Przez chwilę można było wierzyć, że Polska rośnie w siłę, a ludziom rzeczywiście żyje się dostatniej. Fragment „Skoku w nowoczesność” Adama Leszczyńskiego.
W 1972 roku, w szczytowym okresie sukcesów ekipy Gierka, publicysta Aleksander Bocheński – przed wojną związany z prawicą, a po wojnie sprzymierzeniec władzy – wydał małą książeczkę, w której tłumaczył, czym różni się gierkowski pomysł na Polskę od gomułkowskiego ascetyzmu. Próbując odkryć korzenie niedbałego (jak sądził) stosunku Polaków do pracy, pisał:
Aby zrozumieć trudność w uruchomieniu psychicznych motorów dobrej pracy, trzeba sobie przede wszystkim uprzytomnić fakt materialny, iż szybkie uprzemysławianie kraju, to jest budowanie możliwie największej ilości nowych fabryk, kopalni i innych zakładów […] zmuszało polski rząd socjalistyczny, aby jak największą część dochodu społecznego obrócił na te budowy, a tym samym jak najmniejszą na konsumpcję ludności poza jej podstawowymi potrzebami. Jeżeli jakiś kraj ma do dyspozycji, powiedzmy sobie, sto tysięcy dolarów, może sprowadzić za nie albo sto aut osobowych, albo dziesięć obrabiarek. Jednego i drugiego zakupić za te sami pieniądze nie może [1].
Bocheński dodawał, że w warunkach głodu i wyniszczenia można budować tylko pod silnym przymusem. Stopniowo jednak ludzkie potrzeby muszą dojść do głosu – i rosną, aż do „aut, domków, eleganckich mieszkań z łazienkami. Jeszcze dalej pojawiają się potrzeby całkowicie niepotrzebne”. W latach pięćdziesiątych PRL próbował zarówno zachęcić ludzi do dobrowolnych wyrzeczeń, jak i zmusić ich do pracy – w latach siedemdziesiątych nadszedł czas na łagodniejsze metody.
Obietnica ekipy Gierka, jak ją streszczał Bocheński, brzmiała jednak inaczej: „Nie sądzę, żeby model ascetyczny musiał być w socjalizmie na tym stopniu uprzemysłowienia, jaki mamy w roku 1970, powszechnie obowiązujący”. Rządzący prowadzą wielkie inwestycje i nie obiecują takiej stopy życiowej jak na Zachodzie. To należy do przyszłości. Obiecują jednak stały wzrost poziomu życia. Nie oczekują już od obywatela wyrzeczeń w imię pięknej przyszłości. Była to także konieczność, bo niezadowolenie było namacalne i bynajmniej nie wygasło po zmianie ekipy. W lutym 1971 roku zastrajkowały łódzkie włókniarki, protestując między innymi przeciw fatalnym, dziewiętnastowiecznym warunkom pracy (trzy zmiany, praca bez przerw na posiłki, powszechne rozliczenia na akord).
Realizacja pomysłu ekipy gierkowskiej na wzrost gospodarczy możliwa była dzięki odprężeniu w stosunkach międzynarodowych i otwarciu dla PRL międzynarodowych rynków finansowych. Zakładała także […] wzrost eksportu, większą specjalizację w przemyśle oraz zmianę profilu produkcji – eksport miał w większej części obejmować produkty zaawansowane technologicznie. Polska kupuje nowe technologie na Zachodzie na kredyt, a później spłaca je, eksportując wytworzone dzięki nim produkty. Równocześnie w kraju rośnie konsumpcja, dzięki której rządzący – czujący się niepewnie po krwawych rozruchach w grudniu 1970 roku na Wybrzeżu – zapewniają sobie poparcie. Gierek wprowadził do najwyższych eszelonów władzy młodych technokratów, takich jak ekonomista Paweł Bożyk i inżynier Tadeusz Wrzaszczyk, którzy byli zwolennikami tej strategii.
Dopływ kapitału zza granicy pozwolił Gierkowi na kilka lat odsunąć strukturalny dylemat, który od początku trapił władze Polski Ludowej. Gospodarka PRL rozwijała się w cyklach, które zaczynały się od wzrostu inwestycji (zwłaszcza w przemysł ciężki i produkcję środków produkcji), potem prowadziły do stagnacji albo spadku stopy życiowej, co wreszcie prowokowało społeczny wybuch, który doprowadzał do zmiany ekipy pozostającej u władzy. Nowa grupa rządząca zaczynała od przyhamowania inwestycji, wzrostu konsumpcji, a także kładła większy nacisk na przemysł lekki, produkujący na rynek. Było to jednak zawsze przejściowe: po kilku latach presja na inwestycje w wielkie, przemysłowe projekty powracała i cykl się powtarzał.
Zastrzyk pieniędzy i licencji z Zachodu na początku lat siedemdziesiątych pozwalał – przez krótki, kilkuletni okres – na inwestycyjny boom i równoczesny wzrost konsumpcji.
Przez chwilę można było wierzyć, że Polska rośnie w siłę, a ludziom rzeczywiście żyje się dostatniej.
Rządzący dali się ponieść własnemu propagandowemu optymizmowi. Zdzisław Rurarz, doradca ekonomiczny Gierka, zakładał przyjęcie tempa wzrostu 10 procent rocznie i czterdziestoprocentowego udziału akumulacji w PKB (więcej niż w czasach planu sześcioletniego) w dwóch, trzech dziesięcioleciach (!). Na konferencji partyjnej w październiku 1973 roku planowany w pięcioleciu (1970–1975) wzrost dochodu narodowego zwiększono wśród wiwatów z już imponujących 39 do 55 procent.
Można oczywiście doszukiwać się racjonalnych uzasadnień dla presji inwestycyjnej. Polska miała jedną z najwyższych stóp przyrostu naturalnego w Europie. Władze musiały dać wszystkim młodym ludziom zatrudnienie – już pierwsze oznaki bezrobocia, pojawiające się po zwolnieniach w aparacie biurokratycznym w 1956 roku, wywołały panikę i strach u tych, którzy pamiętali czasy przedwojenne. Wierzono także, przynajmniej w kręgach partyjnych, że większe inwestycje oznaczają wyższy wzrost, chociaż ich efektywność systematycznie spadała.
Presja na inwestycje, o czym zaczynano mówić i pisać już w latach sześćdziesiątych, wynikała jednak w decydującej mierze z instytucjonalnej struktury aparatu władzy, przypominającego gigantyczną piramidę z pierwszym sekretarzem na szczycie. Pozycja pierwszego sekretarza zależała od poparcia aparatu, a aparat karmił się inwestycjami.
Wkrótce po upadku Gierka ukazała się dobra analiza systemu, którego stabilność zależała od zaspokajania nieustannie rosnącego popytu na inwestycje o stale malejącej efektywności.
Znaczna skłonność organizacji gospodarczych do inwestowania jest więc wyrazem […] dążności do postępu zarówno w skali całej gospodarki narodowej, jak i w skali branży, organizacji gospodarczej lub regionu. […] Ministerstwa i zjednoczenia pod wpływem ekspansywnego systemu zarządzania również przejawiają nadmierną skłonność do inwestowania, ponieważ chcą wykazać się przed swoimi jednostkami nadrzędnymi bardzo wysoko cenionym „rozmachem inwestycyjnym”. […] Inwestorzy wszystkich szczebli wykazują niemal nieograniczony popyt na dobra i usługi inwestycyjne. Przejawia się to w przetargach o podział ogólnej puli inwestycyjnej, w presji wywieranej na centralny organ planujący, mającej na celu podwyższenie przyznawanych limitów na inwestycje, oraz w praktyce „zaczepienia inwestycji o plan”, to znaczy w uzyskiwaniu zgody organu nadrzędnego na rozpoczęcie inwestycji, bez ujawnienia ich pełnego zakresu rzeczowego i kosztu, w nadziei, że później wymusi się̨ zezwolenie na kontynuowanie budowy (za pomocą argumentu, że szkoda zmarnować poniesione dotychczas nakłady)”[2].
Ambicje całej struktury władzy koncentrowały się na wywalczeniu dla siebie jak największej części inwestycyjnego tortu. Lokalni partyjni sekretarze rywalizowali o to, czy na ich terenie zostanie wybudowana fabryka. Kadry kierownicze myślały o awansie, który przyniesie im ukończenie nowego projektu, a ich prestiż rósł w miarę powiększania się przedsiębiorstwa, zjednoczenia czy resortu. Władze terenowe dążyły do rozwoju swoich miast i zwiększenia zatrudnienia dla miejscowej ludności. Wszyscy ustawiali się w kolejce do jednej kasy – trzymanej przez planistę – tworząc branżowe i terytorialne koalicje oraz grupy nacisku. Oczywiście bardziej pożądane były inwestycje nowe, budowane od podstaw niż tańsze modernizacje istniejących zakładów.
System nie miał żadnych blokad, które mogłyby przeciwdziałać powszechnemu oddolnemu naporowi na inwestycje. Próbowano zbudować „system wskaźników dyrektywnych ustalający limit nakładów w postaci nieprzekraczalnej wielkości bilansowej dla poszczególnych resortów i zjednoczeń”, który jednak nie działał. Inwestorzy i wykonawcy zawsze potrafili go obejść, wyszarpując dla siebie jak najwięcej z puli inwestycyjnej, a często szantażując planistę groźbą nieukończenia już rozpoczętej budowy. W „przetargu planistycznym” argumentowano, że zakład ma niewykorzystane moce produkcyjne, że na produkowane przez niego towary jest popyt, że jest branżą priorytetową, że się rozwija, że ma zadania eksportowe do wykonania i że trzeba przeciwdziałać spadkowi zatrudnienia, bo może to wywołać niepokoje społeczne. Wszystkie te argumenty działały.
Nawet w najlepszych latach epoki Gierka, 1972–1973, całkowite zaspokojenie zgłoszonych potrzeb inwestycyjnych nie zmniejszało siły nacisku przedsiębiorstw na centralnego planistę: „Przeciwnie, początkowo zaskoczone postawą centralnego planisty, już w następnym roku wysuwały jeszcze większe żądania inwestycyjne” [3]. Przedsiębiorstwa cały czas grały z systemem dla własnej korzyści: zaniżały projektowane koszty (żeby potem móc poprosić o więcej, bo inwestycja nie może zostać nieukończona), nie informowały o problemach inwestycyjnych, a plany krótkoterminowe nie były uzgadniane z teoretycznie obowiązującym planem długofalowym. Opłacało się produkować jak najdrożej, bo wartość produkcji obliczano według mierników brutto.
Wprowadzona w latach siedemdziesiątych osobista odpowiedzialność za nietrafione inwestycje oraz warunek przeprowadzenia analizy ekonomicznej przed wystąpieniem o kredytowanie okazały się martwymi przepisami. Przedsiębiorstwa i branżowe kompleksy gospodarcze walczyły o środki wszystkimi dopuszczalnymi metodami, włącznie z fałszowaniem statystyk. Coraz większe kwoty były zamrożone w nigdy nieukończonych budowach.
Załamanie się gierkowskiego cudu przyspieszyła zmiana koniunktury międzynarodowej – kryzys naftowy 1973 roku i drastyczna podwyżka cen energii, które wpędziły rozwinięte kraje Zachodu w recesję. Do Polski, ze względu na przyjęty w ramach RWPG system rozliczeń za ropę, podwyżka dotarła z opóźnieniem (ZSRR modyfikował ceny co pięć lat, żeby zgrać je z kolejnym planem pięcioletnim; nie był jednak skłonny sprzedawać ropy satelitom za mniej niż połowę ceny, którą mógł za nią dostać na rynkach światowych).
Kłopotów jednak było znacznie więcej. Piętą achillesową polskiej gospodarki cały czas pozostawał handel zagraniczny. Produkowane dzięki zachodnim technologiom maszyny wymagały często sprowadzanych zza granicy za dewizy komponentów. Jakość polskich produktów często była niska i trudno było je dobrze sprzedać na wymagających rynkach międzynarodowych, większość zresztą trafiała do krajów socjalistycznych. W 1979 roku, według oficjalnych danych, aż 28,7 procent wyprodukowanego sprzętu elektronicznego miała wady; w przypadku telewizorów „Rubin” ten wskaźnik osiągnął 91,9 procent.
Eksport węgla pozostawał dla PRL jednym z głównych źródeł dewiz. Już w sierpniu 1974 roku wpływy z eksportu przestały wystarczać na spłatę kredytów i import. W grudniu 1975 roku Polsce po raz pierwszy zabrakło dewiz i musiała ratować się pożyczką od ZSRR.
Powszechne stały się kolejki i przerwy w dostawach prądu: PRL wpadł w kryzys, z którego miał już się nie podnieść.
[1] A. Bocheński, Rzecz o psychice narodu polskiego, Warszawa 1972.
[2] J. Kotowicz-Jawor, Presja inwestycyjna w latach siedemdziesiątych, Warszawa 1983.
[3] Tamże.
Jest to fragment książki Adama Leszczyńskiego Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980, która już wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Usunięto większość przypisów.