Gdy wymagały tego potrzeby rynku, zezwolenia na pracę płynęły nie tylko dla Ukraińców i Ukrainek, ale także do mieszkańców Nepalu czy Bangladeszu. W efekcie w czasie rządów PiS, jeszcze przed napływem uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy w 2022 roku, Polska stała się najbardziej wieloetniczna i wielokulturowa niż kiedykolwiek co najmniej od 1968 roku.
Jak co roku Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej podało informacje na temat pozwoleń na pracę dla cudzoziemców wydanych w roku ubiegłym. W 2022 roku ich liczba spadła o pół miliona. Spadek wynikał głównie z sytuacji w Ukrainie, gdzie w związku z wymaganiami wojny obronnej władze wprowadziły zakaz opuszczania państwa przez mężczyzn w wieku poborowym.
Pozycja Ukrainy jako najważniejszego miejsca, z którego polska gospodarka importuje pracowników, ciągle nie wydaje się zagrożona, ale widać też, że polski rynek pracy przyciąga od lat pracowników ze znacznie odleglejszych geograficznie i kulturowo miejsc: Indii, państw Azji Środkowej, Nepalu.
Jak na Twitterze zwróciła uwagę europosłanka PO Elżbieta Łukacijewska, w zeszłym roku wydano pozwolenie na pracę w Polsce dla 136 tys. obywateli państw, gdzie większość stanowią muzułmanie – najwięcej z Uzbekistanu (33,3 tys.), Turcji (25 tys.) i Bangladeszu (13,5 tys.). 136 tys. to prawie 19,5 razy więcej niż 7 tysięcy uchodźców, na przyjęcie których w ramach mechanizmu relokacji zgodził się w 2015 roku rząd Ewy Kopacz.
PiS zdecydowanie odrzucił wtedy to porozumienie, na proteście przeciw „narzucaniu” Polsce „obcych kulturowo” uchodźców budował swoją kampanię wyborczą. Ten kontrast między PiS krzyczącym osiem lat temu „nie chcemy odległych kulturowo uchodźców”, a PiS, który w ciągu swoich rządów wpuszczał na rynek pracy kolejne fale pracowników bynajmniej nie z „bliskich kulturowo” Polsce obszarów, jest znaczący i dobrze pokazuje paradoksy władzy tej formacji w Polsce.
czytaj także
Polska będzie biała i katolicka!
Sprzeciw PiS wobec relokacji w 2015 roku nie dotyczył wyłącznie „narzucania” Polsce uchodźców przez Unię, zawierało się w nim coś więcej: nigdy do końca wprost niewypowiedziana, ale wyraźnie sugerowana obietnica, że władza PiS uchroni Polskę przed losem postimigranckich, wielokulturowych społeczeństw Europy Zachodniej: Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii. Mówiąc wprost, PiS zawarł z elektoratem niepisaną umowę: nasze rządy gwarantują, że Polska pozostanie co do zasady biała i katolicka. Bo choć polska prawica lubi się chwalić czy to tradycjami polskiej tolerancji religijnej, czy współczesną otwartością typu: patrzcie, czarnoskóry z białoczerwoną opaską na ramieniu świętuje rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, ramię w ramię z wygolonym na łyso kibolem Legii z powstańczą kotwicą wytatuowaną na łydce i flarą w dłoni – to odstępstwo od białej i katolickiej normy dobrze znosi wyłącznie w dawkach homeopatycznych.
Prawica w latach następujących po 2015 roku wielokrotnie potwierdzała przywiązanie do tej umowy. Jej prominentni przedstawiciele demonizowali ukształtowane przez masowe migracje społeczeństwa Europy Zachodniej, wiążąc wielokulturowość z chaosem, przemocą, masowym terrorem.
Gdy w 2016 roku doszło do zamachu terrorystycznego w Nicei, kierujący wtedy Ministerstwem Spraw Wewnętrznych Mariusz Błaszczak obwinił za niego „poprawność polityczną” i „politykę multi-kulti”. Zapewniał też: „My nie będziemy popełniać błędów Zachodu”.
Po zamachu na London Bridge w czerwcu 2017 Błaszczak powtórzył argumenty sprzed roku: „Zachód Europy przeżywa kryzys tożsamościowy, to jest odejście od korzeni cywilizacyjnych Europy, a więc od chrześcijaństwa. To przynosi właśnie tragiczne żniwo. Uleganie polityce multikulturalizmu, uleganie poprawności politycznej, to przynosi tragiczne żniwo”. Raz jeszcze uspokoił wyborców: „Obecny rząd PiS nie ulega tej presji. My uszczelniamy granice zewnętrzne Polski […]. Odeszliśmy od tej tragicznej w skutkach decyzji otwierania granic, również naszego kraju, na uchodźców”.
Także reakcja rządu Morawieckiego na kryzys uchodźczy na granicy z Białorusią z 2021 w została zaprezentowana społeczeństwu tak, by raz jeszcze potwierdzić zobowiązanie, jakie PiS zaciągnął w 2015 roku. Władza zapewniała wtedy społeczeństwo: chronimy granice, nie godzimy się na śniadych pseudouchodźców, stanowiących zagrożenie dla polskiej tożsamości, bezpieczeństwa, a nawet zwierząt gospodarskich – jak miało przekonywać pokazywane na konferencji prasowej ministrów Błaszczaka i Kamińskiego zdjęcie, wydające się pokazywać mężczyznę kopulującego z krową, rzekomo znalezione w telefonie jednego z uchodźców próbujących się przedostać do Polski przez granicę z Białorusią.
Jednocześnie, niezależnie od całej tej retoryki, do Polski zupełnie legalnie napływały kolejne grupy migrantów z „odległych kulturowo” od Polski obszarów – wbrew retoryce rządzącego obozu, zapewniającego, że nie popełni podobnych błędów co elity zachodnie i będzie w Polsce kontrolował migrację w ten sposób, by płynęła ona do nas głównie z państw, mówiąc wprost, białych i chrześcijańskich, takich jak Ukraina.
Tymczasem, gdy wymagały tego potrzeby rynku pracy, zezwolenia na pracę płynęły także do mieszkańców Nepalu czy Bangladeszu. W efekcie w czasie rządów PiS, jeszcze przed napływem uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy w 2022 roku, Polska stała się najbardziej wieloetniczna i wielokulturowa niż kiedykolwiek co najmniej od 1968 roku. I nie była to bynajmniej wielokulturowość ograniczająca się do przestrzeni dawnej Rzeczpospolitej Polsko-Litewskiej. W dużym mieście wystarczy dziś przecież zamówić jedzenie z dostawą do domu, by spotkać pracownika z Azji Południowej, albo skorzystać z aplikacji przewozowej, by natknąć się na kierowcę z Kaukazu lub Azji Środkowej.
Jest oczywiście kwestią otwartą, jak długo migranci z tych obszarów zostaną w Polsce, jak trwałą zmianę przyniesie ich obecność. Ale kontrast z tyradami rządu przeciw uchodźcom i „multi-kulti” jest wymowny.
Byli „kluczowi”, czują się wykluczeni. Polscy migranci zarobkowi w Wielkiej Brytanii
czytaj także
Dobrobyt nie sprzyja czarnkizmom
Z czego wynika ten kontrast? Czy PiS to po prostu hipokryci, którzy lękami przed migracją i „strefami szariatu” grają na zimno, by zmobilizować radykalny, ksenofobiczny elektorat, samemu nie wierząc w to, co mówią? Chyba jednak nie, uprzedzenia i lęki polskiej prawicy wydają się szczere. Raczej mamy tu do czynienia ze znanym mechanizmem: w polityce czasem łatwiej jest coś zrobić w praktyce, niż przyznać w teorii.
Tuskowi łatwiej było podjąć praktyczną decyzję o likwidacji OFE, niż wytłumaczyć ją elektoratowi i przyznać, że koncepcja urynkowienia emerytur w dotychczasowej formie była fundamentalnie błędna i trzeba się z niej wycofać. Podobnie PiS łatwiej jest po cichu, pragmatycznie otwierać rynek pracy nawet dla pracowników z Bangladeszu, niż przyznać, że Polska po prostu potrzebuje migracji, że jej potrzeb nie zaspokoją Ukraińcy i Białorusini i zamiast budować mury i straszyć multi-kulti, powinniśmy już teraz zacząć rozmawiać na temat długofalowej polityki migracyjnej.
Polska potrzebuje migrantów przede wszystkim ze względu na potrzeby rynku pracy. Teoretycznie można by zaproponować społeczeństwu umowę: utrzymujemy etniczną i kulturową homogeniczność społeczeństwa, nawet jeśli to miałoby oznaczać wolniejszy rozwój gospodarczy i związany z tym niższy poziom życia.
PiS jednak takiej obietnicy nie może złożyć. Bo dla sukcesów tej partii w 2015, a jeszcze bardziej w 2019 roku, od obietnicy składanej radykalnej prawicy – Polska bez uchodźców, Polska bez genderu i LGBT, władza aktywnie powstrzymująca idące z Zachodu przemiany cywilizacyjne – ważniejsza była obietnica złożona znacznie szerszemu elektoratowi. Obietnica tego, że Polska już wkrótce zrówna się, jeśli chodzi o poziom zarobków i konsumpcji, z zamożnymi społeczeństwami Europy Zachodniej.
Tego celu nie udało się oczywiście w pełni zrealizować, ale zwłaszcza w latach 2015–2019 szerokie grupy społeczne mogły mieć poczucie, że się do niego zbliżają. Problem w tym, że obietnicy konsumpcji na zachodnim poziomie nie da się pogodzić z reakcyjnymi fantazjami o Polsce, jako ostoi tradycjonalistycznych wartości, opierającej się „Europie LGBT+” jak wioska Asteriksa Rzymianom.
Po pierwsze dlatego, że wzrost zamożności we wszystkich społeczeństwach z naszego kręgu kulturowego przynosi liberalizację, sekularyzację, indywidualizację i rosnące pragnienie autonomicznego kształtowania własnego życia – autonomicznego także wobec nakazów tradycji. Polska, jak już to widzimy, nie będzie wyjątkiem od tej reguły. Doganianie zachodniego poziomu konsumpcji oznacza też przyjmowanie z Zachodu stylów życia i wartości – tych samych, przed którymi prawica obiecuje bronić Polskę swoim najbardziej radykalnym zwolennikom.
Nie jest to oczywiście wyłącznie efekt polityki PiS, ale patrząc na takie kwestie jak stosunek do praw osób LGBT+ czy obecność Kościoła katolickiego w sferze publicznej, jesteśmy dziś wyraźnie bardziej liberalni niż 2015 roku. W sondażu dla OKO.press z czerwca 2022 aż 62 proc. badanych opowiedziało się za wprowadzeniem w Polsce związków partnerskich dla osób tej samej płci. Poparcie dla związków lub równości małżeńskiej rośnie widocznie nawet w takich grupach jak wyborcy Konfederacji czy mieszkańcy miejscowości poniżej 20 tysięcy mieszkańców. Tylko wśród wyborców PiS przytłaczająca większość (69 proc.) odpowiada, że w obowiązującym prawie nic nie należy zmieniać, jeśli chodzi o status związków jednopłciowych. Niemniej jednak widać, że w Polsce utwardza się nowy konsensus społeczny, zbliżający postawy polskiego społeczeństwa do tych dominujących na Zachodzie.
Próby zatrzymania czy odwrócenia tych zmian przez PiS – wyrok TK w sprawie aborcji, urzędowy kult żołnierzy wyklętych, nieustanne msze z udziałem wysoko postawionych państwowych funkcjonariuszy, Jan Paweł II dokładany przez Czarnka do lektur szkolnych, nagonki na społeczność LGBT+ itd. – przynoszą jak na razie efekt odwrotny do zamierzonego. Władza próbująca nieudolnie, topornie i nachalnie promować tradycjonalistyczną agendę głównie ją ośmiesza – skuteczniej, niż robiłoby to grono lewackich prześmiewców.
Zostaną? Wrócą? Czy potrafimy zmapować wyzwania związane z sytuacją ukraińskich uchodźców w Polsce?
czytaj także
Od zmiany społecznej do politycznej droga daleka
Byłżeby więc PiS „częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”? Niestety, tak dobrze to nie jest.
Ekscesy Czarnka ośmieszają pewien typ prawicowości, który – także dla dobra polskiej prawicy – dawno już powinien zostać odesłany do Muzeum Politycznych Kuriozów, ale jednocześnie oznaczają stracony czas dla polskiej oświaty, która zamiast przygotowywać się na XXI wiek, musi bronić przed ofensywą obskurantyzmu rodem z najmroczniejszych politycznie odmętów lat 30. ubiegłego stulecia. Wyrok Trybunału Przyłębskiej położył fundamenty pod nowe otwarcie relacji państwo–Kościół i zabił ostatecznie poparcie dla ograniczającego prawa kobiet „kompromisu aborcyjnego”, ale jednocześnie oznacza konkretne dramaty dla wielu kobiet.
Niestety, zmiana społeczna, jaka się dokonuje, ciągle nie ma jasnego kanału, którym mogłaby się przełożyć na zmianę polityczną. Niezależnie, czy wygra opozycja, czy PiS, przyszły parlament ciągle będzie zdominowany przez siły bardziej konserwatywne niż zmieniające się społeczeństwo. Trudno będzie w nim zebrać większość dla sensownych przepisów dotyczących przerywania ciąży czy nawet związków partnerskich. A nawet jeśli się uda, to mamy jeszcze prezydenta Dudę.
PiS nie był w stanie powstrzymać zmian społecznych, a wręcz przyspieszył je swoją polityką, ale zdominowany przez tę partię system polityczny ciągle blokuje ich przełożenie na konkretne zmiany prawne. Prędzej czy później także prawica będzie się musiała dostosować do zmian, od ludowców po Konfederację, która w wielu kwestiach ma całkiem liberalny elektorat. Ale może nam przyjść na to poczekać jeszcze jedną kadencję.