Grubi ludzie nie potrzebują zbawienia, tylko szacunku [rozmowa z grubancypantem]

Ja nie oceniam, nawet w myślach, zawartości cudzego talerza i wolę zakładać, że inni mają podobnie – mówi Jędrek, pierwszy grubancypant w Polsce, w rozmowie z Martą Glanc.
Marta Glanc
Jędrek – aktywista, edukator grubancypacyjny

Grubi mężczyźni mają tendencję do przyjmowania postawy „good fatty”. Czyli żartują ze swojego ciała, często się poniżając – mówi Jędrek, pierwszy grubancypant w Polsce, w rozmowie z Martą Glanc.

Marta Glanc: Siedzimy w wygodnych fotelach i jemy bardzo dobre ciastka z płynną czekoladą. Przyjemne, prawda? Wiem jednak, że dla osób grubych jedzenie w miejscach publicznych wcale do przyjemnych nie należy.

Jędrek: Dla mnie również był to problem, zwłaszcza w pracy i miejscach publicznych. Krępowałem się, gdy jadłem coś, co nie było sałatką. Bo to jeszcze grubym ludziom uchodzi na sucho, ale już inne jedzenie jest dyskusyjne. Tylko kto je wyłącznie sałatki?! Do tej pory mam problem z jedzeniem na przykład fast foodów w miejscach, gdzie są podawane. Pamiętam o tym, że ludzie mogą mnie obserwować, oceniać. Z drugiej strony ci wszyscy ludzie przecież też tam siedzą. Jedzą to samo co ja. Jeśli ja jestem czemuś winny, to oni również – gdybyśmy mieli rozpatrywać to w tych kategoriach.

Sytuacji nie poprawiają kampanie społeczne wykorzystujące – jako przestrogę – wizerunek grubej osoby jedzącej burgera. Przekaz jest jasny: będziesz to jadł, przytyjesz.

Widziałem w telewizji spot, w którym rodzina podjeżdża do restauracji fast food i zamawia jedzenie w drive-thru. A osoba obsługująca mówi: „Rozumiem, to poprosi pan zawał, nadciśnienie tętnicze oraz otyłość”. Wymieniła wszystkie choroby utożsamiane z grubością. Gdy to zobaczyłem, wryło mnie. W ten sposób robi się krzywdę naszej relacji z jedzeniem. Nawet jeśli ktoś często jada w tego typu miejscach, nie jest przez to zły, czemukolwiek winny. Nie daje to nikomu prawa, by komentować jego ciało i wybory, potępiać go. Zdrowie nie jest obowiązkiem moralnym, nie wszystkie ciała są czy będą zdrowe.

Bo nie do końca mamy wpływ na naszą wagę i zdrowie, wbrew temu, co wiele osób sądzi. Twierdzenie, że mamy to wszystko pod kontrolą, jest healthismem. To przeświadczenie, że człowiek jest w stanie osiągnąć dobrostan poprzez zdrowie, a to z kolei wymaga od nas kontrolowania naszego stylu życia. W tej opinii odpowiedzialność spoczywa tylko na jednostce, co powoduje wtórną wiktymizację. A prawda jest taka, że czynników wpływających na nasze zdrowie jest bardzo dużo, od dochodu i miejsca zamieszkania, przez geny, po jakość i dostępność jedzenia.

Healthism z klasą, czyli żeby być zdrowym, wystarczy chcieć (i dobrze zarabiać)

A to z kolei wciąż dzielimy na dobre i złe, zdrowe i „śmieciowe”. I jeśli ulegamy healthismowi, osoby grube uważamy za te, które źle się odżywiają i same są sobie winne.

Żadne jedzenie nie jest śmieciowe, bo z każdego czerpiemy wartości odżywcze. Jasne, jeśli chcemy się skupić na naszym zdrowiu, to warto praktykować jedzenie intuicyjne, słuchać swoich sygnałów sytości i głodu. Chodzi jednak o zachowania prozdrowotne, a nie o karanie siebie.

Czasami napotykam w sieci rady, ile jeść zdrowego jedzenia, a w jakim stopniu w tzw. cheat day można sobie pozwolić na fast foody. Tymczasem ustalanie jednego dnia w tygodniu, w którym można zjeść pizzę czy burgera, zaburza naszą relację z jedzeniem. Kiedy przez większość czasu restrykcyjnie dawkujemy sobie jedzenie, jest bardzo prawdopodobne, że tego jednego dnia puszczą nam hamulce. Gdy konkretne dania czy produkty są ograniczone, emocje z nimi związane potrafią być jeszcze silniejsze.

Jeśli czegoś sobie zabraniamy, tym bardziej mamy na to chęć. A potem czujemy się źle z tym, że ulegliśmy.

To z kolei często prowadzi do zaburzeń odżywiania. Zero-jedynkowe postrzeganie jedzenia tylko nam szkodzi. Wpadamy w cykle odchudzania i popuszczania sobie. To nie jest zdrowe.

Anonimowi jedzenioholicy to osoby takie jak ty i ja [rozmowa]

Ty potrafisz teraz czerpać przyjemność z jedzenia, bez oceniania i trudnych emocji, nawet w takich momentach jak teraz, gdy jemy – o zgrozo – deser w kawiarni.

Staram się. Najbardziej pomaga mi towarzystwo ludzi, którzy mnie rozumieją i nie oceniają. Skupiam się na tym, że to tylko jedzenie, które jemy razem, co jest wartością dodaną do posiłku. Nie chcę, żeby jedzenie było centrum mojego życia, tylko przyjemnością. Myślę też o tym, że tak naprawdę ludzie nie zwracają dużej uwagi na to, co kto je stolik dalej. Ja nie oceniam nawet w myślach zawartości cudzego talerza i wolę zakładać, że inni mają podobnie.

Pomaga też po prostu odpuszczenie sobie. Jem teraz ciastko, a nie sałatkę, ale nie jestem zły. To nie jest „grzech”, jak nam się często wpaja.

„No zjedz pierożka!” Czyli o niezdrowych relacjach z jedzeniem

Sama prowadzę czasami takie wewnętrzne monologi. „Skoro zjadłaś ciastko w poniedziałek, to przynajmniej do czwartku nie możesz kolejnego”. Często przy jedzeniu chleba przypominam sobie, że przez niego się tyje. To myśli automatyczne, za które mogę podziękować kulturze diety.

Kiedyś na badaniach do pracy usłyszałem od lekarza, że on nie je pieczywa, bo ono tuczy. W sumie każda z rzeczy, które są smaczne i sprawiają nam przyjemność, bywa demonizowana. A jedzenie może być przyjemne i nie ma w nim nic złego. Nie każdy posiłek musi być przemyślany, obliczony. I to jest okej, nie wszyscy mamy czas i możliwości, aby nasz obiad wyglądał perfekcyjnie jak ze zdjęcia na Instagramie.

Grubi, czyli gorsi. Jak zabija fatfobia?

Jesteś aktywistą edukującym na temat fatfobii, chyba jako jedyny gruby mężczyzna. Prym tutaj wiodą kobiety, na przykład Urszula Chowaniec i Natalia Skoczylas, które tworzą pionierski podcast Vingardium Grubiosa. Czy to wynika z faktu, że grube kobiety mają gorzej od grubych mężczyzn?

Na pewno to, co przeżywają kobiety w kwestii fatfobii, różni się od doświadczeń mężczyzn. Wiąże się to z patriarchatem i konkretnymi oczekiwaniami wobec kobiecych ciał, zmieniającymi się w zależności od obowiązującego kanonu piękna. Odstępstwa od niego mają negatywny wpływ na życie kobiet. Myślę, że to właśnie mocno napędza fatfobię względem nich.

U mężczyzn jest inaczej, chociaż również promowany jest konkretny wizerunek. Mężczyzna ma być wysportowany, silny, wysoki. To jednak kobiety otwarcie krytykuje się na portalach plotkarskiach za przytycie, a chwali za schudnięcie. Mężczyźni są w tym systemie zdecydowanie uprzywilejowani i musimy o tym pamiętać. Dlatego tak ważne jest to, aby byli wspierający i wiedzieli, że to nie jest konkurs, kto ma lepiej, a kto gorzej. Warto się zastanawiać, dlaczego kobiety mocniej odczuwają fatfobię, bo uważam, że tak jest i trzeba o tym rozmawiać.

W przypadku mężczyzn często przedstawia się to łagodniej, z większą wyrozumiałością. Mówi się, że ktoś ma „piwny mięsień”, brzuszek typowy dla taty.

To są zupełnie inne standardy. Te dotyczące mężczyzn są dość stałe, a kobiet – wciąż się zmieniają. Moja przyjaciółka słyszy o wiele więcej fatfobicznych komentarzy niż ja. Grubancypantki, czyli grube aktywistki edukujące o fatfobii, często mają najazdy hejetrów na swoich profilach w mediach społecznościowych. To jest straszne i smutne. U mnie czegoś takiego nie ma, chociaż mój profil jest publiczny. Kobiety płacą wyższą cenę za bycie grubymi.

Dlatego też angażując się w ciałopozytywność, bałem się, że będę zabierał przestrzeń kobietom. One wiele mnie nauczyły i dużo czerpię z ich doświadczeń. Biorę dla siebie to, co jest uniwersalne.

„Dieta z Oświęcimia” zamiast leczenia. Fatfobia i ot*łość w polskich gabinetach

Mimo wszystko zacząłeś działać i chyba nie ma drugiego takiego aktywisty jak ty?

Na pewno więcej jest grubancypantek, także w innych krajach. W Stanach Zjednoczonych może być więcej mężczyzn niż w Polsce, którzy na ten temat edukują, ale nadal są oni w mniejszości. Ja wszedłem w aktywizm ciałopozytywny, bo miałem poczucie, że jest to nisza, którą mimo wszystko warto wypełnić.

Założę się, że mnóstwo mężczyzn ma problemy ze swoim ciałem i może czerpać z tego, co robisz.

Tak. Grubi mężczyźni mają tendencję do przyjmowania postawy good fatty. Czyli żartują ze swojego ciała, często się poniżając. Chcą być zabawni, rozśmieszać innych. Mają nadzieję, że na tym skorzystają.

Kojarzy mi się tutaj Karol z kultowych dla wielu Miodowych lat. W każdym odcinku jest mnóstwo żartów na temat jego wagi.

To dobry przykład stereotypowo przedstawionej grubej osoby – zabawny, śmieszny, poczciwy, wiecznie boryka się ze swoją wagą, co tydzień jest na innej diecie, a w międzyczasie – objada się. Często szczupłe osoby myślą, że tak właśnie funkcjonujemy.

Dlatego tym bardziej mężczyźni mogliby zainteresować się ruchem ciałopozytywnym, z korzyścią dla siebie i otoczenia, bo byliby bardziej wrażliwi i mniej dyskryminujący wobec innych. A tak to wszystko się nakręca: mężczyźni doświadczają fatfobii i przelewają ją na kobiety. Mogliby zamiast tego mówić, tak jak grubancypantki: nie musicie komentować innych ciał, nie musicie mówić źle o swoim ciele. Fajnie, gdyby to koło zostało przerwane. Bo smutne jest przeżyć swoje życie z nienawiścią do własnego ciała.

Sporo osób jednak właśnie tak je przeżyje.

Wynika to też z niewiedzy, chociaż niewiedza nikogo nie usprawiedliwia, jeśli dochodzi do fatfobicznych zachowań. Wystarczy jednak posłuchać, jak osoby dorosłe mówią o swoich ciałach i ciałach innych osób, i zobaczyć, jak to wpływa na młodsze osoby w ich otoczeniu. Już dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat myślą o tym, że nie mogą być grube. To przerażające, ale ktoś w nas to zaszczepił, a wcześniej w naszych rodzicach. To jak epidemia, której nie da się zatrzymać.

Skąd to się w ogóle wzięło?

Uważam, że wiąże się to z tym, jak kiedyś patrzyło się na grubość. Jeszcze do XVIII wieku była to oznaka wyższego statusu. Skoro ktoś był grubszy, to znaczyło dla innych, że ma jedzenia pod dostatkiem, a więc jest lepiej sytuowany. Często więc grubi byli księża, królowie. Później ten trend się zmienił. Zaszły zmiany społeczne, szczególnie dotyczące kobiet. A w XX wieku do głosu doszły branże fitness i beauty, które mają interes w tym, by przekonywać nas, że musimy poprawić swoje ciała. Grubość zaczęto kojarzyć z lenistwem. Inni uważają, że człowiek gruby o siebie nie dba, jest chory. Jest po prostu gorszy, tylko dlatego, że ma inne ciało, w tym przypadku grube.

„Wiele bym dała, by zrozumieć, dlaczego ludzie tak bardzo nienawidzą osób otyłych”

Ty doświadczyłeś nienawiści wobec twojego ciała ze strony innych osób.

Z podstawówki niewiele pamiętam, bo to dla mnie tak trudne doświadczenia. Często mnie nękano, jeszcze tego nie przepracowałem. Ale wracają do mnie uczucia związane ze szkołą. Wytykano mnie palcami, bo byłem największym chłopcem. Tylko kiedy patrzę na zdjęcia z tamtych lat, myślę sobie: „Jędrek, kto ci wmówił, że byłeś gruby?”. Byłem po prostu większy od innych i to uznano za problem. Tak samo było w gimnazjum. Na szczęście nie doszło nigdy do fizycznych ataków, ale swoje musiałem usłyszeć.

Najbardziej zawiedli otaczający mnie w szkole dorośli. Bo to nie powinno tak wyglądać. Moi rodzice mnie wspierali, pocieszali, ale to działo się już po fakcie, w domu. Dzięki nim było mi łatwiej, ale nadal bardzo trudno.

Źle myślałeś o swoim ciele?

Kiedyś bałem się wyjść z domu w dresach, bo uważałem, że one mnie pogrubiają i będę źle wyglądał. Zależało mi, żeby ukryć swoją grubość. Myślałem o odchudzaniu, chociaż wiedziałem, że to rozwiązanie na chwilę. Często w końcu i tak wraca się do swojej wagi, ale ponosi konsekwencje psychiczne i fizyczne bycia na diecie.

Gdy zacząłem sobie uświadamiać, ile przeszedłem przez fatfobię, czułem złość. Nie mogłem zrozumieć, czemu się o tym nie mówi. Później zauważyłam też, że niektórzy chcą „pomóc” nam w ten sposób, że nie nazywają ludzi grubych grubymi. To tylko przykrywka, nie rozwiązanie. Ludzie chcą być grzeczni i uprzejmi, więc udają, że ktoś gruby nie jest. Rozumiem dobre chęci, ale to jakby wymazywanie grubej osoby z rzeczywistości. Oczywiście niektórzy nie chcą się tak określać i to też jest okej, mamy dużo innych określeń, na przykład plus size. Pamiętajmy jednak, że „gruby” to tylko przymiotnik określający czyjeś ciało. Unikanie go nie zmieni tego, że ja nadal jestem.

Sztuka odwalania się od siebie [rozmowa]

Wydaje się, że w tej chwili jesteśmy na etapie normalizowania ciał normatywnych, po prostu w rozmiarach 40 czy 42. Takie influencerki mają największą publikę.

Jest to zakorzenione w fatfobii. Nie tak dawno za pożądane uważane były rozmiary mniejsze: S, M. Potem uznano, że L również można zaakceptować. Na końcu usłyszeliśmy: dobra, to XL też jest okej. Społeczeństwo pozwoliło żyć ludziom w trochę większych ciałach. Tylko postawiło tam granicę, której nie wolno przekraczać. Popciałopozytywne influencerki w kanonie koncentrowaniem uwagi na sobie sprawiają, że dużo osób myśli, że grubość kończy się na nich. A tak oczywiście nie jest. Ludzie oglądający ich treści uważają się za inkluzywnych, a wcale tacy nie są. To nadal fatfobia, bo gdy ktoś przekracza tę granicę, nie jest akceptowany.

Ostatnio sporo się mówiło o filmie Wieloryb. Jego główny bohater jest gruby i wymyka się wszelkim przyjętym przez ludzi standardom.

Po komentarzach i recenzjach widać, że człowiek z takim ciałem jak główny bohater spotyka się już z innym traktowaniem niż osoby w rozmiarze L czy XL. Opisując go, podkreśla się, że jest chory, otyły. Dla osób szczupłych życie takiej osoby jest straszne. Odczuwają współczucie, a tak naprawdę to tzw. „obesity porn”, czyli instrumentalne wykorzystanie grubych osób, by wywołać współczucie u oglądających film.

Dla mnie obejrzenie Wieloryba było dość nieprzyjemnym doświadczeniem. Uważam, że ten film ma trochę wartościowych wątków, na przykład dotyczących relacji międzyludzkich. Ale zbliżenia na to, jak główny bohater się porusza, były straszne – kojarzył się z poruszającą się Godzillą.

„Wieloryb”: Przeproś, grubasie!

Aktor włożył fat suit, który również jest krytykowany przez grubancypantów.

Takie kostiumy są problematyczne. Po pierwsze wyglądają nienaturalnie, sprawiają, że aktorzy wyglądają, jakby spuchli, ich ciała są sztywne. Po drugie powielają rażący stereotyp, że w każdej grubej osobie kryje się szczupła osoba, która czeka, żeby się wydostać. Aktor w jednym z wywiadów powiedział, że teraz bardziej rozumie grube osoby. Nie zgodzę się. On po dniu na planie zdjęciowym ściągał swoje grube ciało i zostawiał je, czego żadna gruba osoba zrobić nie może. Gdyby w tym filmie chodziło o reprezentację osób grubych, to zatrudniono by aktora, który jest bliski wagi bohatera i nie musi niczego wkładać.

Wieloryb nie pokazuje Charliego jako pełnego człowieka, tylko staje się przestrogą dla innych, przedstawia grubość jako coś okropnego. Wyobraziłem sobie, jak ktoś robi coś takiego ze mną: dodaje dramatyczną muzykę do mojego codziennego funkcjonowania i traktuje mnie, jakbym ważył 10 tysięcy kilogramów. To mnie przeraża, dlatego ten film wywołuje w aktywistach negatywne emocje, bo dehumanizuje i pokazuje ludziom, że każda gruba osoba, chora czy nie, potrzebuje jakiegoś „zbawienia”. Nie jest tak. Nie potrzebujemy tego. Potrzebujemy szacunku.

**
Jędrek – aktywista, edukator grubancypacyjny, działa na Instagramie. Pisze o ciałopozytywności, grubancypacji, relacji z ciałem i życiu grubych osób w Polsce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij