Kultura

To naprawdę super, że Julia Wieniawa jest feministką

O tym, gdzie w mainstreamie plasuje się polski feminizm i wiedza o nim, najdobitniej świadczy fakt, że młoda piosenkarka, która uczestniczy w strajkach kobiet i ceni sobie niezależność, wciąż kojarzy walkę o równouprawnienie z „Seksmisją” – filmem, który jest 15 lat starszy od niej samej.

W siostrzeństwie chodzi o to, żeby sobie pomagać, więc jeśli widzę, że Julia Wieniawa wkracza na feministyczny pokład trochę nieporadnym krokiem, podaję jej rękę i mówię: „chodź do nas, miejsca wystarczy dla wszystkich”.

Ten tekst miał się początkowo nazywać: „co łączy Julię Wieniawę z Bogusławem Lindą?”. A to dlatego, że w ostatnim czasie oboje zasłynęli dość głośnymi i osadzonymi w zamierzchłych czasach rozpasanego maczyzmu wypowiedziami o kobiecości i feminizmie. No, może nie tak zamierzchłych, jak mi się wydawało.

Ale zacznijmy od początku. Znany polski aktor, który lata największej sławy ma już za sobą, ale wciąż odcina od niej kupony w mediach, po raz kolejny udowodnił, że jego poglądy w kwestiach równości nie odbiegają znacząco od tego, co reprezentują sobą grani przez niego skrajnie seksistowscy filmowi bohaterowie. Zero zaskoczenia. Z kolei przedstawicielka młodego pokolenia w kinie i showbiznesie na łamach kolorowego magazynu powieliła dość staroświecki pogląd przeciwników kobiecej emancypacji, wskazujący, że feminizm, zwłaszcza w swojej „skrajnej” wersji, oznacza nienawiść do mężczyzn. Auć, zabolało, bo to nieprawda.

Na Lindę spadł grad uzasadnionej krytyki. Wieniawie parę prztyczków w nos dały aktywistki i dziennikarki, np. Hanna Szkarłat, która w bardzo ciekawym i celnie diagnozującym problemy współczesnego ruchu kobiecego tekście opublikowanym na łamach Poptown zadaje ważne i potrzebne pytanie: „Quo vadis, polski feminizmie?” (spróbuję odpowiedzieć na nie później).

Kto zagraża poprawności politycznej: Lis, Linda czy internetowa lewica?

O ile filmowego Petroniusza (wiecie, Linda grał go ponad 20 lat temu w Quo Vadis) nie żal mi ani trochę, bo nie wierzę, by zrozumiał swój błąd i uważam, że szkoda marnować czas na objaśnianie świata upartym i przekonanym o własnej nieomylności boomersom, o tyle aktorce, która mianuje się feministką, ale „lubi, jak chłopak otwiera jej drzwi, kupuje kwiaty, pomaga założyć płaszcz i zaprasza na kolacje”, chcę tylko powiedzieć, że wcale nie musi rezygnować z bukietów i facetów na rzecz walki o prawa dla siebie oraz swoich sióstr. W ślad za bell hooks dodam, że „patriarchat nie ma płci” i uderza w nas wszystkich, również w jej partnera.

bell hooks: chłopcy i mężczyźni są programowani do wiary, że w pewnym momencie życia będą musieli sięgnąć po przemoc

Dlatego nie mogę i nie chcę stawiać Julii Wieniawy na równi z gwiazdorem, który w imię dyskryminacyjnych zasad drwi z inkluzywności, i piszę apel zamiast zgryźliwej krytyki czy pouczeń, bo na tym powinna – zdaje się – polegać zdrowa kobieca czy po prostu ludzka solidarność. Wprawdzie nie mam złudzeń, by odpłaciła mi się tym samym, bo prawdopodobieństwo, że nasze drogi się przetną albo – że znana aktorka przeczyta mój tekst – jest zbyt małe, żeby zobaczyć je nawet pod mikroskopem.

Skorzystam jednak ze swojej możliwości zabierania publicznie głosu, by powiedzieć głośno, że w feminizmie znajdzie się miejsce dla wszystkich pod warunkiem, że żaden samozwańczy feminista i feministka nie okażą się nimi tylko na papierze, zawłaszczając przestrzeń wyłącznie dla siebie lub wykorzystując ją do reprodukowania przemocy. A tak się składa, że – i tu znowu muszę oddać głos mądrzejszej ode mnie bell hooks – „odkąd kobiety zdobyły prawo do odgrywania roli patriarchalnych mężczyzn w spódnicy, dopuszczają się aktów przemocy podobnych tym, których dokonują mężczyźni”.

„Ten fakt uświadamia nam, że gotowość do używania przemocy jest tak naprawdę związana nie z biologią, ale raczej z zestawem oczekiwań dotyczących roli władzy w kulturze dominacji” – czytam w książce Gotowi na zmianę. O mężczyznach, męskości i miłości wydanej niedawno przez Krytykę Polityczną.

Wierzę, że intencje Julii Wieniawy nie wpisują się w ów kulturowy proceder, a ona sama zdolna jest w taki sposób przesunąć się na gałęzi swojego sukcesu i emancypacji, by zmieściły się tam inne osoby. Albo, że poda im z góry rękę, gdy zaczną się wspinać.

Ale właśnie – droga na szczyt, którym dla feminizmu jest równe traktowanie wszystkich ludzi (a nie ustanowienie matriarchatu, jak twierdzą mizogini) – to nie jest samotna lub zarezerwowana tylko dla kobiet podróż w głąb siebie, lecz wyprawa wymagająca kolektywnej pracy i dokonywania społecznych zmian.

Dlatego nie tak dawno pisałam, że mam duży problem ze skrajnie indywidualistycznym popfeminizmem i powielaniem przez niego neoliberalnego mitu girlboss oraz kultu pracy, która ma rzekomo otwierać każde drzwi do sukcesu pod warunkiem, że jest wystarczająco ciężka i przepełniona zaangażowaniem.

Czas zjeść bogaczki? Na pewno przestać je podziwiać. Nawet ciebie, Taylor

Rzeczywistość pokazuje, że zamki tych drzwi dla wielu osób są wiecznie zablokowane, a patriarchalno-kapitalistyczni strażnicy bacznie strzegą tego, by oprócz uprzywilejowanych białych mężczyzn otwierać je tylko własnym zakładnikom i zakładniczkom, czyli tym osobom, które godzą się dobrowolnie lub pod przymusem grać w ich niesprawiedliwe gry. Harówka często nie ma tu nic do rzeczy.

Trudno zgodzić mi się więc ze stwierdzeniem młodej aktorki, która mówi: „każdy może odnieść sukces, wystarczy zabrać się do roboty” i tym samym dowodzi, że można dostrzegać nierówności płciowe, ale na przykład tych ekonomicznych już niekoniecznie. I skoro jej jest dobrze, skoro sama wynegocjowała sobie satysfakcjonujące stawki, nie dba o to, ile konkretnie zarabiają jej koledzy ani, czy jej koleżankom z branży nie dzieje się krzywda.

Zresztą – jak konstatuje nie bez żalu – to właśnie inne dziewczyny próbujące sił w przemyśle rozrywkowym znacznie chętniej niż mężczyźni podcinają jej skrzydła czy podstawiają nogi. Cóż, do traktowania każdej kobiety jak rywalki społeczeństwo trenuje nas niemal od kołyski.

Julii Wieniawie w życiu się powiodło, bo – jak sama przekonuje odpytującą ją z przepisu na sukces dziennikarkę – poświęciła wiele wysiłku, by dotrzeć tam, gdzie jest. Nie śmiem owego poświęcenia podważać. Ale to nie jest reguła, która działa wszędzie i dla wszystkich.

Tak samo nie jest nią fakt, że osoba, która pokocha siebie, stworzy udaną relację z kimś innym, albo że osiągnięcie „niezależności finansowej, duchowej i psychicznej” idzie w parze z feministyczną postawą. Zwłaszcza, że z tej ostatniej aktorka wybiera – jak słusznie zauważa wspomniana w tym tekście Hanna Szkarłat – to, co dla niej wygodne i niewymagające przekroczenia strefy komfortu, ograniczeń systemowych czy jakiegokolwiek ryzyka – również wizerunkowego.

Dlatego karierze Wieniawy robi dobrze udział w strajkach kobiet, ale już jednoznaczne opowiedzenie się za aborcją – nie. Nazwanie się feministką przychodzi jej gładko, ale z wyraźnym zaznaczeniem, że nosząca to miano gwiazda nie lubi skrajnych poglądów. Tymi ostatnimi mają się rzekomo posługiwać kobiety „krzyczące, że mężczyźni są najgorsi i niech zapanuje Seksmisja”. Tylko czy naprawdę znacie feministkę, która głosiłaby takie hasło?

Jest coś niesłychanie smutnego w fakcie, że 20-latka posiadająca liczne przymioty wolnej, wyemancypowanej, nierealizującej tradycjonalistycznie pojmowanej i przypisywanej kobietom roli żony i matki, a także mającej na swoim koncie liczne osiągnięcia osoby, sięga po jedno z najgłupszych i najmocniej utrwalonych głosów w dyskusji o feminizmie w Polsce. Dyskusji ukształtowanej przez wybitnie nieprzychylną kobietom narrację filmową w Seksmisji, o której Agnieszka Graff pisała dawno temu, że jest niczym więcej, jak tylko odbiciem zmaskulinizowanego wyobrażenia o tej strasznej i kastrującej facetów heterze „komunie” i ciepłej niczym mleko z matczynej piersi wolnej Polsce, odzyskanej przez – prawdziwych mężczyzn z Solidarności.

„Mit o władzy kobiet za PRL-u zagnieździł się w naszej mentalności jako prawda oczywista, a film, który dał mu wyraz, stał się dziełem kultowym, oglądanym rytualnie” – czytam w Patriarchacie po seksmisji, który – jak powiedziała mi Agnieszka Graff w jednym z wywiadów – ciągle musi przepisywać od nowa w każdym z kolejnych swoich tekstów, bo nie traci on – niestety – na aktualności.

20 lat minęło, a świat wciąż nie widzi kobiet

I to chyba najważniejsza refleksja płynąca również z wypowiedzi Julii Wieniawy. Po tylu dekadach walk, kolejnych czarnych protestach i manifach młode dziewczyny w Polsce oddychają jak powietrzem zakurzonym przekonaniem, że feminizm prowadzi do zagłady męskości i że rzekome wpuszczenie kobiet do życia publicznego i politycznego to relikt komunistycznej epoki.

O czym to świadczy? Że umysły kolejnych pokoleń kobiet pomimo tego, że potrafią wyzwalać się w obszarze ekonomicznym, seksualnym i obyczajowym, wciąż są głęboko zainfekowane cudzym, czyli męskim lękiem tożsamościowym i boją się sięgnąć po to, co polityczne i realnie wpływające na rzeczywistość.

Julia Wieniawa nie musi bowiem martwić się o to, że nie da sobie rady bez mężczyzny i doskonale o tym wie. Ale Prawdziwy Mężczyzna (czyt. strażnik toksycznego patriarchatu, który musi bez przerwy eksponować swoją dominację i siłę) bez Julii Wieniawy i innych kobiet stanie się bezużyteczny i dlatego tak zaciekle się broni, wciągając nas wszystkie w obrzydliwą, nierówną i antysiostrzeńczą machinę obłędu, której korzenie tkwią w wydarzeniach sprzed 30 lat i wymagają krytycznej, radykalnej obróbki.

bell hooks o #metoo: Patriarchat nie ma płci

Jednocześnie to ten Mężczyzna decyduje, jak daleko feminizm Julii Wieniawy sięga, bo jej pracodawcy mogą się wprawdzie zgadzać na to, by mówiła o sobie per feministka, ale w taki sposób, który nie jest w żaden sposób kontrowersyjny, czyli inwazyjny i sprawczy.

Aktorka mówi zresztą wprost, że nie interesuje jej polityka, a hasła feminizm używa tak, jak gdyby dotyczył tylko jej indywidualnego, prywatnego dobra. To właśnie wydarzyło się w Polsce (i nie tylko, o czym pisze Ann Snitow w Przewodniczkach): dałyśmy sobie wmówić, że prawa kobiet to jakaś drugorzędna, niegodna publicznej debaty sprawa i powinnyśmy siedzieć cicho, skoro możemy głosować i pracować. Albo lepiej: panowie trzymający władzę pozwalają nawet na protesty pod warunkiem, że nie przynoszą żadnych efektów.

Tak wygląda demokracja zbudowana przez facetów i dopuszczająca robienie przez nas karier (również tych aktywistycznych czy edukacyjnych), ale takich, które nie mają wpływu na fundamentalne funkcjonowanie społeczeństwa, gospodarki, państwa. Czy to jest zarzut do Julii Wieniawy? Nie, choć powinnyśmy domagać się, by znane czy zamożne kobiety potrafiły wykorzystać narzędzia, jakie daje im samowystarczalność finansowa oraz rozpoznawalność, do kruszenia antykobiecych fundamentów polityki. Tą ostatnią jest bowiem wszystko, również fakt, w jaki sposób aktorki czy piosenkarki budują swój image, na co się zgadzają czy nie na planach filmowych, komu pomagają.

Korwin-Piotrowska: Jeszcze nigdy tak wyraźnie nie objawił nam się w Polsce mentalny dziadocen

Pociesza mnie jednak fakt, że feminizm to słowo, którego mainstream nie chce cenzurować, a przynajmniej nie robi tego wprost. Jestem więc przekonana, że aktorka z czasem – jak my wszystkie – poczuje w gardle ten nieznośny, drażniący pył maskulinizmu, którym dusi się już nawet Bogusław Linda, a którego od lat próbują pozbyć się feministki.

Jeśli więc pytacie, dokąd zmierza emancypacja w Polsce, to powiem – do oddychania pełną piersią bez konieczności dławienia sióstr mówiących innym językiem niż my. Na tej drodze – dzięki całym pokoleniom walczących kobiet – już jesteśmy i nie ma z niej odwrotu.

Nie chciałabym jednak, żeby Wieniawa, która jednak w celebryckiej i bardziej poczytnej niż magazyny akademickie czy lewicowy dziennik gazecie mówi, że uważa się za feministkę i tego określenia się nie wstydzi, została teraz zmieszana z błotem i poczuła, że feminizm to jakiś ekskluzywny klub dla dobrze wyedukowanych i zjadających zęby na aktywizmie kobiet. Nie jesteśmy sektą, chodzimy na randki z mężczyznami i nie pozwalamy na to, by któraś z naszych sióstr została w tyle. Wieniawa mówi, że marzenia nie spełniają się same. Feminizm też nie robi się sam. Potrzebujemy wszystkich rąk na tym pokładzie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij