Kraj

Wspólna lista, czyli przepis na katastrofę

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie ma łatwiejszego sposobu rozprawienia się z opozycją niż wspólna lista. To kastrowanie opozycji przez silniejszego, a także usprawiedliwienie dla nieposiadania programu wyborczego, co kiedyś dało Platformie osiem lat rządów.

Myśleli, myśleli i wymyślili. Co? Wspólną listę. Kto? Platforma Obywatelska. Donald Tusk nagrał nawet filmik, gdzie kolejny raz prosił wszystkich o wspólną listę wyborczą. Listę, której wszystkie inne opozycyjne partie z mniejszym poparciem jakoś nie chcą. Chce jej tylko sam Tusk, którego partia opozycyjna jest przypadkowo największa. Wydawałoby się więc, że Tusk z PO, mającą te 25–27 proc. poparcia, powinien być zadowolony. Przecież Platforma odzyskała pozycję drugiej partii w Polsce. Przecież minęła się z Hołownią. Bez Platformy opozycja nie może przecież rządzić. A mimo to Tusk chce wspólnej listy. Dlaczego?

Dopóki Tusk nas nie rozłączy. Jak ułożyć zjednoczenie opozycji, żeby pokonać PiS?

Popularna teoria głosi, że to przez system przeliczania głosów według tzw. metody d’Hondta. Tyle że to nieprawda, co wielokrotnie było już wyjaśniane. Metoda d’Hondta, owszem, wypacza wynik, ale tylko wtedy, gdy partie czy zwłaszcza koalicje partyjne nie przekroczą odpowiednio pięcio- lub ośmioprocentowego progu wyborczego. Tyle że teraz realizacja takiego scenariusza jest mało prawdopodobna. Lewica i Hołownia w sondażach notują wyniki pozwalające na zajęcie bezpiecznej pozycji nad progiem. PSL próg przekracza w ostateczności zawsze, a i Konfederacja powinna sobie (niestety) poradzić.

Inni wskazują najnowszy sondaż OKO.press, gdzie pytano, jak zagłosował(a)by Pan/Pani w wyborach do Sejmu, gdyby na listach występowała koalicja opozycji KO, Polski 2050, Lewicy, PSL i Porozumienia Gowina? Otóż wedle tego sondażu aż 50 proc. zagłosowałoby na taką listę. Jest tylko mały problem, bo według odpowiedzi w tym sondażu nie zagłosuje lub nie wie, czy zagłosuje jedynie 12 proc. wyborców. A to oznacza, że frekwencja wyborcza wyniosłaby co najmniej 88 proc. Jeśli ktoś serio chce w taką frekwencję wierzyć, to powodzenia. Przypomnę tylko, że frekwencja wyborów prezydenckich nie przekroczyła nawet 70 proc. A przecież były to wybory o wszystko, o demokrację, o wolność. I tylko dwóch kandydatów.

Czasami, chociaż ostatnio już mniej, pokazuje się przykład wspólnej listy do Senatu podczas ostatnich wyborców w Polsce, czy do niedawna przykład zjednoczeniowej listy na Węgrzech. Sęk w tym, że listę do Senatu wymusza ordynacja większościowa. Tak jak ją wymusiła na Węgrzech, gdzie i tak zresztą poniosła klęskę, więc analogia jest kompletnie nietrafiona.

Jeśli nie chodzi więc o merytoryczne przesłanki owego zjednoczenia, to o co? Oczywiście o próbę zdominowania partii opozycyjnych na tej wspólnej, nomen omen, platformie wyborczej. Kto jeszcze pamięta, jak Donald Tusk stawiał warunki i kręcił nosem, gdy zastanawiał się, kogo przyjmie na wspólną listę? Jak sugerował zdradę Lewicy? Dziś, gdy okazało się, że, wbrew okrzykom wojennym betonowego elektoratu PO, Lewica jednak nie idzie pod próg, ton się zmienił. Jest tyleż gorący, co powtarzany do znudzenia apel o wspólną listę. Dlaczego?

Wróci Tusk, opozycja zjednoczy się i pokona PiS (jak w Rzeszowie)

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie ma łatwiejszego sposobu rozprawienia się z opozycją niż wspólna lista. Można wtedy radykałów z prawej czy lewej dać na listy niewybieralne. Albo tam, gdzie jest zaledwie kilka biorących miejsc, dawać celowo bardzo popularnych polityków Lewicy i na przykład Trzaskowskiego, właśnie po to, żeby ten im odebrał mandat. Wspólna lista to kastrowanie opozycji przez silniejszego. Można w białych rękawiczkach pozbyć się Razem albo Gowina, i to jest powód wspólnej listy numer jeden.

Powód numer dwa to zamknięcie ust konkurentom. Nie, nie PiS-owi. Im bardziej PiS atakuje Tuska, tym na opozycji dla niego lepiej. Ale nagle, gdy ten Tusk i PO krytykowani są już nie tylko przez ten najgorszy PiS, ale i przez inne partie opozycyjne, to może się okazać, że jednak ta PO nie taka świetna. Gdy jednak kandyduje się wspólnie, na jednej liście, to niepisanym (albo właśnie spisanym) zwyczajem jest brak krytyki osób na wspólnej liście. I w ten sposób PO problem konkurencji na opozycji ma z głowy.

Trzecim powodem jest celowy brak programu wyborczego. It’s not a bug, it’s a feature – jak mawia się w niektórych kręgach. Zauważmy, że to właśnie brak konkretnego programu wyborczego dał Platformie osiem lat rządów. Dzięki temu trudno było zaliczyć PO do partii konserwatywnych czy liberalnych, bo właściwie nikt nie wiedział, jaki ma ona program, poza programem wygrania z rządem Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Teraz wspólna lista oczywiście też takiego programu by mieć nie mogła, bo uczestników dzieli przecież zbyt wiele. Platformie jednak w to graj, bo ona nie chce mieć programu. To nie tylko wyborcza nieudolność. To przede wszystkim celowe działanie, żeby przypadkiem nie zrazić do siebie któregoś skrzydła i jego wyborców. Wspólna lista taką programową niemocą siłą rzeczy objąć by musiała wszystkie ugrupowania.

Cały więc pomysł wspólnej listy wyborczej polega na tym, żeby stała się ona nową, wspólną platformą. Platformą Obywatelską Dwa. Wszak ta pierwotna Platforma zaczynała dokładnie tak samo. Jako grupa ludzi o różnych poglądach, którzy dziwnym trafem wkrótce zamiast trzech tenorów mieli jednego przywódcę, ale poglądów do wdrażania w Sejmie już żadnych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Galopujący Major
Galopujący Major
Komentator Krytyki Politycznej
Bloger, komentator życia politycznego, współpracownik Krytyki Politycznej. Autor książki „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij