Prawdziwe odkrycia w Cannes możliwe są niemal wyłącznie poza głównym konkursem, gdzie jedynym zaskoczeniem może być porażka pewniaków.
Aby w Cannes dokonać jeszcze jakiegoś odkrycia, należy przede wszystkim szukać poza głównym konkursem, gdzie rokrocznie zapraszani są ci sami, już dawno odkryci reżyserzy, a jedynym zaskoczeniem może być ich porażka. Sporo można znaleźć w oficjalnej sekcji Un Certain Regard, w której w tym roku oprócz znanych autorów pokroju Claire Denis, Lava Diaza czy Hany Abu-Assada znalazło się także parę nieoczywistych nazwisk, o czym niżej. Z poziomem niezależnego programu Quinzaine des Réalisateurs różnie bywa; w tym roku zdominowały go filmy francuskie i gatunkowe (komedie rodzinne, marsjańskie zombie sf, thriller o zemście, horror o kanibalach), ale wyłowić można perełki, jak chilijskie Summer with Poisoned Fishes (Marcela Said) i Magic Magic (Sebastián Silva) o konflikcie klas i dojrzewaniu. W Semaine de la Critique obok Salvo – ambitnej, choć nie do końca udanej stylizacji na film gangsterski (Fabio Grassadonia i Antonio Piazza) – wyświetlano także klimatyczne For Those in Peril (Paul Wright) o stygmatyzacji odmieńca w rybackiej wiosce.
Ale jeśli miałbym wskazać coś faktycznie świeżego, to w pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl jeden film z Un Certain Regard, paradoksalnie reżysera bardzo znanego skądinąd. A to nie kto inny jak – uwaga, nastolatki! – sam James Franco. Nie wszyscy wiedzą, że młody amerykański aktor, występujący ostatnio w koncertowych rolach w 127 godzinach Danny’ego Boyle’a czy Spring Breakers Harmony’ego Korine’a, od kilku lat rozwija skrzydła także po drugiej stronie kamery. W konkursie ubiegłorocznych Nowych Horyzontów we Wrocławiu znalazła się zrealizowana wspólnie z Ianem Oldsem Francophrenia – osobliwy dokument z planu telenoweli General Hospital, gdzie Franco głosem z offu snuje paranoiczną narrację w kontrapunkcie do całkiem zwyczajnych zdjęć. Tym razem porwał się na coś znacznie poważniejszego, bo na samego Williama Faulknera, i to na jedną z jego trudniejszych i bardziej zapoznanych powieści, Kiedy umieram (As I Lay Dying).
To osadzona w realiach Południa lat 30. pozornie prosta historia o śmierci farmerki i wysiłkach jej rodziny, by zgodnie z życzeniem pochować ją w pobliskim mieście. Ale jak opowiedziana! Z punktu widzenia kilkunastu postaci, w ciągłym kontrapunkcie i języku oddającym całą gwarę Południa. James Franco postanowił oddać tę dynamikę poprzez ekran dzielony na dwa, wykorzystując poliwizję znaną z eksperymentów Petera Greenawaya czy Mike’a Figgisa w zupełnie własny, iście muzyczny sposób, niczym heterofoniczną fakturę, gdzie ta sama melodia objawia się w różnych głosach i wariantach. Tutaj są to różne kąty kamery Christiny Voros, ukazujące akcję z odmiennych perspektyw i w innym rozmiarze kadru, a czasem dwa zupełnie różne obrazy: twarz i krajobraz, pierwszy plan i tło, dwie postaci w dialogu.
Formalna nowoczesność pozostaje jednak w służbie powieściowego oryginału i nie przesłania wysoce emocjonalnej narracji. Każdy z członków przedstawionej przez Faulknera / Franco rodziny ma skrajnie inny temperament i wiele do ukrycia, co w ich długiej drodze do pogrzebu matki wywołuje wiele konfliktów, a nawet tragedii. Przede wszystkim to ubodzy farmerzy, żyjący na odludziu i nie do końca rozumiejący świat wokół nich, co objawia się między innymi nieufnością wobec lekarzy i własnymi metodami terapii złamanej nogi jednego z synów przez jej… zabetonowanie. Reżyser pewną ręką prowadzi aktorów, eksponując ich fizyczność oraz niedoskonałość, sam też zresztą obsadził się w jednej z głównych ról. Wraz ze wspomnianym wyżej montażystą i dokumentalistą Ianem Oldsem nadaje również opowieści wciągający rytm pełen kulminacji, ale i odprężeń, komentowanych elektroniczną muzyką Tima O’Keefego. Wszystko składa się na brutalny, ale bynajmniej nie nostalgiczny portret dawnej amerykańskiej prowincji, prostych ludzi nieraz ze ślepym uporem dążących do celu i broniących swych racji oraz swojej rodziny. Aktualne do dziś i nie tylko tam.