Listy wyborcze nie są sakramentem, lecz narzędziem do celu, jakim jest zmiana władzy w Polsce. Myśląca o jednoczeniu się opozycja musi mieć na uwadze kilka kluczowych kwestii.
Terminowe wybory parlamentarne w Polsce odbędą się w 2023 roku, ale w ostatnich dniach wróciła dyskusja na temat tego, czy i jak opozycja powinna się zjednoczyć. Czy iść razem na jednej liście, czy osobno, czy Hołownia z PSL, czy z PO. Na dyskusje o tym jeszcze będzie czas, ale z drugiej strony – paradoksalnie – może niekoniecznie.
Będzie choćby dlatego, że w momencie, gdy ludzie żyją szalejącą drożyzną, chaosem w Polskim Ładzie, przetaczającym się przez kraj omikronem, politycy układający listy na wybory, które planowo odbędą się dopiero za półtora roku, daliby pokaz całkowitego oderwania od realiów społecznych.
Jeśli wybory odbędą się terminowo – a to dziś wydaje się najbardziej prawdopodobną opcją – to do tego czasu może się jeszcze zmienić wszystko. Obecne bloki polityczne mogą się rozpaść, może pojawić się jakaś nowa siła, a nawet nie można wykluczyć zmiany ordynacji wyborczej – choć przy obecnej, chwiejnej większości PiS w Sejmie nie jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz.
Z drugiej strony, rozważania o tym, jak ułożyć opozycyjny pasjans, przedwczesne wcale nie są. Już teraz warto sobie odpowiedzieć na kilka pytań, ustalić kilka punktów orientacyjnych, umożliwiających sensowne przegrupowanie się opozycji na lewo od PiS na następne wybory.
Wspólna lista to nie sakrament
Najważniejsze, by pamiętać o jednym: ewentualna wspólna lista jednej partii z drugą to nie sakrament. Nie oznacza zaniku politycznych różnic i tożsamości programowych. W ewentualnym jednoczeniu się opozycji nie chodzi o to, by dać wyraz wspólnocie poglądów, lecz o taktyczne rozwiązanie, pozwalające skutecznie zablokować scenariusz trzeciej kadencji rządów PiS.
Biorąc pod uwagę to, jak rządząca partia się radykalizuje, jak coraz bardziej oderwane od rzeczywistości jest jej kierownictwo, jak nieudolne są jej rządy i jakie wyzwania stoją przed naszym krajem, trzecia kadencja PiS-u może skończyć się katastrofą dla Polski. Zwłaszcza gdyby PiS dokończył swojego dzieła zniszczenia instytucji, na których opiera się nasza demokracja liberalna.
Cel układania wyborczych list opozycji jest jeden: zapewnienie partiom szanującym konstytucyjny porządek RP stabilnej większości w przyszłym Sejmie. Takiej, by PiS, nawet z Konfederacją, nie był w stanie stworzyć rządu. I dobrze byłoby mieć rezerwę kilku posłów, na wypadek gdyby Kaczyński na początku nowej kadencji próbował wyjmować opozycyjnych polityków, kusząc ich atrakcyjnymi politycznie i finansowo stanowiskami.
Idealnie byłoby, gdyby zwycięska opozycja miała większość trzech piątych, pozwalającą odrzucić prezydenckie weto – ale dziś niestety sondaże nie dają na to nadziei.
Wytłumaczyć wyborcom poszczególnych partii, że chodzi o czysto taktyczny sojusz, nie będzie jednak łatwo. Wyborczynie PO są przyzwyczajone do tego, że ich partia jest naturalnym hegemonem po opozycyjnej stronie i wszystkie inne siły powinny się jej podporządkować, gdyż bez tego nigdy nie wygramy z PiS. Jest zrozumiałe, czemu Polska 2050, ludowcy i lewica często alergicznie reagują na taki język płynący ze strony Platformy i jej sympatyków.
Z drugiej strony muszą jednak już teraz pracować nad narracją, która w razie czego usprawiedliwi wspólny start z jednej listy z Tuskiem. Bo choć dziś jedna lista opozycji nie wydaje się najlepszą opcją na pokonanie PiS, to nie można jej z góry przekreślać. Okoliczności mogą się jeszcze zmienić.
Oczywiście między jedną listą opozycji a startem osobnych czterech bloków, które mamy dziś (Koalicja Obywatelska, Koalicja Polska PSL, Polska 2050 i Lewica), jest jeszcze kilka pośrednich scenariuszy, w których z czterech list opozycji demokratycznej robią się dwie lub trzy.
Dość oczywistym ruchem wydaje się na przykład wspólny start ludowców i Polski 2050, wzmocnionych kilkoma bardziej umiarkowanymi politykami, którzy odeszli lub zostali wypchnięci z obozu Zjednoczonej Prawicy – przede wszystkim ze środowiska Gowina.
Ludowcy i Hołownia mogliby uzupełniać się podobnie jak PSL i Kukiz ’15 w poprzednich wyborach. Taki blok zakotwiczałby opozycję w bardziej konserwatywnej części społeczeństwa i miałby szansę przynajmniej powalczyć o jakąś część głosów zachowawczych wyborców PiS, którzy po ośmiu latach mają już partii Kaczyńskiego zwyczajnie dosyć, są zbyt zniesmaczeni wszystkimi skandalami, jakie się za nią ciągną.
Można też wyobrazić sobie scenariusz podziału opozycji na dwa bloki. Z jednej strony blok „Europejskiej Partii Ludowej+” (PSL, PO, Hołownia), z drugiej – Lewicy. Albo na bardziej konserwatywny sojusz Polski 2050 i ludowców z jednej strony i bardziej progresywny Lewicy i Koalicji Obywatelskiej z drugiej. Biorąc jednak pod uwagę wszystko to, co zaszło między lewicowym blokiem a partią Tuska w ostatnim roku, ten ostatni scenariusz wydaje się dziś najmniej prawdopodobny.
Tusku, możesz potrzebować Lewicy w przyszłym Sejmie. Lewico, to nie Tusk jest twoim problemem
czytaj także
Problemy z jedną listą
O czym warto pamiętać, decydując się na konkretny kształt opozycyjnych list? Po pierwsze o lekcjach z klęski Koalicji Europejskiej. Choć prawie cała opozycja demokratyczna – poza Wiosną i Razem – zjednoczyła się wtedy na jednej liście, nie wystarczyło to do pokonania PiS. Nawet biorąc poprawkę na to, że PiS znajdował się wtedy u szczytu poparcia, gospodarka miała się świetnie, połączenie transferów socjalnych i być może najlepszej w III RP sytuacji na rynku pracy dawało sprzyjające władzy poczucie dobrobytu, to można zauważyć kilka problemów KE, które mogą powtórzyć się w przypadku wspólnej listy.
Choć spór PiS z anty-PiS-em jest dziś główną osią politycznego konfliktu w Polsce, to na wyborcze decyzje ludzi ma jeszcze wpływ wiele innych czynników, o których warto pamiętać, przegrupowując się na wybory.
Elektoraty nie zawsze się sumują. Są wyborcy, których może zrazić obecność na wspólnej liście polityków postrzeganych za zbyt progresywnych. Niektórzy wyborcy, nawet jeśli chcieliby odsunięcia PiS od władzy, to jednocześnie nie chcą, by wiązało się to ze zmianami, postrzeganymi przez nich jako zbyt radykalne. Z drugiej strony, mamy wyraziście ideowych wyborców lewicowych, dla których podobnym problemem jest obecność na liście konserwatystów.
Z Koalicji Europejskiej jako pierwsi wyłamali się ludowcy, przekonani, że z punktu widzenia ich wyborców Koalicja Europejska za bardzo poszła w lewo. Po słabym wyniku Wiosny Biedronia w eurowyborach mówiło się wtedy o wspólnym starcie prawie całej opozycji w wyborach parlamentarnych. PSL uznało jednak, że wspólny start z Wiosną sprawi, że jego wyborcy ostatecznie odpłyną do PiS.
Można się spodziewać, że dziś PSL może mieć podobne opory. Ludowcy i Polska 2050 wydają się tymi partiami, którym szczególnie łatwo może przyjść pozyskanie jakiejś części wyborców PiS. Ta zdolność pewnie spadnie, gdy znajdą się na jednej liście z politykami z liberalnego skrzydła PO, o lewicy nie wspominając. Dlatego też scenariusz wspólnego bloku PSL, Polski 2050 i Lewicy wydaje się na razie mocno hipotetyczny.
Wspólna lista najpewniej zmobilizowałaby też wyborców PiS, którzy inaczej zostaliby w domu. Jakaś część rozczarowanych wyborców rządzącego obozu może zapomnieć o swoich urazach wobec niego, jeśli przestraszy się, że zjednoczona opozycja może realnie przejąć władzę. Kampania jednej listy opozycyjnej może wyzwolić taki lęk.
W Węgrzech opozycja nie miała wyjścia i musiała utworzyć jedną listę. Wymusiła to ordynacja wyborcza: większość posłów wybierana jest w jednomandatowych okręgach wyborczych, pozostała część w ordynacji proporcjonalnej, promującej największy, zwycięski komitet wyborczy.
W Polsce wspólna lista nie jest konieczna, by wygrać z PiS – i choć niemądre byłoby dziś zamknięcie sobie do niej drogi, to nie warto się na niej przesadnie skupiać, to nie ona musi być kluczem do zwycięstwa.
Galopujący Major: Opozycjo, odetnij się od Platformy Obywatelskiej
czytaj także
Nie marnować żadnego głosu
Z drugiej strony także start czterech opozycyjnych list niesie wyraźne ryzyko. Wystarczy, że któraś z nich nie przekroczy progu, a to przy obecnym systemie przeliczania głosów oznacza premię dla PiS, która może skończyć się nawet trzecią kadencją.
To ryzyko jest najpoważniejsze w przypadku ludowców, w mniejszym stopniu w przypadku lewicy. Kształt list opozycyjnych powinien minimalizować to zagrożenie. Większym ugrupowaniem bardziej opłaca się zrobić trochę więcej miejsca dla działaczy partii oscylujących wokół progu wyborczego na swoich listach niż trwać kolejną kadencję w opozycji.
czytaj także
Praktycznie oznacza to, że ludowcy pewnie będą się musieli porozumieć z Hołownią. Czy dojdzie do dalszej konsolidacji opozycji, jest na razie mocno wątpliwe. PO ciągle dźwiga bagaż rządów z okresu 2007–2015, a propaganda PiS zadba o to, by wszystkie słuszne i mniej słuszne pretensje do rządów Tuska i Kopacz zostały w społeczeństwie rozgrzane do czerwoności.
Lewica jako siła najbardziej wyrazista ideowo ze wszystkich sił opozycji demokratycznej i najbardziej odległa od chadeckiego środka, wokół którego grupuje się reszta jej partii, najpewniej wystartuje samodzielnie.
Opozycji w Polsce potrzeba treści, a nie wymuszonej jedności
czytaj także
Niezależnie od tego, jak się ułoży ten pasjans, myśląca o jednoczeniu się opozycja musi mieć na uwadze trzy kwestie. Po pierwsze, zjednoczenie musi zmobilizować maksymalnie każdego wyborcę opozycji, co nie jest oczywiste w żadnej konfiguracji. Po drugie, musi maksymalnie i do ostatniej chwili uśpić czujność rozczarowanych wyborców PiS, tak by ponownie nie zmobilizowali się oni wokół partii władzy. Po trzecie, żadne głosy oddane na opozycję nie mogą utknąć pod progiem wyborczym.
I co najważniejsze: listy wyborcze są narzędziem do celu, jakim jest zmiana władzy. Korzystając z tego, że na gardle nie mamy noża ordynacji wzorowanej na węgierskiej, warto podejść do tego narzędzia maksymalnie pragmatycznie i elastycznie.