Bytom powoli staje się ogólnopolskim liderem w organizacji referendów. Nie jest to jednak powód do dumy.
16 marca w Bytomiu odbędzie się kolejne referendum – po tym, jak w czerwcu 2012 roku mieszkańcy odwołali prezydenta Piotra Koja i Radę Miasta. Bytom nie zyskał takiej sławy, jak rok później Elbląg, ale to właśnie tu po raz pierwszy pozbawiono funkcji prezydenta miasta wywodzącego się z Platformy Obywatelskiej.
Impulsem dla inicjatywy referendalnej w 2012 była likwidacja niektórych szkół, w tym popularnego „Elektronika”. Do listy zarzutów doszła arogancja i brak gotowości do rozmów z mieszkańcami – prezydenckie projekty często przechodziły przez radę bez żadnej dyskusji, a bytomianie czuli, że nie mają żadnego wpływu na poczynania władz. Referendum pokazało, że potrafią się zmobilizować, choć do tej pory ich aktywność wyborcza była bardzo niska. We wrześniu 2012 roku odbyły się przedterminowe wybory, w których zwyciężył kandydat „referendystów”, były prezes klubu sportowego Polonia Damian Bartyla. Pokonał kandydatkę Platformy Halinę Biedę, komisarkę wyznaczoną przez premiera na miejsce odwołanego prezydenta Koja.
Bytom to miasto szczególnie dotknięte transformacją gospodarczo-społeczną początku lat 90. Pod tym względem może śmiało równać się z niektórymi terenami popegeerowskimi. Tu swoje pomysły testował Balcerowicz i jego bezkrytyczni zwolennicy z rządu Jerzego Buzka, dziś – co zabawne – najpopularniejszego polityka na Górnym Śląsku. W ciągu kilku lat z ośmiu kopalń węgla kamiennego została jedna, miasto dotknęło ogromne bezrobocie, społeczeństwo znacznie zubożało; liczba mieszkańców spadła z 238 tysięcy w 1987 roku do 159 tysięcy w 2013. Przez kilka dobrych lat jedyne wiadomości z Bytomia, jakie pojawiały się w głównych mediach, dotyczyły problemów społecznych i powiązanego z nimi wzrostu przestępczości.
Nowy prezydent i stojąca za nim większość w Radzie Miasta nie przynieśli jednak wielkich zmian.
Zdecydowano się odtworzyć „Elektronik”, jako symbol udanej walki z poprzednikami – nie oznaczało to jednak wcale odwrotu od ich antyspołecznych praktyk. Wkrótce punktem zapalnym stał się pomysł prezydenta Bartyli, by na piętnaście lat wydzierżawić prywatnej firmie udziały w należącym do miasta Bytomskim Przedsiębiorstwie Komunalnym. Pod tym eufemistycznym sformułowaniem kryje się de facto wieloletnie sprywatyzowanie sieci wodociągowej i utrata przez gminę wpływu na ceny wody, co w mieście o tak dużej skali ubóstwa może spowodować kolejne ludzkie dramaty. Do tego bytomska sieć wodociągowa została niedawno gruntownie zmodernizowana dzięki środkom unijnym, a całość przedsięwzięcia kosztowała ponad 350 milionów złotych.
Bartyla nie zwlekał. W budżecie miasta na 2014 rok zapisał 100 milionów złotych, które planuje uzyskać dzięki wydzierżawieniu sieci. A następnie wspólnie ze swoimi radnymi odpierał postulat przeprowadzenia referendum w tej sprawie. Janusz Wójcicki, w 2012 roku lider inicjatywy referendalnej przeciwko Kojowi, dziś radny, powiedział, że głosowanie mieszkańców w kwestii wodociągów byłoby „polityczną hucpą i autopromocją w roku wyborczym”. Gdy sprawą zainteresowały się media, prezydent i radni zmienili zdanie: ogłosili, że wspierali tę inicjatywę od początku, są przecież obrońcami społeczeństwa obywatelskiego. I przegłosowali referendum wodociągowe, tyle że w zaskakującym kształcie. 16 marca bytomianie odpowiedzą na tak sformułowane pytanie: „Czy jest Pani/Pan przeciwko zrównoważeniu budżetu miasta, realizowaniu ważnych dla bytomian inwestycji oraz częściowemu zabezpieczeniu środków na wkład własny na projekty współfinansowane z Unii Europejskiej poprzez czasowe wydzierżawienie udziałów Bytomskiego Przedsiębiorstwa Komunalnego spółka z o.o.?”.
Najwyraźniej Bartyla liczy na to, że zmanipulowani mieszkańcy zgodzą się na prywatyzację wodociągów, i nie przejmuje się, że to kpina z instytucji referendum.
Pytanie bowiem sugeruje, że dzierżawa przyniesie same korzyści dla miasta. Bytomianie zostali postawieni przed szantażem: kto by nie chciał zbilansowania budżetu czy inwestycji unijnych w mieście? Oczywiście, by referendum w ogóle było ważne, do urn musi udać się minimum 30% uprawnionych do głosowania. Prawdopodobnie próg ważności nie zostanie osiągnięty – co jest w interesie władz miasta.
Bytom powoli staje się ogólnopolskim liderem w organizacji referendów. Nie jest to jednak w tym przypadku powód do dumy. W 2012 roku referendyści zyskali poparcie niemałej grupy mieszkańców – w Polsce ponad 80% głosowań w sprawie odwołania wójta czy prezydenta miasta kończy się fiaskiem z powodu zbyt niskiej frekwencji. W Bytomiu się udało – tym smutniejsze jest, że kilkanaście miesięcy później następcy Piotra Koja urządzają sobie pośmiewisko z demokracji bezpośredniej, i to w tak istotnej sprawie. Widocznie lokalne elity nie uczą się na własnych błędach.
Referendum „wodociągowe” pokazuje nie tylko, że władza wciąż ma obawy przed demokracją bezpośrednią. Pokazuje znacznie więcej: władza może – pod pozorem akceptacji rozstrzygnięć podejmowanych bezpośrednio przez mieszkańców w referendach – manipulować ich wynikami. To niedopuszczalna praktyka, dowodząca, że kondycja demokracji w Polsce lokalnej wciąż nie jest najlepsza.