Zawężając nasze pole widzenia do korporacji, przegapiamy często to, co dzieje się poza nimi.
Jakub Dymek: Mogłoby się wydawać, że w 2014 pytania o usieciowienie społeczeństwa, wszechobecność mediów i ich rolę mamy już za sobą. A jednak dyskusja o technologii w codziennym życiu i praktykach politycznych trwa.
Anna Nacher: Problem polega na tym, że ta debata się spłaszcza i sprowadza w zasadzie do odbijania piłeczki: technoentuzjazm kontra technofobia. A to sposób prowadzenia dyskusji tak stary jak media masowe – w 1948 roku na łamach „New York Timesa” pisano o tym, jak telewizja pozbawia młodych ludzi sił witalnych i robi z nich przykute do odbiorników zombie. Tymczasem współczesny pejzaż mediów jest bardzo złożony i proste diagnozy go raczej zaciemniają, niż rozjaśniają. To dotyczy także krytycznych stanowisk, które oczywiście mają swoją wartość, bo uczulają nas na pewne niebezpieczeństwa, o których nie myśli się na co dzień, jak masowa inwigilacja. A jednak na wyobraźnię dziennikarzy wciąż mocniej oddziałuje informacja, że Facebook kupił kolejną aplikację, płacąc za nią 19 miliardów dolarów. To dyskurs szalenie zekonomizowany. I fetyszyzujący innowacyjność, rozumianą ściśle technologicznie i rynkowo.
A jak inaczej można ją rozumieć?
Innowacyjność to nie tylko projektowanie nowych urządzeń i dodawanie w nich kolejnych funkcji. Innowacyjność to nie tylko okulary Google’a. W Dolinie Krzemowej mówi się, że liczba innowacji jest ograniczona, bo nie można wymyślać aplikacji i start-upów w nieskończoność. Tymczasem obecnie najciekawsze, rzeczywiste innowacje powstają na peryferiach, poza korporacjami.
Interesujące rzeczy dzieją się dzisiaj na obszarach postrzeganych jako marginalne z punktu widzenia rozwoju technologii, na przykład w Afryce, często na granicy działań artystyczno-społecznych.
Bo innowacyjność to umiejętność zadawania świeżych pytań i znajdowania adekwatnych odpowiedzi na istotne społecznie problemy konkretnych grup ludzi.
Jakieś przykłady?
Jednym z najbardziej obiecujących jest środowisko skupione wokół kenijskiego Ushahidi. To inicjatywa, która rozpoczęła się od platformy mapowania kryzysowego, polegającego na nanoszeniu w czasie rzeczywistym na mapy np. ognisk konfliktu, aktów przemocy czy zagrożeń i szans w przypadku katastrof (później wykorzystywana nie tylko w Afryce, ale także w Nowym Jorku po huraganie Sandy czy w Japonii po awarii w Fukushimie). Ostatnio zaś zaproponowali urządzenie pod nazwą BRCK – połączenie huba WiFi z generatorem energii elektrycznej. Chodzi o możliwość dostarczania sieci bezprzewodowej tam, gdzie jest niestabilna sieć energetyczna i urywają się dostawy prądu. Nie myślimy o takich rzeczach jako o innowacjach, bo w naszym wyobrażeniu świat jest płaski – możliwości są dla wszystkich takie same. A w wielu miejscach w Afryce problem niestabilnej sieci energetycznej jest realny i trzeba się z nim jakoś zmierzyć.
Innym przykładem jest projekt artystyczny Transborder Immigrant Tool, aplikacja dla ludzi zagubionych w przygranicznym pasie między Meksykiem a USA, przeznaczona na najprostsze nawet telefony z nadajnikami GPS. Komórka wyświetla, gdzie są źródła wody czy posterunki graniczne, a także lokalizuje niesławnych „obywatelskich” pograniczników z Minutemen. Narzędzie to było dziełem Ricardo Domingueza, związanego wcześniej z grupą Electronic Disturbance Theatre, a obecnie z b.a.n.g lab na Uniwersytecie w Kaliforniii. Jest to świetny przykład performatywnej krytyki dyskursu społecznego, ale też sposób na uprawianie kontrdyskursu w inny sposób. W Polsce można pomyśleć choćby o krakowskim Smoku Smogu, aplikacji, która informuje o poziomie zanieczyszczenia; ona wyrasta z bardzo konkretnej, szerokiej, oddolnej akcji na rzecz przeciwdziałania smogowi i wzmacnia aktywność mieszkańców.
Już na etapie projektowania takich aplikacji trzeba pytać, jak będą one działać społecznie, o sposób ich dystrybucji, o to, na jakich urządzeniach można je uruchomić i do kogo są adresowane. Te pytania często umykają w korporacyjnym ujęciu innowacji.
George Packer, jeden z najciekawszych amerykańskich reportażystów, stwierdził w kontekście Doliny Krzemowej: „Zdałem sobie sprawę, że najmodniejsze aplikacje rozwiązują wszystkie problemy dwudziestolatków z gotówką pod ręką, bo to właśnie oni te aplikacje projektują”. Te problemy to zamawianie pizzy albo lokalizacja najbliższej taksówki.
Czyli problemy Pierwszego Świata. Taka globalizująca perspektywa pokazuje nam świat jako zbiór jednorodnych obszarów. A przecież nawet w San Francisco znajdziemy miejsca, które są Trzecim Światem. Krytykując taki „kalifornijski” typ innowacyjności technologicznej, nie możemy jednak wylewać dziecka z kąpielą.
A wylewamy?
Spójrzmy na Ukrainę, gdzie działy się naprawdę tragiczne rzeczy. Technologie odegrały ważną rolę w sytuacji realnego zagrożenia. Oglądanie „streamingu z wojny”, bo tak to trzeba nazwać, jest z jednej strony niepokojące, ale może faktycznie nasze spojrzenia są w takich sytuacjach jakimś gwarantem bezpieczeństwa. Choć zgadzam się z tezą postawioną przez Pawła Pieniążka, że nie tyle Twitter stał się podstawowym sposobem komunikacji Ukraińców, ile wydarzenia na Majdanie pomogły w promocji Twittera.
Możemy krytykować różne rozwiązania internetowe i popularne „społecznościówki” ale trzeba spojrzeć, jak korzystają z nich ludzie w sytuacjach, o których my tutaj nie możemy mieć żadnego pojęcia.
Ale teza, że nowe media znacząco pomagają ruchom protestu i umożliwiają społeczne zmiany, po pacyfikacji pierwszej irańskiej „twitterowej rewolucji” jest nie do obrony. To, co w oczach Zachodu wygląda na gwarancję bezpieczeństwa i przejrzystości, dla skłonnych do używania przemocy rządów jest nic nieznaczącym ozdobnikiem, tym bardziej jeśli nie czują potrzeby utrzymywania fasady demokracji.
Nie chciałam postawić tu znaku równości i powiedzieć, że nowe media automatycznie przynoszą ze sobą dobrodziejstwa demokracji i zachodniej cywilizacji. Ta myśl jest mocno naiwna i była naiwna już wtedy, gdy po raz pierwszy wyraził ją Al Gore. Takim optymizmem technologicznym były przesiąknięte całe lata 90. Mówiono wówczas o demokratyzujących skutkach „autostrad informacyjnych”. Z czasem zobaczyliśmy, jakie to naiwne: pojawiły się chińskie i inne pomysły na internet regulowany na szczeblu centralnym.
Myślę jednak, że wielu hiperkrytycznych analityków pada ofiarą zbyt globalizującego spojrzenia. Iran to nie to samo, co Chiny, a Egipt to nie to samo, co Ukraina. Pewne ruchy są nowe i nowe są narzędzia technologiczne, ale same praktyki są już ugruntowane. Czytając o Iranie i innych miejscach na świecie, gdzie toczyły się tzw. twitterowe rewolucje, można było zauważyć, jak ważne było ustne przekazywanie sobie wiedzy, nieformalne kanały i obiegi (widzieliśmy to choćby w słynnym filmie Persepolis) – to wszystko już było przećwiczone, choć może nie tak widoczne, jak zaplatająca się na naszych oczach sieć twitterowych wiadomości. Nie odpowiada mi jednak postawa polegająca na tym, że siedzę na kanapie i narzekam na wszystkie media społecznościowe en masse, mówiąc, że to tylko jedno wielkie złudzenie. Dla kogoś na Majdanie, kto robi telefonem zdjęcie snajpera strzelającego do starszej kobiety i wrzuca to zdjęcie na Twittera, to realna nadzieja i coś, co może mieć wpływ tu i teraz.
Przypominam sobie głośną analizę pewnego egipskiego studenta z American University w Kairze, który pisał, że w jego kraju demokratyczna, nieformalna, horyzontalna komunikacja pojawiła się dopiero dzięki mediom społecznościowym. Dla mnie to brzmi jak język samokolonizacji – ta łatwość, z jaką ignoruje się wszystkie lokalne praktyki kulturowe. Tak jakby w Egipcie nie było wcześniej rozmów przy sziszy czy herbacie, plotek na bazarach, dyskusji wewnątrz lokalnych wspólnot.
Konia z rzędem temu, kto znajdzie dzisiaj kulturową „autentyczność”. Już samo jej szukanie jest ryzykowne. Uznajemy, że większe prawo do mówienia o Egipcie ma ktoś, kto swoim sposobem życia wpisuje się w nasz stereotyp Egipcjanina, kto siedzi na bazarze i pali sziszę. Ostrożnie podchodzę do tez o uwewnętrznieniu kolonialnej opresji. Łatwiej chyba mówić o sobie niż o innych, bo to – przynajmniej dla mnie – pobrzmiewa oskarżeniami o „fałszywą świadomość”. Ale rzeczywiście w dyskusjach o mediach obserwujemy pewną predylekcję do faworyzowania tego, co nowe. To przykład ideologii, którą nazwałam wcześniej „kalifornijską”. Ona z kolei jest echem wszystkich tych debat z lat 90., w których przodował magazyn „Wired” z Kevinem Kellym na czele, środowisko wywodzące się z amerykańskiej kontrkultury, które stało po stronie wszystkiego, co nowe, i wchodziło w konflikt z praktykami nowych technologii komunikacyjnych z Europy, gdzie doceniano wagę krytycznych praktyk artystycznych (na przykład środowiska net-artu, skupionego wokół listy dyskusyjnej Nettime).
Może więc jednak potrzebujemy lokalnych, wynikających z danego kontekstu kulturowego głosów krytycznych wobec technologii?
Mój opór wobec hiperkrytycznych teorii, które koncentrują się na polityce korporacji, polega na tym, że zawężając pole widzenia do polityk korporacyjnych, przegapiamy często to, co dzieje się poza nimi. Takim krytycznym głosem może być na przykład projekt Fairphone podjęty przez Waag Society z Amsterdamu – stworzenia smartfona produkowanego z pełnym poszanowaniem praw człowieka i środowiska naturalnego. Pozornie wpisuje się to w dyskurs start-upów i innowacji rynkowych. W istocie to rozsadzanie tego dyskursu za pomocą jego własnych narzędzi. Z drugiej strony możemy powiedzieć, że brakuje lokalnych głosów krytyki, ale cóż z tego, skoro często nie czytamy w językach, w których takie głosy mogą być wyrażone. Wrócę do Ukrainy, bo to bliski mi przykład. Ja jeszcze czytam cyrylicę, podobnie wiele osób z mojego pokolenia. I ta prosta sprawa w dużym stopniu decyduje o tym, co rozumiemy z ukraińskiej sytuacji. To, że dla wielu osób na Zachodzie, dla środowisk alternatywnych czy krytycznych, dużo bardziej interesujące jest to, co dzieje się w Turcji niż na Majdanie, wynika właśnie z takiego pozycjonowania dyskursywnego. A także z tego, że gest Ukrainy chcącej dołączyć do Europy może się wydawać tej zachodniej publiczności, rozczarowanej sposobem, w jaki działa europejski projekt, spóźniony, naiwny, nielogiczny.
Mówił pan o wewnętrznym kolonializmie. Chyba jednak nie ma innej możliwości niż zajmowanie nieczystych, hybrydycznych pozycji. O tym traktują teksty Gayatri Chakravorty Spivak – w świecie zanieczyszczonych podmiotowości nie ma innej możliwości komunikowania się ze światem niż za pomocą języka angielskiego. Jest kilka znakomitych tekstów Spivak o tym, co to oznacza mówić językiem, który jest w jakimś sensie jej, ale jednocześnie jest angielszczyzną, która nie jest standardowa i jest kolejnym zapośredniczeniem. Trochę jesteśmy na tę wieczną translację skazani. To dotyka oczywiście samokolonizacji, bo włącza w to kwestię autentyczności, uwiarygodnienia się w oczach Zachodu oraz pytanie o to, kto w ogóle jest rozpoznawany jako uprawniony do mówienia i w czyim imieniu.
Być może cały dyskurs nowych technologii i mediów jest dyskursem zachodniej nowoczesności – ale sądzę raczej, że potrzebujemy dokładniejszych badań nad tym, jak działają one poza zachodnim „centrum”.
Takie projekty są podejmowane i przynoszą fascynujące rezultaty, co pokazuje na przykład „wariantologia” Siegfrieda Zielinskiego.
Jak więc wyartykułować lokalność czy polityczną odmienność w słowniku nowych technologii i mediów? Jak się upomnieć, że coś na lokalnym, prywatnym, autonomicznym poziomie należy robić inaczej, niż podpowiada język kodu i zbudowanej wokół niego ideologii?
To niełatwe pytanie. Po części dlatego, że sfera technologii rządzi się trochę swoimi prawami. Są teoretycy, którzy mówią, że media cyfrowe ujednolicają. Ten pogląd bodaj najmocniej najmocniej wyartykułował Friedrich Kittler. Wynika to bezpośrednio z faktu, że technologia przekłada wszystko na języki, które nie są naturalne – język programowania, język kodu – tylko uniwersalne i jednolite. Może więc to wyglądać jak spełnienie snu o języku uniwersalnym, który to sen był obecny w europejskiej kulturze od dawna, a bardzo wyrazisty kształ nadał mu Leibniz. Z drugiej jednak strony mamy sferę praktyki. W odniesieniu do tego aspektu krytycy mówią: kod ma charakter prymarny, wszystko jest zero-jedynkowe, nasze działania są podporządkowane inżynieryjnym rozwiązaniom. Ale faktycznie okazuje się, że użytkownicy wiele rzeczy robią wbrew tym założeniom. I to pójście wbrew równie często bywa źródłem niespodziewanych innowacji.
Anna Nacher – adiunkt w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego (Katedra Mediów Audiowizualnych). Jej zainteresowania naukowe koncentrują się na teorii mediów w perspektywie kulturoznawczej, studiach genderowych, antropologii audiowizualności, nowych zjawiskach w kulturze współczesnej, przemianach związanych z procesami globalizacyjnymi.