Wiele wskazuje na to, że w najbliższą niedzielę Karol Nawrocki pokona Rafała Trzaskowskiego i zastąpi Andrzeja Dudę na pozycji najważniejszej osoby w państwie. Warto przyjrzeć się prawdopodobnym konsekwencjom wyboru gdańszczanina z lewicowej perspektywy.
Wybory w Polsce – poza możliwością zakupu 100 tys. podpisów, wątpliwą dbałością o weryfikację kandydatów przez stworzone do tego służby i hybrydowymi działaniami Rosji – wydają się uczciwe, a proces wyborczy niepodatny na zewnętrzną ingerencję. O Nawrockim i od Nawrockiego społeczeństwo dowiedziało się wystarczająco dużo, by decyzje o wsparciu kandydata podjąć świadomie. Jego wygrana będzie jak wysłanie dwunastolatka na wakacje z księdzem proboszczem: wszystko może się zdarzyć, ale niezależnie od efektów nikt nie powie, że nie można się było tego spodziewać.
Nawrocki, który lata temu rozkoszował się melodią z serialu House of Cards ustawioną jako dzwonek w telefonie, dzięki wsparciu potężnych patronów wybrnął z problemów niczym kongresmen Peter Russo przed 10 odcinkiem. Zapomnijmy więc o błędach młodości. Walki bez sprzętu czy ze sprzętem, znajomości w trójmiejskim świecie przestępczym, marże za wydzwonienie pracownic seksualnych czy dziwne okoliczności przejęcia kawalerki to informacje dodające kandydatowi biograficznego kolorytu, ale tym, którzy chcą powierzyć mu dziejową misję, wydają się oznaką łba na karku, świadectwem, że da się osiągnąć sukces, startując z samego dna. Spójrzmy na inne dokonania.
Nawrocki będzie robił to, w czym jest najlepszy
W łonie ulubionej partii Polaków wybór Nawrockiego wzmocni architektów tego sukcesu: Jacka Kurskiego, Piotra Glińskiego, Sławomira Cenckiewicza, Jarosława Sellina, Adama Bielana, Przemysława Czarnka – by wymienić tylko najważniejszych. Pozbawiony innego zaplecza politycznego i ograniczany bezpiecznikami systemu Nawrocki siłą rzeczy nawiąże do dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego i stworzy nową ekipę „muzealników” – tylko już nie tak subtelną, jak to było w przypadku tej pracującej nad budową Muzeum Powstania Warszawskiego i budującej IV RP.
Kibice Nawrockiego rozumieją mit Jasnej Góry lepiej niż oburzeni Polacy
czytaj także
Większość z nas na co dzień nie zastanawia się, co to za tajemnicza instytucja ten Instytut Pamięci Narodowej. Nie zawracają sobie tym głowy zwłaszcza ludzie po tzw. stronie demokratycznej, którzy „nie doceniają szkód, jakie wyrządziły przez osiem lat (niekiedy dłużej, jeżeli mówimy o IPN) swoją polityką edukacyjno-propagandową” wspierane przez PiS instytucje, pompujące miliardy złotych w nacjonalistyczne pranie mózgu na wielką skalę. W rozmowie z Arturem Troostem mówił o tym Adam Leszczyński, autor obszernego katalogu tekstów poświęconych IPN.
Nawrocki dał się poznać szerszej publiczności m.in. jako pokorny sługa (słynne „pan we mnie zwątpił, prawda?”, skierowane po jednej z debat do Krzysztofa Stanowskiego), jowialny wujek, polityk skłonny do konfabulacji, typowy Seba i ucieleśnienie awansu społecznego. Wszystkie te maski nieco przykryły jego faktyczne polityczno-zarządcze dokonania. Tymczasem w ciągu czterech lat uzbierało się ich wystarczająco dużo, żeby przecieków z kontroli NIK, przypominających o odległych czasach, kiedy najpoważniejszym zarzutem wobec Nawrockiego było darmowe nocowanie w muzealnych apartamentach, nie odbierać jako próby ocieplania wizerunku.
Wraz z kluczowym członkiem swojego sztabu wyborczego i byłym ministrem edukacji, Przemysławem Czarnkiem, Nawrocki był przez ostatnie cztery lata filarem agresywnej polityki historycznej skrajnej prawicy. Jeśli komukolwiek wydaje się, że Grzegorz Braun urósł jak na drożdżach dzięki swoim porywającym happeningom, erudycji, talentom oratorskim lub erystycznym – to chyba znamy innych Braunów. IPN-owscy funkcjonariusze przez ćwierć wieku dreptali po archiwach po to, żeby Braun mógł po nich biegać z gaśnicą.
To prokuratorzy IPN zapraszali nieprawomyślne dziennikarki na przesłuchania w sprawie postów na Twitterze. Instytut atakował badaczy Zagłady, jak Barbara Engelking czy Jan Grabowski, jeszcze zanim Braun został posłem w 2019 roku. Prezes Nawrocki zwolnił Sławomira Poleszaka po tym, jak ten opublikował artykuł o ostatnim „wyklętym”, zastrzelonym w 1963 roku Józefie Franczaku „Lalusiu”, którego z wieloma wyklętymi i Karolem Nawrockim łączyło więcej niż predylekcja do chuligańskich wyczynów w lasach.
Wybielając „Burego” i legitymizując nacjonalistyczne marsze w Hajnówce, IPN argumentował, że dowódca 3. wileńskiej brygady NSZ „miał przecież możliwości, by puścić z dymem nie pięć, ale znacznie więcej wiosek białoruskich”. O „krucjacie oszołomów” z „Instytutu Polityki Niepamięci”, mającej na celu „zmianę społecznego postrzegania całości wydarzeń z lat 1944-1945”, pisał na naszych łamach Przemysław Kmieciak, zauważając, że działania historycznego komando nie ograniczają się do fałszowania obrazu historii, ale odnoszą się również do interpretacji wydarzeń jak najbardziej współczesnych – zdaniem Nawrockiego winę za śmierć Ukraińców w wyniku agresji Putina ponosi jego imiennik Marks i „system wartości komunistycznych”.
czytaj także
Łatwo bagatelizować wpływ skrajnie prawicowej indoktrynacji na naszą codzienność – tym łatwiej, im bardziej jest wszechobecna, „naturalna”, niepozorna. Niewiele jednak rzeczy ukształtowało nacjonalistyczny konsensus tak mocno jak pisowska polityka historyczna, „mieszanka tak zwanej wiedzy pozaszkolnej w dość infantylnym wydaniu, zmanipulowana w celach panowania nad niewykształconym elektoratem”, wbijana do głów od najmłodszych lat – zarówno dzieciom polskim, jak i ukraińskim.
Maszyna propagandowa dowodzona przez Nawrockiego i jego sztabowców miała trudny do przecenienia wkład w podnoszenie tematu ekshumacji na Wołyniu w nie najlepszych momentach, tyrady Piotra Kraśki wymierzone w Zełenskiego, przyzwolenie na szczucie Kosiniaka-Kamysza na ludzi, którzy nie chcą ginąć w zbrodniczej wojnie, ukąszenie ideologią antygender, czego nie uniknęła nawet lewica, patrole pogromowe, antyszczepionkową szurię, strefy homofobów, kształtowanie militarno-patriotycznego posłuszeństwa przyszłego mięsa armatniego, antykomunistyczną histerię i odsyłanie kobiet do rodzenia, do którego „powołał je Bóg”.
To już nie jest socjalny PiS
Ci, którzy pogardzają solidarnościową spuścizną, dostrzegą ironię w fakcie, że faworyta wyścigu, w którym kluczową rolę odegra niechęć do dobrze urodzonego wielkomiejskiego inteligenta z międzynarodowym obyciem i „piękną opozycyjną kartą” pośród rodowych sreber, podrzucili Jarosławowi Kaczyńskiemu Gliński, Kurski czy Czarnek, bliźniaczo podobni inteligenci – jeden nawet z epizodem w Unii Wolności.
Ale to tylko jedna z fałszywych alternatyw towarzyszących drugiej turze. Wyczerpała się też linia podziału na Polskę socjalną i liberalną, która zapewniła zwycięstwo kandydatom PiS 10 i 20 lat temu. Kristi Noem, sekretarzyni ds. bezpieczeństwa wewnętrznego w administracji Trumpa, groziła we wtorek wyborem „socjalisty” Trzaskowskiego, zaś w programie Nawrockiego ze świecą szukać tych rzeczy, które za pozytywny wkład pisowskiego rządu w latach 2015-2023 uznawali nawet krytycy władzy – czyli resztek po korekcie socjalnej.
Sadura: Koalicja szurów, mizoginów i ksenofobów rośnie w siłę
czytaj także
Zatarły się w pamięci postulaty, które pomogły w wyborze Andrzeja Dudy – wprowadzenie 500+, obniżenie wieku emerytalnego i podwyższenie kwoty wolnej od podatku. Kto dziś pamięta, jak w 2021 roku zaopatrzony w egzemplarz Kapitału w XXI wieku Thomasa Piketty’ego Jarosław Kaczyński kokietował osoby lewackie, zapowiadając większą progresję podatkową w Polskim Ładzie i deklarując „ograniczoną wrażliwość” na histerię najbogatszych mających zapłacić 1000 zł podatku więcej?
Niestety dla wszystkich, to właśnie „socjalizm” w ramach Polskiego Ładu Kaczyński uznał za przyczynę porażki PiS w 2023 roku, dlatego z narodowo-socjalistycznego populizmu sprzed wojny i pandemii u Nawrockiego została już tylko jedna składowa – podkręcony Mentzenem ultrakatolicki nacjonalizm. I obłudna licytacja wraz z całą resztą na cuda w zakresie polskiej myśli przedsiębiorczej – czyli wyciśnięcie jak najwięcej (porty, strefy ekonomiczne, chipy i kryptowaluty) za jak najmniej (podatków).
Fantazja o Trójmorzu i importowany antygenderyzm
Pierwszy raz pomyślałem, że Rafał Trzaskowski przegra te wybory, na początku listopada, jeszcze zanim został wybrany na kandydata, kiedy na jednym ze spotkań wzywał swoich zwolenników do boju okrzykiem „musimy być jak Trump!”. Nie trzeba było być ekspertem, by zrozumieć, że to się źle zestarzeje, zmieniając w coś w stylu przyłapania na hajlowaniu w 1933 roku, wystawi na strzał ze strony kontrkandydata w prawyborach, a liczbę nawróconych na kandydata PO podniesie o okrągłe zero. Już wówczas, wiele miesięcy przed słynnymi negocjacjami Trumpa, Vance’a i Zełenskiego, wybór odklejonego amerykańskiego polityka jako korzystny dla Polski oceniało 15 proc. wyborców koalicji rządzącej, 67 proc. było przeciwnego zdania.
By ograć Mentzena-Nawrockiego, Trzaskowski powinien odciąć się od Tuska
czytaj także
Pozostaje zagadką, do kogo chciał wysłać sygnał Trzaskowski – wszak Duda czekał z gratulacjami dla Bidena przez miesiąc i dyplomatyczne relacje się nie rozpadły. Przynajmniej odrobina powściągliwości w odniesieniu do USA w 2024 i 2025 roku byłaby na miejscu, taka perspektywa jest jednak obca zarówno całującemu trumpowskie klamki Mateuszowi Morawieckiemu, jak i Donaldowi Tuskowi, przedstawiającemu umowę z amerykańskimi korporacjami czy prywatny lot męża posłanki w kosmos jako gigantyczny sukces.
Jednak już wówczas, kilka dni po zwycięstwie Trumpa, poza widoczną ekstazą na polskiej prawicy widać było, że każda jej głupawa erupcja w postaci czapek MAGA na sali sejmowej ma też instytucjonalne umocowania w postaci amerykańskich kontaktów Bielana, Kurskiego czy Rachoniów, co potwierdziły ostatecznie audiencja Nawrockiego u Trumpa i konferencja CPAC na Podkarpaciu.
O ile jednak można zwalić składanie nieustannych hołdów Ameryce, w czyich rękach by ona nie była, na karb uświęconego neokolonialną tradycją poddaństwa, to jednak, jak trafnie zauważył Przemysław Witkowski, tamtejsze wybory „wygrała opcja izolacjonistyczna, która jeśli interesuje się jakimś regionem, to raczej Azją Południowo-Wschodnią niż wirtualnym Trójmorzem”. Polsce USA może obecnie opchnąć co najwyżej kilka szklanych paciorków, trochę przestarzałego uzbrojenia, kryptowalut lub szkoleń z AI.
Zaplecze polityczne kandydata społecznego nie ma jednak alternatywy dla robienia Amerykanom staropolskiego fellatio, bo już choćby zaprezentowane w charakterystycznym, obłudnym IPN-owskim tonie „exposé” Nawrockiego na temat niemieckiej polityki pamięci i rozliczeń z nazizmem daje pojęcie, że jeśli nie w ciągu najbliższych dwóch lat, to w ciągu pięciu na pewno temat wyjścia z UE, z Zielonym Ładem, LGBT i uchodźcami, wróci na pełnych obrotach.
Będąc niedawno w Muzeum Katyńskim podsłuchiwałem przez jakieś 30 sekund pogadanki oprowadzającej – wystarczająco długo, by wyłapać odwieczną skargę na tchórzostwo i zdradę Francji we wrześniu 1939 roku. Nie wiem, jak w głowach nasączonych ofiarniczą propagandą może jednocześnie funkcjonować przekonanie, że pomoc Ukrainie to angażowanie się w nie naszą wojnę. Dla najważniejszych partnerów z UE pisowcy mają żądania reparacji, żal za II wojnę światową i oskarżanie Macrona o kokainomanię, jako alternatywę zaś mamy Trójmorze na kiju – sojusz z krajami, których przywódców Karol Nawrocki zwyczajnie nie kojarzy – oraz trumpowskie USA, gdzie znikanie kobiet z ulic jak w Afganistanie odbitym przez talibów przestaje być fantazją.
czytaj także
W czasie kampanii wyborczej z uporem maniaka pisałem w swoich tekstach o tym, że książka Kto się boi gender? Agnieszki Graff i Elżbiety Korolczuk jest kluczem do zrozumienia procesów politycznych w dzisiejszej Polsce. Opisuje antygenderyzm jako oportunistyczną synergię populistycznej prawicy i konserwatywno-katolickiej krucjaty, transnarodowego zjawiska na styku kultury, polityki i religii. Prymitywne dowcipasy o „dwóch puciach”, gender, queer i feminizmie, które już w 2020 roku stanowiły znaczną część reelekcyjnej kampanii Dudy, oraz cała polityczna kariera Nawrockiego, uzyskają odrobinę dyskursywnej głębi.
Do zobaczenia w innej epoce
Galopujący Major uspokaja, że wybór Nawrockiego zmieni niewiele, ale brzmi to trochę jak felietony z polskiej prasy w 2008 roku, kiedy w obliczu kryzysu finansowego i wyborów prezydenckich w USA polscy publicyści konserwatywno-liberalni przekonywali, że na koniec dnia, gdy kończy się spektakl dla nabuzowanych mas, Ameryka trwa, opierając się na sile swoich instytucji. Czy dwustuletnie zdobycze demokracji liberalnej faktycznie potrafią się oprzeć największym nawałnicom, a polski prezydent z racji pozycji ustrojowej niewiele może zepsuć? Dziś można mieć co do tego wątpliwości.
czytaj także
Pięć lat, które spędzi w pałacu zwycięzca niedzielnych wyborów, wydaje się wiecznością – dość powiedzieć, że Trump rządzi dopiero pół roku. 2030 rok długo był symboliczną datą dla prokrastynujących państw, ostatecznym terminem oprzytomnienia, nowym etapem międzynarodowej współpracy, deadline’em na wymyślenie nowej formuły wspólnoty europejskiej wobec wyzwań klimatycznych, pandemicznych i obronnych.
Wygląda jednak na to, że będziemy wchodzić w ten punkt zwrotny z UE słabą jak nigdy, a w Polsce – z pociągającymi za sznurki i znanymi już od dekad prawicowymi spin doctorami, rozgrywającymi politycznie, ze wsparciem amerykańskiej ekstremy, antyunijny sentyment. Być może w PiS będą się wówczas zastanawiać, czy numer z wydelegowaniem do roli strażnika konstytucji i zwierzchnika sił zbrojnych politycznego anonima przejdzie po raz trzeci.