Wydawca reklamuje „Morfinę” jako polską odpowiedź na „Łaskawe” Jonathana Littella. Nową powieść Szczepana Twardocha recenzuje Jakub Majmurek.
„Nazywam się Konstanty Willemann” – bohater Morfiny, nowej powieści Szczepana Twardocha, powtarza wielokrotnie, obsesyjnie te słowa, jakby potrzebował ich, by upewnić się, że w ogóle istnieje, że posiada jakąkolwiek tożsamość i jakieś właściwości. Wokół problemu tożsamości toczy się akcja nowego dzieła autora Wiecznego Grunwaldu.
Konstanty Willemann jest synem śląskiej mieszczki z Gliwic, Katarzyny Willemann, i niemieckiego arystokraty Baldura von Strachwitza. Matka Konstantego wychowywała się w rodzinie posługującej się na co dzień niemczyzną i żyjącej w kręgu niemieckiej kultury, wybiera dla siebie jednak polską tożsamość – polskość traktując jako „transgresję ostateczną”, bardziej radykalną niż wszystkie jej wcześniejsze seksualne i psychiatryczne skandale.
Swojego syna próbuje wychować na Polaka. Kształci chłopca w międzywojennej Polsce, osadza go w Warszawie, wysyła do prestiżowego pułku ułanów, wreszcie żeni z wzorcową Polką, córką starego endeka, z którą Kostek płodzi synka, który od małego jest uczony frazy: „Kto ty jesteś? Polak mały”. Konstantego poznajemy w październiku 1939 roku, w okupowanej przez Niemców Warszawie. Jak na polskiego oficera przystało, walczył w kampanii wrześniowej, jak wszyscy – przegrał. Teraz włóczy się po dawnej stolicy nieistniejącej już Polski, próbując w zgwałconym przez zdobywców mieście zorganizować sobie jakoś życie.
Sam Konstanty ma gdzieś i wymyśloną mu przez matkę „polskość”, i „niemieckość”, z którą związany jest przez ojca. Przez całe życie prowadził życie utracjusza i birbanta: bawił się, pił, przyjaźnił z artystyczną bohemą lub włóczył się z apaszami z półświatka, odurzał morfiną i kokainą, uganiał się za kobietami. Za wszystko płaciła matka, pieniędzmi z fortuny Strachwitzów, nigdy więc nie musiał pracować, zderzyć się z zasadą rzeczywistości. Także w okupowanej Warszawie troszczy się głównie o to, by zabezpieczyć byt sobie i swojej rodzinie, zorganizować alkohol, kolejną buteleczkę morfiny i spędzić czas ze swoją kochanką-prostytutką.
Ale polska forma dopada go, nie pozostawia samemu sobie, nie pozwala mu zostać konsekwentnym antybohaterem, nieczułym na ojczyzny losy draniem-hedonistą. Polska upomina się o Konstantego. Zostaje wciągnięty do konspiracji, gdzie powierzona mu zostaje absurdalna misja, dla której musi publicznie zaprzeć się swojej polskości, zostać Reichsdeutschem, a nawet założyć niemiecki mundur.
Twardoch idzie tu wyraźnie za tradycją Gombrowicza.
Konstanty, rzucany między poszczególnymi tożsamości, maskami, formami, jakie próbuje przybrać (polski oficer, szpieg, utracjusz, artysta) jest równie bierny, plastycznie kształtowany przez otaczające go języki, praktyki, instytucje, jak bohaterowie Ferdydurke, czy Transatlantyku. Obaj pisarze pokazują, że „tożsamości”, narodowe „formy” działają na nas niezależnie od tego, czy w nie osobiście wierzymy, czy się z nimi identyfikujemy, czy nie. Wystarczy, że one wierzą w nas i się o nas upominają.
Groteska narodowa
Polska forma, która pochłania Konstantego, nie ma jednak nawet tego specyficznego, archaiczno-anarchicznego uroku, jaką miewa na kartach dzieł Gombrowicza. Nowa proza Twardocha potwierdza, że najbardziej adekwatną formą mówienia o Polsce i problemach z polską formą jest groteska. Wszystkie przejawy polskiej formy, z jakimi styka się Konstanty, są w różny sposób karykaturalne i niespełnione. Jak teść Willemanna, Peszkowski, zacięty poznański endek, który Polskę „kocha miłością pana Romana, a więc nienawidzi tej, która jest, a kocha tylko tę, która być może, jeśli stworzą ją ludzie, tacy ludzie jak on, ludzie o woli ze stali, o woli wytrenowanej tysiącem małych treningów i wyrzeczeń” (s. 360). Jak kolega Kostka z wojska, rotmistrz Chochoł, ogłaszający się po wrześniowej klęsce „ostatnim królem Polski” i ruszający na krucjatę przeciwko najeźdźcy z pięcioma żołnierzami i kilkoma nabojami w arsenale. Pytany o sens takiej walki wygłasza tyradę: „W całym narodzie znalazłem pięciu mężnych (…) i czy tych pięciu mężnych nie wystarczy, aby zmartwychwstał cały naród? Oni będą zaczynem nowej Polski, Polski z ducha (…). Z ich krwi, bo musi ona pociec, jak i moja pocieknie. Z ich krwi zasiane zostanie ziarno odrodzenia” (s. 477).
Równie groteskowy co elity jest polski lud. Zacięty, grubiański, chamski, niezdolny do solidarności i wielkoduszności. Na ruinach swojego państwa prowadzi jakieś mętne interesiki, handluje, czym popadnie, a czasem z nadzieją czeka na to, aż „Niemcy zrobią porządek” (zwłaszcza „z Żydkami”).
Akcja Morfiny toczy się w trakcie wojny, ale powieść pełna jest retrospekcji odsyłających do okresu międzywojnia. Obraz tej epoki w powieści idzie w kontrze do mitów dominujących dziś na jej temat.
W prozie Twardocha międzywojnie jest przede wszystkim niespełnionym polskim snem o nowoczesności.
Nieudaną i ostatecznie skompromitowaną wrześniową klęską próbą modernizacji polskiej formy, przyjęcia przez nią dojrzałej postaci, w pełni podmiotowej pozycji. Ten sen o nowoczesności śnią wszyscy – i sanacja, i endecy. Również na swój sposób śni go Konstanty mieszkający w modernistycznej kamienicy na Madalińskiego, organizujący rajdy samochodowe przez Polskę, podczas których, pędząc przez polskie drogi w goglach i pilotce, przez chwilę razem z kolegami może poczuć się jak obywatel nowoczesnego świata, symbolizowanego przez pędzący automobil. Wystarczył jednak miesiąc wojny z Niemcami, by Polska zapadła się w sobie i została zredukowana do poziomu jakiejś europejskiej Afryki. „Wyszedłem, miasto nie moje. Szyb w oknach nie było, tam gdzie były, to papierem na krzyż polepione, […], na tych krzyżach życie nasze ukrzyżowane […]. […] na ulicach handel, sprzedawali ludzie wszystko. […] I jacy ludzie: przekupy podwarszawskie Bóg wie skąd towar biorące, eleganckie damy, apasze, żuliki, wyrostki. Społeczeństwo rozpuszczone, nie ma Żyda, nie ma Greka, nie ma damy, nie ma kurwy, nie ma profesora, ni złodzieja” (s. 13) – tak po raz pierwszy Konstanty przedstawia czytelnikom okupowaną Warszawę.
Mężczyzna niedokonany
Ale tożsamość narodowa nie jest jedynym źródłem cierpień i problemów bohatera Morfiny. Problemem być może nawet ważniejszym jest dla Konstantego jego tożsamość jako mężczyzny.
Morfina jest jedną z ciekawszych powieści genderowych wydanych ostatnio w Polsce.
Tak jak polska forma nigdy nie może się spełnić w swojej dojrzałej postaci, upodmiotowić w żywiole nowoczesności, tak samo Konstanty nie jest w stanie dorosnąć do żadnego przyjmowanego przez siebie jako wzór modelu ideału męskości. Zawodzi we wszystkich rolach, jakie przyjmuje – aspirującego artysty, zbira z półświatka, oficera, ojca rodziny – nie umie w pełni zlać się z genderową i społeczną rolą. Żywot rentiera, utrzymującego się z kieszonkowego wypłacanego przez matkę z fortuny Strachwitzów, czyni z Kostka bohatera „zdeterminowanego do niezdeterminowania” i niezdolnego do rozpoczęcia naprawdę własnego życia. Miota się on między kolejnymi romansami, próbuje bez powodzenia kariery artystycznej, wojskowej, ale w każdej swojej męskiej roli dopada go wstyd, „że to wszystko za pieniądze matki”.
Męskość w Morfinie jest zawsze męskością w czasie przyszłym niedokonanym, wzorem, do którego nie da się nigdy dorosnąć. Nie jest to bowiem tylko problem Kostka. Ale także jego ojca (makabrycznie okaleczonego w I wojnie światowej) i wszystkich innych otaczających go mężczyzn. To postacie kobiece – Katarzyna Willemann czy opierająca się Konstantemu towarzyszka w szpiegowskiej misji, polska arystokratka Dzidzia Rochacewicz – są silne, dominujące, władcze. Narracja Konstantego próbuje uwięzić kobiety w stereotypowych rolach: „matki”, „dziwki”, „staruchy”, ale to się nie udaje.
Odpowiada temu pękniecie w konstrukcji całej powieści. Na początku wydaje się, że prowadzić nas przez wydarzenia będzie pierwszoosobowa narracja Konstantego, ale w pewnym momencie pojawia się drugi, kobiecy głos. To wszechwiedząca kobieca narratorka, która ma wgląd w skryte motywacje, uczucia i przyszłe losy wszystkich postaci. Narratorka czule zwracająca się do Konstantego, próbująca prowadzić go przez pułapki zastawione na niego przez fabułę, ale niezdolna kontrolować jego kroków. Może to głos jego matki, może snującej nić jego życia Parki – nie wiemy. Ale taka organizacja narracji odbiera Konstantemu centralne miejsce w powieści, podważa jego męski głos.
Poza pułapkę tożsamości?
Wydawca reklamuje Morfinę jako polską odpowiedź na Łaskawe Jonathana Littela. Na pewno Willemann w tym przypomina Maximiliana Aue, że wydaje się postacią zaskakująco współczesną. Jego świadomość w dużej mierze przypomina współczesną polską tożsamość, tylko rzuconą w międzywojenne realia. Nie tylko przez kryzys męskości, kłopoty z narodową tożsamością.
W bogatej panoramie międzywojnia, jaka wyłania się w retrospekcjach, brakuje jednego: przedwojennej lewicy.
Co prawda Konstanty gdzieś tam słucha w radio przy goleniu o strajku chłopskim z 1937 roku, wspomina też „kawiarnianych socjalistów”, ale tak jak w obowiązującej dziś wersji pamięci tradycja lewicowa jest tu wyparta, zepchnięta na margines. Jedynym też, czego Konstanty nie potrafi sobie wyobrazić, jest równość, uniwersalna emancypacja. Choć współczuje ofiarom tego świata, to jednocześnie jest przekonany, że „zawsze muszą być i zawsze będą rządzący i rządzeni i […] granica między nimi jest większa niż między zbawionymi i potępionymi […]. Czy to będzie rzymski senator i jego niewolnik, baron w kolczudze i jego chłop, […] czy jakakolwiek inna konfiguracja tych dwóch podstawowych i osobnych człowieczeństw […]” (s. 447). Twardoch kiedyś był pisarzem silnie kojarzonym z prawicą, z tej tożsamości został ten silny konserwatywny pesymizm co do możliwości przekroczenia logiki panowania.
Twardoch znany jest także ze swoich publicystycznych wypowiedzi dotyczących jego własnej, śląskiej, specyficznej relacji z Polską i polskością. Twardoch, jako wzór przywoływał w tym kontekście postać Sandora Maraiego, węgierskiego pisarza, do końca wiernego swojemu językowi, a przy tym bardzo nieufnemu wobec wszelkich form węgierskiego nacjonalizmu. Pisarza wiernemu językowi, a nie jakkolwiek rozumianej narodowej sprawie. Postać Maraiego pojawia się zresztą aluzyjnie w ostatniej części Morfiny.
Pisarstwo Twardocha z ostatnich lat próbuje budować specyficzną relację z każdą tożsamością, w której tożsamość staje się przede wszystkim formą, projektem, zadaniem estetycznym. Widać, jak bardzo Twardoch ewoluował od popularnych powieści, od których zaczynał swoją pisarską karierę. Tu niby też mamy popularną intrygę (wojna, klęska, tajna szpiegowska misja), ale rozsadzają ją retro- i futurospekcje, pochłania nieprzeźroczysty język, brawurowy (czasem może nawet trochę przeszarżowany) styl. Morfina nie jest łatwą lekturą, wymaga czasu i wdrożenia się w język i świat powieści. Ale bez wątpienia potwierdza miejsce Twardocha wśród najciekawszych autorów jego pokolenia.
Szczepan Twardoch, Morfina, Wydawnictwo Literackie 2012