Reżyser dokumentu o Totarcie nie stara się tworzyć nostalgicznej opowieści o tym, jak to Totart razem z Papieżem, Reaganem i Lechem Wałęsą „obalił komunizm”.
Warszawski Festiwal Filmowy uderza wielością sekcji i konkursów. Konkurs główny, filmów 1, 2, dokumentów. Trudno się w tym połapać, zwłaszcza, że program na stronie festiwalu jest podany w tak nieprzejrzysty i nieprzyjazny użytkownikowi sposób, że przeglądając go, czujemy się, jakbyśmy się cofnęli do początków sieci, gdy większość z nas łączyła się z nią przez modem, a szczytem techniki, o którym nerdowaci licealiści opowiadali sobie z wypiekami na twarzy w przerwach między lekcjami informatyki, wydawało się łącze szerokopasmowe. U niektórych może to wywoływać nostalgię, mnie wyłącznie irytuje. Tak samo jak konieczność zamawiania wejściówek dla akredytowanych dziennikarzy przez wypełnianie specjalnej, niezmieniającej się od lat karty. Czy oczekiwanie od jednego z ważniejszych festiwali w kraju internetowego systemu rezerwacji na seanse (od lat sprawdza się to nie tylko na Nowych Horyzontach, ale i w Gdyni) w środku drugiej dekady XXI wieku jest przesadne? Nie sądzę.
Ale cóż, na festiwalach najważniejsze są filmy. I przynajmniej w konkursie dokumentalnym znalazłem jeden bardzo ciekawy: Totart, czyli odzyskiwanie rozumu Bartosza Paducha. Jak wskazuje sam tytuł, obraz poświęcony jest trójmiejskiej formacji Totart – jednemu z najważniejszych zjawisk na mapie alternatywnej kultury polskiej późnych lat 80., być może obok krakowskiego „brulionu” najważniejszemu. Totart był „bojówką artystyczną” specjalizującą się w happeningach, posługujących się celowo szokiem, transgresją, złym smakiem. Na jednym z pierwszych wystąpień na Uniwersytecie Gdańskim grupa puszczała z kasety VHS filmy porno, czemu towarzyszyły odczyty poezji, śpiewanie Lulajże Jezuniu, a także rzucanie mokrymi kulami papieru w publiczność. Ze studenckiego festiwalu FAMA w Świnoujściu grupę wyrzucono z happeningiem Szalet naszym schronem, w ramach którego artyści rzucali w jurorów mokrymi kulami papierów i pryskali w przechodniów tanią wodą kolońską. W szpitalu psychiatrycznym w Srebrzysku (gdzie symulowało choroby psychiczne wielu odmawiających służby wojskowej młodych ludzi) grupa zorganizowała nielegalny występ, podczas którego Tymon Tymański udawał kopulację z PRL-owskim godłem. Z kolei w podczas niesławnego występu w Rzeszowie artyści oddawali na siebie mocz i mazali własnymi ekskrementami, ku przerażeniu zgromadzonej publiczności.
Wszystko to było? Jasne: dada, surrealiści, wiedeńscy akcjoniści, fluxus. Ale w Polsce lat osiemdziesiątych, między umierającą partią a ryczącą Barkę na mszach za ojczyznę „Solidarnością” stanowiło to przestrzeń radykalnej wolności, podobnie jak Pomarańczowa Alternatywa.
Przez grupę przewinęło się sporo niezwykle fascynujących postaci, których losy mogłyby obsłużyć niejeden film. Wspomniany Tymon Tymański, Paweł Koñjo Konak, Dariusz Brzóśka Brzóśkiewicz czy wreszcie charyzmatyczny przywódca Zbigniew Sajnóg, główny ideolog grupy, poeta, autor płomiennych manifestów. Odpytywani przez filmowców ludzie z otoczenia Sajnoga mówią o nim jako o postaci niezwykle charyzmatycznej, trochę proroczej, w typie przywódcy sekty. Na materiałach archiwalnych widać przystojnego, gustownie abnegackiego mężczyznę, trochę hipisa, ale w bardziej mrocznym typie, skrzyżowanie rockowego Jezusa i Charlesa Mansona.
Jego biografia miała się też okazać najbardziej dramatyczna. Na początku lat 90. przechodzi psychotyczne załamanie na tle religijnym, nie jest w stanie pracować, leży tygodniami w łóżku, wierzy, że nawiedza go szatan. W końcu trafia do sekty Bogdana Kacmajora „Niebo”, która całkowicie go wciąga i niszczy. W prasie pojawiają się nawet plotki, że Sajnóg uciekł z sekty i popełnił samobójstwo. Żyje jednak do dziś. Nie chce mówić o Totarcie. Do niedawna prowadził bloga, na którym można przeczytać jego tyrady przeciw Darwinowi czy homoseksualizmowi (który nie bez językowej inwencji nazywa mężołożnictwem), będącego niczym innym niż „zmieszaniem nasienia z kałem”. Dostaje się nawet „Krytyce Politycznej”, którą poeta w liście do korwinowskiego „Najwyższego Czasu” nazywa „PZPR-owskim farfoclem”.
Fascynującym zbiegiem okoliczności jest, że na tle religijnym odbiło także przywódcy „brulionu”, Robertowi Tekielemu. Kontestator niegdyś piszący na krakowskich murach „baranku boży, odpierdol się” zmienił się w chałupniczego demonologa ostrzegającego na łamach coraz bardziej obciachowy prawicowych tytułów przed „duchowym zagrożeniem”, jakie mają nieść aikido, Harry Potter i Pokemony. W filmie widzimy fragment jego współczesnej telewizyjnej dyskusji z Koñjem, gdzie przekonuje, iż praktyki Totartu miały kryptosatanistyczny charakter, a Sajnóg, jako najbardziej z nich wszystkich świadomy, poniósł za to największą karę.
Paduch nie tylko sprawnie pokazuje te biografie językiem nowoczesnego, dynamicznego dokumentu, ale także tworzy jeden z ciekawszych obrazów transformacji w polskim kinie faktu.
Widzimy najpierw zupełne poczucie beznadziei i zblokowania w latach 80., o którym piszą i mówią wszyscy, którzy mieli wtedy do dwadzieścia kilka lat. Agata Bielik-Robson stawia tezę o „uogólnionym antykomunizmie tego pokolenia”, w wyniku którego, wychodząc od odrzucenia Polski ery Jaruzelskiego, doszło ono do odrzucenia całej zachodniej nowoczesności, z której wziął się komunizm. U Sajnoga ‒ takie wrażenie tworzy film ‒ to odrzucenie poszło jeszcze dalej, w stronę jakiejś totalnej gnozy, odtrącającej całe zepsute istnienie. Zanim zasili szeregi Nieba, wydaje na wskroś gnostycki z ducha Manifest przeciw rozmnażaniu, gdzie pisze, iż w świecie, gdzie istnieje rak odbytu, każdy powołujący do życia nowe istnienie jest jak strażnik w obozie koncentracyjnym.
Paduch portretuje też ciekawie lata 90., także dla totartowców niełatwe. Najpierw nowe wydaje się im otwierać wszystkie drzwi. Z niszy nisz trafiają do głównego nurtu, do liczącej wówczas dwa kanały telewizji. Koñjo razem ze Skibą zostaje prezenterem anarchicznego, absurdalnego programu muzycznego Lalamido.
Totartowcy razem z brulionem robią program Dzyndzylyndzy. Pochodzące z niego dialogi Tymona i Pawła Paulusa Mazura to najjaśniejsze perełki w historii absurdalnego humoru w polskiej telewizji.
Ale to wszystko szybko się kończy i w nowej rzeczywistości trzeba sobie jakoś radzić. I nasi bohaterowie radzą sobie różnie. Tymon przeżywa wzloty i upadki kariery muzyka i celebryty, którego trening sztuk walki nagrywa Uwaga TVN, Konjo pisze nominowane do Nike zbiory poezji i zarabia chałturząc konferansjerką w biesiadnych programach z telewizyjnej Dwójki czy obsługą iwentów w Biedronce. Jak trzeźwo zauważa w pewnym momencie Tymon: „ja pracuję w Agorze, Koñjo daje dupy, gdzie popadnie, po godzinach robimy sztukę, to wszystko pokazuje, że normalniejemy”.
Niektórzy bohaterowie mówią do kamery rzeczy podobne do punkowych muzyków z filmu Beats of Freedom – Zew Wolności. Na szczęście Tymon czy Koñjo są nie tylko ciekawszymi rozmówcami niż Zbigniew Hołdys czy Tomasz Lipiński (że o Jurku Owsiaku już nie wspomnę), ale i reżyser nie stara się tworzyć budującej nostalgii opowieści o tym, jak to Totart razem z Papieżem, Reaganem i Lechem Wałęsą „obalił komunizm”. Wręcz przeciwnie, pokazuje ambiwalencję budowy takiego mitu, przechodzenia Totartu na pozycje konsekrowanego dobra kultury.
Na końcu filmu pojawia się sam Sajnóg. Paduch nie daje mu okazji do wypowiadania kompromitujących monologów. Sajnóg, bardzo postarzały, ale ciągle niesamowicie charyzmatyczny, mówi o tym, jak drażni go współczesna celebracja Totartu. Że zupełnie nie chodziło o to, by wspierać obecny system, że clou było coś zupełnie innego, że dziś celebruje się tylko trociny, które zostały po ich pierwotnym wysiłku. Znów sprawia wrażenie proroczej postaci, która ma nam do ujawnienia jakiś być może zbawczy sekret. Ale pamiętając jego historię, średnio jesteśmy w stanie mu uwierzyć.
O filmowym dokumencie często mówi się jako o sztuce retorycznej. Są jednak dokumenty, które rozgrywają się poza nią. Które nie argumentują obrazami, ale tworzą pewne pomiędzy nimi, w którym widz wykonać może swoją dialogiczną pracę. Między obrazami Sajnoga w największym charyzmatycznym napięciu i załamaniu, Koñja ciskającego mokrymi kulami w jurorów Famy i odbierającego prezydencki medal za zasługi dla kultury, Tymona dosłownie „dymającego orła białego” w nielegalnej akcji w psychiatryku i Tymona-celebryty, tworzy się takie pomiędzy, w którym możemy pomyśleć o problemach polskiej wolności, na przykładzie biografii, które zapowiadały i przeżywały je bardziej intensywnie niż większość z nas.