w świecie uległa zmianie, co ostatecznie skomercjalizowało feminizm, czyniąc z niego liberalną, kapitalistyczną matrycę, a nie realnie istniejący ruch na rzecz wyzwolenia kobiet” – dodaje Mendrek. Dzięki temu feminizm – choć nienazwany tak wprost – mógł stać się nie tyle kontestującym zastaną, w tym ekonomiczną rzeczywistość, ruchem społeczno-politycznym, ile atrakcyjną, możliwą do utowarowienia i kupna tożsamością silnej, przedsiębiorczej laski, która zamiast drogiego zegarka czy auta chełpi się wyszukaną i przekraczającą wartość mojej rocznej pensji torebką.

Tekst „Wyborczej” o Thunberg dowodzi, że dziadocen miewa twarz babocenu

À propos – pamiętacie aferę torebkową niejakiej Mamy Ginekolog? Influencerka z prawie milionem obserwujących na Instagramie odziedziczyła fortunę po rodzicach, ale z dumą ogłasza się self-made woman, jest entuzjastką kultury zapierdolu, a ultradrogie akcesorium z wielkim logo nazywa najważniejszym symbolem 2024 roku, choć – jak sama przyznała – wcale go nie potrzebuje (chyba że do podkreślenia swojego statusu materialnego, ale tego nie powie wam wprost).

Równościowe idee nie wydają mi się bliskie uniwersum Mamy Ginekolog, skoro w kolejnych aferach z własnym udziałem pokazuje się jako uprawiaczka nepotyzmu, kolesiostwa, wyzysku i nastawionej na ocieplenie wizerunku filantropii.

Fakt, że znana w sieci milionerka udzielała porad ginekologicznych, choć oblała egzamin specjalizacyjny, „Newsweek” tłumaczył podwójnymi, zależnymi od płci standardami. „Kobiety rzadko mówią o swoich porażkach i pracują kilka razy ciężej na pozycję, którą bez problemu osiągają mężczyźni” – pisała dziennikarka Agnieszka Żądło.

Tymczasem influencerka, która ochoczo korzysta z przywileju pochodzenia z zamożnej i wpływowej rodziny, bez trudu radziła sobie z przeszkodami i osiągała dokładnie to, co sobie wymarzyła. Nie dostała się na studia lekarskie, które ostatecznie „pomogli jej ogarnąć tata i wujek”, co do figury harującej ponad siły dziewczyny, która musi się starać dwa razy bardziej, bo kultura i społeczeństwo karze ją seksizmem, perfekcjonizmem i szklanym sufitem, jest naprawdę grubymi nićmi przyszyte.

Czy należy wstydzić się ślepego konsumpcjonizmu?

Gdy na jaw wyszło przyjmowanie przez Nicole Sochacki-Wójcicką (tak naprawdę nazywa się instagramerka) pacjentek w ramach NFZ poza kolejką, Tomasz Lis napisał, że „kilka sfrustrowanych pańć przypuściło furiacki atak na Mamę Ginekolog”.

Bo przecież, jak powszechnie wiadomo, kiedy jedna kobieta wytknie coś innej kobiecie, to na pewno z powodu zgorzknienia i zawiści. Nazwanie systemowego przekrętu, z którym ewidentnie mieliśmy tu do czynienia, po imieniu, publicysta określił jako hejt. Wkrótce okazało się, że jego partnerka to koleżanka rzekomo niesprawiedliwie atakowanej lekarki, co rzuciło na rycerskość Lisa cień interesowności, wynikający z elitarno-towarzyskich powiązań.

Na białym koniu wjechała też Dorota Szelągowska, wcielając się w adwokatkę prawa Mamy Ginekolog i każdej zamożnej kobiety do drogiej torebki. „Wiecie, że biedy wstydziłam się dużo mniej niż pieniędzy? Serio” – napisała w „Wysokich Obcasach”, wskazując, że z zawstydzaniem, które wykorzystuje się do dyscyplinowania społeczeństwa (kobiet szczególnie), należy wreszcie skończyć. Postulat słuszny. Szkoda tylko, że dotyczy – jak to zwykle bywa – rzekomego dyskomfortu odczuwanego przez najbardziej uprzywilejowane jednostki wobec wytknięcia im epatowania bogactwem, ale już niekoniecznie osoby, których nie stać na torebki od marek z najwyższej półki i które upadla się hasłami o żerowaniu na ciężko pracujących i „nierozmnażających się jak króliki” podatnikach.

Nawet Logan Roy chce wyższych podatków dla bogaczy

Wstyd zamożnych w świecie ogromnych nierówności, które – jak podaje najnowszy raport organizacji Oxfam – cały czas się pogłębiają, trudno potraktować inaczej niż jako chochoł. Dorota Szelągowska, broniąc prawa nie tylko do kupowania drogich akcesoriów, ale również odczuwania dumy z tego powodu, nadaje swojej pełnej błędów logicznych narracji rys (pseudo)feministyczny, zwracając się wprost do kobiet. „Pieprzyć wstyd, drogie panie” – brzmi odezwa do posiadaczek markowych gadżetów, skrępowanych ich publicznym pokazywaniem.

W felietonie pada też słowo na „m” w kontekście głodujących dzieci w Afryce, którymi straszy się niejadków Polsce, uzasadniając swoje klasowe i materialistyczne racje. Brzmi to wszystko dość absurdalnie w momencie, w którym – jak czytam w analizie Oxfamu – „od 2020 prawie pięć miliardów osób zubożało; codzienne trudności i głód są codziennością dla wielu ludzi na całym świecie; a w obecnym tempie ubóstwo pokonamy dopiero za 230 lat”.

Czy wolne media będą wolne od mobbingu?

Dzieci nie mają co jeść nie tylko w Afryce, zaś bogaczy zdecydowanie powinno boleć sumienie, gdy oddają się dzikiemu konsumpcjonizmowi, który generuje masę problemów – także tych środowiskowych. Jednocześnie, gdy spora część populacji musi się mierzyć z coraz gorszymi warunkami życia, dowiadujemy się, że w ciągu dekady doczekamy się pierwszego biliardera.

Stosując logikę, jaka przebija z felietonu Szelągowskiej czy opowieści Mamy Ginekolog, należałoby uznać za naturalne, że biedni biednieją, a bogaci się bogacą. Niekoniecznie własnymi rękami, ale nie mówcie o tym głośno, bo zawstydzicie krezusów i będzie im przykro. Nie po to wylewali siódme poty przy dziedziczeniu i omijaniu podatków, żeby ktoś im wypominał dorobienie się. Może to dobrze, że wśród najbogatszych ludzi świata nie ma kobiet, bo malkontentom dostałoby się także za seksizm.

Feminizm liberalny podtrzymuje patriarchalne struktury

Amerykańska felietonistka Sarah Manavis źródeł tej narracji upatruje w produkującym girlbosses feminizmie liberalnym, który na początku XXI wieku – „u szczytu swojej popularności” – ustanowił „swego rodzaju dogmat: jeśli kobieta zrobiła coś z własnej woli – i była z tego zadowolona – krytykowanie jej lub tego konkretnego zachowania było uznawane za seksistowskie”.

„Dotyczyło to wszystkiego, od fetowania prezesek kierujących firmami z branży szybkiej mody po wspieranie nierealistycznych standardów urody ustalonych przez Kardashianki, ponieważ były «sprytnymi kobietami biznesu»” – pisze Manavis, wskazując, że od tamtego czasu – przynajmniej na Zachodzie – feminizm liberalny i jego ekonomiczny elitaryzm oraz niezdolność do przeprowadzania zmian systemowych zostały na wiele sposobów skompromitowane, gdy okazało się, że „ta wyraźnie błędna wizja podtrzymuje patriarchalne, kapitalistyczne struktury, które rzekomo zwalczała”.

„Jednak impuls do przywoływania zarzutu «to mizoginia» w celu obrony przed jakąkolwiek krytyką trendów kreowanych przez kobiety pozostaje powszechny” – kontynuuje dziennikarka, odnosząc się m.in. do zakupowych, modowo-urodowych trendów, lansowanych w mediach społecznościowych, zwłaszcza na TikToku. Właściwie należy mówić o hiperkonsumpcjonizmie i mikrotrendach, których data przydatności jest ultrakrótka, ale zainteresowanie – z uwagi na zasięgi aplikacji – ogromne.

Ciocia Taylor z Ameryki czy wciąż zwykła dziewczyna?

„No dobrze, a co z gadżetami dla facetów?” – zapytacie. Manavis przyznaje, że wybory konsumenckie kobiet są nierzadko dyskutowane szerzej niż te dokonywane przez mężczyzn. „Jednak ta nierównowaga w żaden sposób nie sprawia, że szkodliwe, kierowane przez kobiety trendy wyrządzają mniej szkód” – kwituje autorka. Od siebie dodam, że feminizm w wersji liberalnej i popowej służy do wycierania buzi kapitalizmowi i sprzyja stosowaniu innych form opresji, przez co nie tworzy nowego, lepszego świata, tylko konsumpcjonistyczny matriarchat.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij