Zbiorowa amnezja ma zawsze przyczyny ideologiczne, jest objawem choroby dominującego systemu wartości. W tym kontekście Janusz Palikot, Diogenes z Biłgoraja, okazuje się bohaterem jednej z najbardziej symptomatycznych komedii w ideologicznej historii III RP. Komedia ta wciąż może nam wiele uświadomić.
„Dlaczego jestem głęboko przekonany, że tak właśnie trzeba?” – pytał sam siebie w manifeście Pop-polityka (2009). „Iść ze świńskim ryjem, machać ludziom wibratorem przed oczami, przebierać się za klauna, zakładać maski, doklejać sobie gębę antypisowskiej obsesji?!”
Przepytywane lustro podsuwało mu wiele odpowiedzi. Poza jedną, która materialiście historycznemu, patrzącemu na Palikota z ideologicznego dystansu, wydaje się najbardziej inspirująca.
Na każde „Dlaczego?” mógłby odpowiedzieć duch starogrecki. To demon cynizmu, wyskakujący klaunowi zza pleców, ukryty w jego nieświadomości.
Cynikiem klasycznym jest ktoś, kto ujawnia brudne prawdy o społeczeństwie przy pomocy wulgarnych gestów. Diogenes z Synopy defekował w teatrze i masturbował się na agorze. Szydził w ten sposób z bezwstydu debaty publicznej, z bezczelnych demagogów i skorumpowanych sofistów. Kto śmiał ich krytykować, był obsmarowany i przepędzony z rynku jak pies – ale z perspektywy Diogenesa nie miał powodów do narzekań. Wolny od kagańca i smyczy, okazywał się szczęśliwszy niż sofiści oraz tresujący ich tyrani.
Coś podobnego działo się z Palikotem. Epatował w telewizji świńskim łbem, żeby nagłośnić korupcję w PZPN. Wyciągnął wibrator i pistolet, by alarmować, że w lubelskim komisariacie zgwałcono kilka kobiet. Chciał w szokującej formie symbolicznej przyszpilić sadyzm pisowskiej policyjności. A z prowokacji czerpał twórczą energię i rozkosz w świetle rozgrzewających go fleszy.
Warto dostrzegać dwuznaczność tej taktyki. Cynik z Biłgoraja taplał się w populistycznym błocie także dla narcystycznych i materialnie wymiernych korzyści. Dzięki prowokacjom budował rozpoznawalność, a dzięki niej – kapitał polityczny. Obnażał brudne podteksty, tyle że nie zawsze pod dyktando czystych intencji. Piętnował hipokryzję, ale sam bywał hipokrytą.
Nie czyni go to jednak bulterierem do moralizującego odstrzału. Wartość Palikota polega na tym, że był on klaunem Schrödingera – jednocześnie szlachetnym i szemranym. Jego klaunady nie tylko bawiły, lecz również inspirowały do namysłu nad przeklętymi problemami naszej współczesności.
Klaun zadziobany? Zasłużył na sprawiedliwą pamięć
„Kiedy zasłużyłem sobie na przydomek klauna” – wyznał z ironią na początku kariery – „poczułem głęboką solidarność z grupą zawodową cyrkowców” (Poletko pana P., 2008).
Ale chciał być nie tylko klaunem, macherem od medialnej woltyżerki, lecz także prawdziwym politykiem. I faktycznie nim bywał. Najpierw jako popularny zawadiaka na żołdzie Platformy Obywatelskiej (2005–2010), potem jako twórca sejmowej komisji „Przyjazne Państwo”, powołanej do walki z biurokracją (działał w niej w latach 2007–2009) – wreszcie jako założyciel Ruchu Palikota (2011), przekształconego w Twój Ruch (2013).
Zasługa tej partii nie polegała wyłącznie na wprowadzeniu Roberta Biedronia do ekstraklasy. Wraz z Ruchem błysnął nad rodzimym bagniskiem duch oświeceniowego ekscesu. Mgłę buchającą ze zniczy po katastrofie smoleńskiej rozpruł nagle wesoły diabeł, który przez chwilę dawał nadzieję na awangardową samoorganizację liberalnej lewicy. Na sukces polityki tyleż progresywnej, co popkulturowej.
Nie łudźmy się, istotną rolę grały tu też dyżurne biesy: przerośnięte ego, pragnienie poklasku, klasyczna i postmodernistyczna żądza władzy. Ale ważny był także motor filozofii politycznej – przemyślane „błazeństwo”, zdefiniowane przez mózgi tak tęgie jak Leszek Kołakowski i Cezary Wodziński.
Cała ta złożoność z początku pomagała. Migotliwość Palikota – to zresztą przypadek każdego twórczego populisty – pulsowała mnogością obietnic. Dlatego podobał się klientom z różnych bajek. Był milionerem, mecenasem kultury, gombrowiczologiem i filozofem (co z tego, że lekko ściemnionym?). Do tego antyklerykałem (koniunkturalnym?), sojusznikiem LGBT (taktycznym?) – oraz enfant terrible romansującym z tabloidami.
Dzięki temu miał kredyt u postępowych przedsiębiorców oraz inteligentów, a na bardziej radykalnych obrzeżach – wstępną przychylność lewicy „światopoglądowej” i „wolnościowych” kuców, którzy jeszcze nie poszli w neofaszyzm.
Dlatego przetrwał katastrofę smoleńską; nie zadusiła go kadzidlana cisza nad trumną. Przeciwnie, bezczeszczenie pamięci o „poległych”, drwina z kłamliwej mszy beatyfikacyjnej – pomogły mu w karierze. W rezultacie wyemancypował się z konserwatywnej Platformy i błyskawicznie zbudował własną partię.
Sukces w wyborach w 2011 roku potwierdził skuteczność tricksterskiej taktyki. Ale potem nastąpił zjazd. Wybryki i wolty przestały się podobać, wieloznaczność zaczęła być balastem. Coraz częściej formułowano oskarżenia o manipulatorstwo i cwaniactwo. Zaczęła dominować opinia, że Palikot się „zakiwał”, a politykę zredukował do „happeningów”.
W wyborach parlamentarnych w 2015 roku Twój Ruch współtworzył koalicję Zjednoczona Lewica. Koalicja nie zdołała przekroczyć 8-procentowego progu i nie weszła do Sejmu. W rezultacie cynik wypadł z czynnej polityki – i już do niej nie wrócił.
Dlaczego przegrał? Cóż, na polskich moczarach tacy jak on miewają tylko epizodyczne wzloty. Pod presją wrogiej codzienności tracą orientację i czujność. Słaniają się w zewnętrznej mgle, wewnętrzne słabości zaś utrudniają im lawirowanie między rafami. Popełniają kolejne błędy, otoczeni przez stada konserwatywnych kur, tropiących skandaliczne „wysrywy”. Na grzędach czyhają bigoci z TVN i Polsatu – zadziobią trickstera pod byle pretekstem. A publika? Poklaszcze mu przez chwilę, porechocze. Kury z kolei przypilnują, żeby widzowie zapamiętali wyłącznie wibrator, którym śmiał wymachiwać skandalista. Jego moralne motywacje i polityczne cele mało kogo ciekawią po zadziobaniu.
Dlatego przytomny materialista historyczny powinien je przypominać. Zbiorowa amnezja ma zawsze przyczyny ideologiczne, jest objawem choroby dominującego systemu wartości. W tym kontekście Diogenes z Biłgoraja okazuje się bohaterem jednej z najbardziej symptomatycznych komedii w ideologicznej historii III RP. Komedia ta wciąż może nam wiele uświadomić.
Obsceniczny alarmista z wibratorem i pistoletem
Wulgarny gest, bulwersujący happening – bez nich nie ma cynizmu. Podobnie jak bez ujadania na świętości, pudrowane z wierzchu, gnijące w środku. Słowo „cynik” nieprzypadkowo pochodzi więc od greckiego kynikos, kojarzonego z „psem”. Performer, który celuje w cynizm, wyżywa się w obszczekiwaniu i plugawieniu totemów brudnej wspólnoty. To bulterier ujawniający szokujące prawdy o jej fetyszach.
Dokładnie taki był sens medialnego debiutu Palikota. W 2007 roku ówczesny poseł PO wystąpił na konferencji prasowej uzbrojony w silikonowego kutasa i komiksową giwerę. Jak mówił, „to są rzeczywiście symbole prawa i sprawiedliwości dzisiaj Polsce i to są symbole policji w Lublinie”. Zgorszony TVN donosił, że „drastyczne sceny przemocy seksualnej były odtwarzane na stojącym za plecami posła telewizorze”.
Tabloidowy cyrk? Może, ale w dobrej sprawie. W służbie desperackiego alarmizmu. „Wibrator i pistolet – to wyraz skrajnej bezradności posła wobec politycznej machiny kolesiostwa, dającej ochronę pospolitemu draństwu” – wyjaśniał później Palikot w Poletku pana P.
„Pospolitym draństwem” okazał się policyjny sadyzm, chroniony przez przełożonych. Chodziło o kobiety gwałcone w lubelskiej izbie zatrzymań. Dowody były mocne, ale zwierzchnicy długo nie reagowali, kiedy zaś sprawa wyciekła – oddelegowana do mediów policjantka broniła gwałciciela, argumentując, że podejrzany nie mógł tknąć jednej z ofiar, ponieważ ta była „pijana”, „obsikana” i „miała okres”.
Wawel, Powązki, śmierciarka: na jaką pamięć zasłużył Jerzy Urban?
czytaj także
PiS wówczas kryło – jak zwykle – sadystę oraz komendantów, którym nie przeszkadzało, że komisariat to katownia. Sprawę opisała lubelska „Gazeta Wyborcza” w artykule Zwyrodnialcy w mundurach. Wykupione przez Palikota billboardy z hasłami „Gwałt w izbie zatrzymań” oraz „Komendanci muszą odejść” stanęły w mieście – i stały jakby niewidzialne. Śpiochy z ogólnopolskich mediów nie paliły się do grzania tematu. Opinia publiczna ocknęła się na chwilę, gdy cynik wpakował jej wibrator w zaspaną japę.
Rezultaty? Ziobro uparcie chronił komendanta wojewódzkiego, którego usunięto dopiero po utracie władzy przez PiS w 2007 roku. Sąd? Jak to w parafii ceniącej prawo i porządek – okazał wyrozumiałość bandycie w mundurze. W 2011 roku skazano go ostatecznie na dwa i pół roku więzienia za zgwałcenie czterech kobiet. I złagodzono wyrok pierwszej instancji o sześć miesięcy. Mundurowy ma prawo człowieka do zniżki.
Publika szybko o sprawie zapomniała, za to kury dziennikarskie upamiętniały wibrator. Parę lat później TVN odnotował z mściwą satysfakcją: „Niemiecka prasa wzięła na warsztat posła Platformy Obywatelskiej”. Wynik śledztwa? „Palikot, który budzi w Polsce wzburzenie wulgarnymi prowokacjami, jest dla wielu symbolem podupadającej kultury politycznej”.
Jesteśmy w domu. Tortury policyjne? Przełkniemy. Prowokatorzy z wibratorami? Przez nich upadnie nam kultura.
Na takim tle wyraźnie widać, że brutalista z haniebnym chujem w dłoni nie tylko rozumiał, ale i miał odwagę, żeby nagłośnić to, co w kulturalnej trawie piszczy. „Wziąć do ręki wibrator – taki gest przysługuje zapewne jedynie Teresie Orlowski; w kraju nad Wisłą to występek przeciwko obyczajności politycznej. Ale widać dopuszczalne jest wkładanie do ust kobiety penisa i przytykanie jej do głowy pistoletu – to przypadek z lubelskiej policji – gdyż takich zachowań ani politycy, ani media nie piętnowali”. (Poletko pana P.)
Demaskator dworskich brudów
Dodajmy teraz klasycznego światłocienia, pogłębiając ciemniejsze rysy bohatera.
Tradycja przedstawia cynika jako dekonstruktora zakłamanych wizerunków. Dion Złotousty, który przepisał dla potomności oracje Diogenesa, zwraca uwagę na znamienny mechanizm. Demos pada ofiarą demagogów, bo łatwo ulega złudzeniom. Rankiem światło pada pod takim kątem, że nasza postać rzuca długi, rosnący cień. Wtedy wmawiamy sobie, że jesteśmy dziećmi mitycznych gigantów. Potem cień maleje, w południe zaś niknie nam u stóp. Wówczas wkracza lęk i użalanie się nad sobą. W tej sytuacji demagog wskazuje winnych, którzy nas umniejszyli. Po południu z kolei cień znowu wzrasta i wtedy wierzymy, że podnosimy się z kolan, żeby wymierzyć sprawiedliwość prześladowcom.
W takiej konfiguracji cynizm operuje dwoma ostrzami. Z jednej strony przekłuwa wizerunkowy balon, a z drugiej wyśmiewa nasze skurczone poczucie własnej wartości. Jeśli myślicie, że jesteście niczym w porównaniu z królem perskim – przyjrzyjcie się tyranowi. To najnędzniejszy, najbardziej nieszczęśliwy z ludzi. Ma stosy złota, ale miażdży go strach przed nędzą. Ma wielką władzę, ale wciąż kuli się ze strachu, że wszyscy przeciw niemu spiskują.
Tymczasem w rzeczywistości nie jesteśmy ani tytanami, ani karłami. Lekcja cynizmu umożliwia nam oglądanie samych siebie we właściwych wymiarach i proporcjach.
Palikot z pozoru działa na podobnej zasadzie. W książce Kulisy Platformy (2011) odsłania mechanikę piarowej demagogii, dialektykę „pompowania”. Ujawnia, że PO nadmuchiwała mu wizerunek w określonym celu. Miał urosnąć na tyle, by skutecznie nakłuwać balon urojonej wielkości Lecha Kaczyńskiego.
Stan Tymiński był Wokulskim transformacji. Warto przemyśleć jego klęskę
czytaj także
Gdy pojawiał się problem grożący Platformie zniżką w sondażach, Tusk podrzucał zlecenie na prowokację, żeby odwrócić uwagę publiki: „zajmij się lepiej tym Kaczyńskim, skoncentruj na nim, bo ci to dobrze wychodzi”. Demaskator zaś chwytał okazję do grillowania trzech pieczeni. Mógł osłabiać PiS. Rosnąć na kłopotach PO. Mówić o naprawianiu państwa. „Wykorzystywałem sytuacje, kiedy Platforma miała kłopoty, bo wiedziałem, że wtedy będą mnie pompować”. Ale „mnie zawsze chodziło o jakąś sprawę, o jakiś standard!”.
Z pewnością tak było w przypadku wibratora. Podobnie z T-shirtem głoszącym „Jestem gejem”, przywdzianym na konferencji programowej PO (2007). Palikot mógł wtedy w miarę wiarygodnie twierdzić, że usiłował przekierować partię na drogę „obrony mniejszości i słabych”. Sens miało też pikietowanie łódzkiej kurii z pętem kiełbasy, flachą wódy i gębą Głódzia na krzyżu zbitym z brudnych listew (2010). Zwłaszcza że cynikowi chodziło nie tylko o ogólny protest przeciwko klerykalizacji przestrzeni publicznej. Miał również postulat konkretny: finansowanie zabiegów in vitro z budżetu państwa.
Trafiona była też zbiorowa deklamacja doktoratu Lecha Kaczyńskiego w Muzeum Socrealizmu w Kozłówce (2009). Dysertacja okazała się naszpikowana żargonem partyjnym – bulterier zaś dowcipnie wybebeszył „antykomunizm” prezydenta. Z belwederskiej figury wylazła słoma polskiego konformizmu.
Ale już toast wzniesiony małpką „za zdrowie” prezydenckie (2009) nie przekonywał. Cynik twierdził, że racja stanu wymaga wyjaśnienia, czy Kaczyński „ma problem”. W kuluarach podobno ciągle krążyły „opowieści o tym, jakoby jego częste wizyty w szpitalu były spowodowane terapią odtruwania” (Kulisy Platformy). Sęk w tym, że prawdziwe intencje antyalkoholowej lustracji były inne, nietrudne do rozszyfrowania. W wojnie dwóch prawicowych partii jedna z nich postanowiła zredukować lidera drugiej do alkoholika.
Istotną rolę gra tu Palikotowa dwoistość – stopniowo coraz mniej szlachetna, coraz bardziej szemrana. Cynik szlachetny to agent demaskujący redukcje i hiperbole, które szkodzą interesowi publicznemu. Cynik szemrany natomiast manipuluje umniejszeniem-wyolbrzymieniem, bo ma w tym osobisty interes. Jest cwaniakiem gadającym o „standardach”, ale używa tej gadaniny, żeby z niej czerpać doraźne korzyści. Deklaruje, że ujawnia brudy pro publico bono, lecz tak naprawdę chce wziąć odwet na wrogach i zbić kapitał polityczny.
Zamiary te wypełzają zza Kulis Platformy, opublikowanych przed wyborami w 2011 roku. Bulterier właśnie zerwał z Tuskiem i organizuje własną partię, a PO to konkurencja, więc warto ją dziabnąć w wizerunek. Wynikiem tej kalkulacji jest niskostandardowy wywiad rzeka. Demaskacja oznacza tu wyszarpywanie anegdot z kuluarowego magla. Palikot klei z nich karykatury jaskiniowców, kręcących populistyczną kiełbasę w gabinetowych pieczarach.
Schetyna panoszy się więc na zapleczu jak „knur” (ksywa ukuta przez Tuska). To prawa ręka od brudnej roboty, aparatczyk „prymitywny, chamski, drugoligowy”. A zarazem zapobiegliwy ekonom, stale krzątający się wokół platformerskich czworaków. Ma przy tym mentalność małego sadysty rodem z szatni szkolnej. Uwielbia dosłownie „strzelić w ucho” słabszego kolegę, ulokowanego niżej w hierarchii partyjnej.
Umniejszanie Schetyny idzie w parze z demonizacją-deprecjacją „Donalda”. To „tyran” terroryzujący otoczenie swoimi kaprysami. Sprytny i bezwzględny, a zarazem rozdygotany i bezradny – wszędzie węszy wymierzone weń spiski. „Przy całej swojej inteligencji i brutalności Donald jest też słaby psychicznie, chwiejny, histeryczny i łatwo popada w depresję”. Jego rdzeń to miękki kręgosłup koniunkturalisty. „Czasami brakuje mu męskości. Jest bardzo kobiecy w sposobie chodzenia, w relacjach z ludźmi”.
Z tego wynika poznawcza i polityczna specyfika „tyranii”. Reaktywna, a jednocześnie agresywna. Tusk czerpie wiedzę o realiach z tabloidów, następnie pod ich wpływem programuje politykę PO. Stąd takie populistyczne, skrajnie prawicowe akcje jak kampania przeciwko dopalaczom (2010) czy kastracja pedofilów (2008).
Wnioski lekturowe? Czytelnik pełen dobrej woli mógłby czytać Kulisy Platformy jak pop-polityczną aktualizację klasycznej mowy Diogenesa O tyranii. Ktoś bardziej krytyczny widziałby tu demaskatorstwo w stylu pulp fiction – narrację wysmażoną na potrzeby czarnej kampanii wyborczej. Grillowanie ujawnianych brudów ma pomóc cynikowi w reklamowaniu jego własnego hamburgera.
Błazen zdejmuje nas z krzyża
Sondujmy głębiej. Dylemat zasadniczy, z którym mierzy się Palikot, brzmi: „Filozof czy polityk?”.
Postawił sobie to pytanie w Pop-polityce; potem dręczyło go przez całą karierę. Jedna z możliwych odpowiedzi majaczyła między wierszami w Kulisach Platformy. Cynik nie jest tam filozofem ani pop-politykiem. To raczej pulpolityk. Sprzedawca pulpy – bigosu z anegdot, plotek oraz insynuacji obsmarowujących wrogów i konkurentów.
Pulpolityka jest też praktyką decyzyjną, performatywnym grochem z kapustą, w jakim stopniowo tonie Twój Ruch. W tym przypadku populistyczna szarlataneria miesza się z pryncypializmem ideologicznym – i właśnie ten drugi dyktuje Palikotowi w 2012 roku poparcie dla platformerskiej ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego (przeciwko są Biedroń, Grodzka i Nowicka). Głosowanie „za” okazuje się wizerunkowym błędem, po nim zaś następuje nieodwracalny spadek notowań Ruchu w sondażach.
Zjazd po równi pochyłej odbywa się w scenerii nieczytelnych antagonizmów i sojuszy. Palikot przez większość kadencji nienawidzi Millera, ale w finale montuje z nim koalicję wyborczą. Sam jest czołowym skandalistą, lecz wyrzuca Jana Hartmana z partii za felieton o legalizacji kazirodztwa (2014). Publika nie kuma, co jest grane – chaos siany przez championa pulpolityki spycha go nieuchronnie na powyborcze wysypisko (2015).
Zarazem jednak w chwili największej słabości politycznej Palikot nagle występuje jako precyzyjnie myślący diagnosta. Dowód? Zdjąć Polskę z krzyża (2014).
To wspaniały dialog filozoficzny z Cezarym Michalskim. Gdybyśmy żyli w społeczeństwie doceniającym wywrotową wartość ryzykownych skojarzeń, nazwałbym tę książkę oświeceniową Mein Kampf. Twój Ruch zaś wygrałby dzięki niej wybory i wdrożył skuteczną sekularyzację. Oczywiście było inaczej – co nie zmienia faktu, że obaj autorzy są w szczytowej formie intelektualnej.
W latach 90. w społeczną potęgę Kościoła wierzyło tylko środowisko „Gazety Wyborczej” [rozmowa]
czytaj także
Michalski jest wtedy komentatorem Krytyki Politycznej i jeszcze nie tropi stalinistów w partii Razem. Nie ucieka się też pod obronę Tuska, zbawcy „liberalnego centrum”. Palikotowi z kolei nie śni się odkupienie browaru od Kukizowego biznesmena i rozpijanie demosu w pisowskiej Polsce.
Dzieje się za to coś innego. Cynik szlachetny wychodzi znowu na prowadzenie, chyba po raz ostatni. Na falach łabędziej pieśni rozumuje trzeźwo i lapidarnie. Ukochaną pieśń Wojtyły, Barkę, umie podsumować jednym zdaniem: „Przerażająca muzycznie, niewolnicza w słowach”. Trafnie przyszpila katolicyzm kulturowy – „on niszczy w Polakach poczucie piękna”.
Ładny epizod ma również kameleon ukryty w kocie z Biłgoraja – zdolny do skruchy za grzech homofobii. Indagowany o prawicowy tygodnik „Ozon”, który wylansował hasło „zakaz pedałowania” – Palikot nie brnie w wybielanie siebie jako wydawcy. „To jest coś, czego ja najbardziej się wstydzę. Nawet ten mój radykalizm dzisiejszy może po części wynikać z tego, że wciąż nie wybaczyłem sobie tego, co się wtedy w «Ozonie» zdarzyło”.
Wróćmy jednak do sedna. Zdjąć Polskę z krzyża jest przede wszystkim dojrzałym dziełem filozofa politycznego. A jednym z problemów precyzyjnie wyartykułowanych – kwestia kluczowa, choć nieprzemyślana w III RP. To pytanie o odpowiedzialność Leszka Kołakowskiego za uformowanie elit budujących nowe państwo w myśl ideologii implikującej kapitulację rozumu przed religią.
Kapitulacyjne są wnioski wynikające z teologicznej rozprawy Jeśli Boga nie ma (1982). Kołakowski „tam stwierdza, że żaden system etyczny nie dostarczy prawomocności rozróżnieniu pomiędzy dobrem a złem”. Rozróżnienie będzie możliwe tylko dzięki religijnemu „tabu” – nakazowi i zakazowi sformalizowanemu przez autorytet kościelny. Z perspektywy Palikota oznacza to kucnięcie przed wyznaniowym fetyszem. „Z tej kapitulacji wziął się cały polski konserwatywny liberalizm, aż po Marcina Króla, Pawła Śpiewaka, Adama Michnika”.
Na tle tych diagnoz pojawia się najtrzeźwiejszy w całej książce akt cynizmu: obnażenie rodzimych antyklerykałów. Oni także są ofiarami Kołakowskiego, wykastrowanymi przez jego „skalpel”. Efekt? W obliczu tabu, jakim jest u nas religia, kurczy się ich wola walki. Mówią więc sobie: „możecie swój gniew kierować na patologie księży, pojedynczych ludzi, nawet na błędy Kościoła jako konkretnej instytucji w Polsce, ale nie wolno wam w takim kraju jak Polska zaatakować frontalnie Boga, religii”.
Przy wszystkich zaletach cała rozprawa ze szwarccharakterem Kołakowskim ma jednak istotny defekt – przyprawia mu przeczernioną gębę. Palikot zapomina, że właśnie Kołakowskiemu zawdzięcza coś bezcennego: progresywną ideologię błazeństwa. To ideologia cynizmu pojmowanego jako poważna zabawa filozoficzna w demaskację.
W klasycznym eseju Kapłan i błazen (1959) Kołakowski opisuje parę przeciwników. Pierwszy z nich to dogmatyczny rekonstruktor starych reżimów moralnych i społecznych. Drugi występuje jako awangardowy demaskator, metodycznie niszczący kapłańskie świątki. „Filozofia błaznów jest tą właśnie, która w każdej epoce demaskuje jako wątpliwe to, co uchodzi za najbardziej niewzruszone”. Bez takiego demaskatorstwa nie będzie rozwoju umysłowego i cywilizacyjnego – kapłani wszak są kłamcami. Stoją na straży pseudorzeczywistości nie tylko przestarzałej, ale w istocie „już nieistniejącej”. Dlatego cynicy deklarują: „Opowiadamy się za filozofią błazna”. Czyli za negatywnością atakującą kłamstwa rozmaitych absolutyzmów: moralnych, religijnych, politycznych.
W 2010 roku, kiedy Palikot dwoił się i troił, żeby ośmieszyć oszustwo „religii smoleńskiej” oraz jej roszczenia do absolutnej władzy nad Polską – wsparł go Cezary Wodziński. Jego esej Kapłana błaznem odkurza koncepcję Kołakowskiego, wzywając do frontalnej kolizji z kapłanem. Cel? Skompromitować kłamliwą mszę za „poległych o świcie”. Zagłuszyć „fałszywie bijący dzwon na Wawelu”.
Według Wodzińskiego mózg oświeceniowej operacji politycznej powinien inwestować w cyniczną przekorę. Naszym „czołowym zadaniem” jest „prze-kora czołowa”. „Neurofizjologia wie nie od dziś, że neocortex, ulokowany w korze czołowej, odpowiedzialny jest za poczucie humoru jako koronę wyższych czynności poznawczych”. Humor zaś musi współgrać z poważną i odważną akcją polityczną. Stąd wezwanie: „Bądźmy poważni. Śmiejmy się śmiać!”. Nie bójmy się wypalić: „kapłan jest goły”. Bluźnijmy śmiechem w zdemaskowaną goliznę.
Niechrystus bezpartyjny śpiewa Imagine
Wodzińskiemu marzy się dialektyka, w ramach której błazen cweli kapłana, kapłan zaś nie ulega likwidacji. Traci wprawdzie dominującą rolę, lecz zachowuje istotną funkcję, stale prowokując cyników do poważnego namysłu nad tradycją i historią. To oczywiście ryzykowny układ, bo może w nim dojść do przecwelenia błazna.
Byłaby to „bardzo smutna historia” – ostrzega Wodziński. I właśnie taka transformacja następuje w 2015 roku. Po wizerunkowym bankructwie Palikotowego cynizmu Polacy wybierają agentów endecko-pisowskiego kapłaństwa. Dają im też licencję na rekonstrukcje faszyzujących form katolicyzmu i nacjonalizmu.
Wyobraźnia liberalna zamiera w szoku. Przegrał bowiem nie tylko projekt śmiałego ataku „na Boga” (Twój Ruch), lecz także program oświecenia polubownego, które cackało się z „uczuciami religijnymi” (Platforma Obywatelska). W tej sytuacji pojawiają się dwa warianty uległości wobec kapłana. Z jednej strony regres polityczny, z drugiej – ucieczka od polityki na emigrację wewnętrzną.
Od Gierka i Chomejniego do czerwonego Batmana: Polska w spirali nieustających przyspieszeń
czytaj także
W pierwszym przypadku progresywny liberalizm zamyka się w przydomowym ogródku, publicznie zaś korzy przed konserwatyzmem. I propaguje prawicowy „centryzm” jako jedyny możliwy format ideologiczny w społeczeństwie „niegotowym” na minimalną nawet modernizację światopoglądową. Personifikacją tej postawy jest m.in. Cezary Michalski. Straumatyzowany wyborczym zwycięstwem PiS, kuli ogon, zrywa związki z lewicą i rehabilituje – pod wezwaniem Kołakowskiego – ten sam konformizm, jaki krytykował w Zdjąć Polskę z krzyża.
Przypadek drugi to Piotr Augustyniak. Jest on uczniem Wodzińskiego i przyjacielem Palikota. Jako publicysta współpracuje z redakcjami „Liberté!” oraz „Przeglądu Politycznego”. W przestrzeni publicznej operuje jednak głównie jako filozof – i można uznać, że napisał przynajmniej jedną wybitną książkę. Chodzi o Trans (2017), monografię poświęconą Wodzińskiemu i jego filozofii transgresji.
Monografia ma skromną objętość, ale monumentalne ambicje. Jeśli wierzycie, że Wodziński był polskim Sokratesem, uwierzcie we mnie jako Platona. Poprowadzę was przez sokratejski labirynt, odsłonię zaszyfrowaną w nim prawdę – przekonuje nas Augustyniak. Nie bez sukcesu, ponieważ udaje mu się trudna sztuka. Ze zmiennokształtnej myśli patrona („poliformicznego monstrum”) wydobywa pojęcie „transu” i interpretuje według własnego, oryginalnego klucza.
Manipulacje „transem” kulminują parę lat później w kolejnym projekcie. Jego kryptonim to tytuł ostatniej książki Augustyniaka – Jezus Niechrystus (2022).
Spróbuję streścić ten projekt w maksymalnie sprawiedliwym skrócie. Trans jest przekraczaniem granic. To „ciągłe wykraczanie poza te koleiny świata i skamieliny myślenia, w których żyjemy”. Bez tak pojętej transgresji duchowej i egzystencjalnej nie ma twórczego życia. Ale uwaga: życie powinno być apolityczne. W świecie nowoczesnym bowiem „wszelka polityczność musi się koncentrować na władzy” – taką lekcję wyczytuje Augustyniak z Wodzińskiego, z Heideggera, z historii XX wieku. A „Władza dla samej władzy” zawsze będzie inskrypcją nad bramą do obozu zagłady (Trans).
Dlatego potrzebujemy transowego Jezusa – żeby wyzwolił nas z polityki. Ponieważ jej architektura jest patriarchalną piramidą, więc Jezus nie może być Chrystusem. Ten wszak był synem i sługą despotycznego Ojca. Niechrystus natomiast to agent transgresji obiecującej komunię z „Ojcem niebieskim”. Z istotą bytu, która każdego przytuli i ukocha – w apolitycznym niebie, sławionym w psalmie Imagine przez Jezusa Lennona (Jezus Niechrystus).
Gdy zostaniemy już „zaafirmowani” przez „Ojca niebieskiego”, każdy będzie mógł wejrzeć w siebie i zbudować sobie wewnętrzne „Królestwo Boże”. Piękna wizja? Raczej bałamutna, bo beznadziejnie kapłańska.
Przypomnijmy: kapłan to rekonstruktor mitów replikujących fikcje kulturowe. Jedną z nich jest mit apolityczności. Jak napominał Wodziński, „ktokolwiek deklaruje, iż nie zajmuje go polityka, może być pewien, że to polityka zajmuje się nim”. Stąd ostrzeżenie: „Apolityczność jest nie tylko fikcją, ale nadto fikcją niebezpieczną”. Osłabia spójność społeczną i wolę walki w obronie zagrożonych zdobyczy cywilizacyjnych (Uwagi o polityczności, „Przegląd Polityczny”, nr 143, 2017).
Kozak: Korwina Heglem, czyli pozytywność religii korwinowskiej
czytaj także
Ja podkreśliłbym, że bez tych cnót nie zbudujemy instytucji i nie ustanowimy praw gwarantujących każdemu możliwość swobodnej medytacji o wewnętrznym „Królestwie”. Ono z kolei nie będzie dziełem „Ojca niebieskiego” – budować je mogą tylko ludzie. I tylko w politycznej ramie, bo właśnie polityka tworzy przestrzeń, na przykład państwową, umożliwiającą jednostkom apolityczne medytacje.
Pojawia się tu paradoks. Augustyniakowa depolityzacja ma nas wyzwalać z obszaru skamielin myślowych, ale sama jest skamieliną. Ulepiona z eskapistycznych złudzeń, sunie bezwolnie na dzikie pola, gdzie nie powstanie żadna instytucja zdolna do ochrony niebieskich świątyń dumania przed zewnętrzną agresją.
W tym kontekście mamy kolejny problem – lokalny. W otaczającej nas rzeczywistości możemy na różne sposoby uciekać przed społeczno-polityczną brutalnością. Ale psalmowanie o bezpartyjnej miłości w kolorze blue ma groteskowy wydźwięk tutaj, gdzie „PiS kocha nas wszystkich w pupcie” – jak mawiał cynik Jerzy Urban (parafrazując cynika Stonogę).
Na koniec śmiertelnie poważna uwaga ogólna. Heidegger, jeden ze świątków patronujących Augustyniakowi, mógł leżakować w górskiej chacie i zgłębiać tajemnice „bycia”, bo taki przywilej dało mu państwo. Gdyby miał nieszczęście być na przykład Witkacym, zdechłby jak pies pod drzewem po wejściu okupantów.
Zamiast podsumowania dedykuję więc Jezusowi w lenonkach kąśliwy aforyzm Witkacego, wymierzony w myślenie pozornie zbawienne, a w istocie zakłamujące realia. Samobójcze skutki takiego myślenia to „barania dobroć i ogłupienie pozwalające na byle jaką przemoc” (Nienasycenie).
Powrót cynizmu na wysypisku przemocy
Jeszcze niedawno cytat z Nienasycenia był częstym gościem w publicystyce Cezarego Michalskiego. Ponieważ Michalski schronił się dziś w konserwatywnym „centrum”, przypomniałbym, że jego aktualni alianci bywali za pan brat z „byle jaką przemocą”.
Donaldowi Tuskowi zawdzięczamy ośrodek dla „bestii” w Gostyninie. Koncentracyjną hybrydę psychiatryka i black site, gdzie więźniowie wegetują w warunkach coraz bardziej „byle jakich”.
Jako przewodniczący Rady Europejskiej, Tusk domagał się „lepszej ochrony granic UE” i rozbudowania Frontexu. W czasie „kryzysu humanitarnego” na granicy polsko-białoruskiej przypominał na konwencji PO w Płońsku, że Polacy „trzymają kciuki za straż graniczną”. Chciał również wykorzystać Frontex, by tę granicę uszczelnić. Zapomniał dodać, że obie formacje bestialsko łamały konwencję genewską i Kartę praw podstawowych UE, a SG gwałciła też polską konstytucję. Oczywistość tę wielokrotnie potwierdziły polskie sądy oraz raport Europejskiego Urzędu OLAF.
W Polsce symboliczną ofiarą bestialstwa stała się kobieta w ciąży, przerzucona przez zasieki jak worek śmieci. „Polscy pogranicznicy rzucili mną przez granicę. Nad drutem. Dwa dni potem poroniłam” – opowiadała Judith z Konga dziennikarzom OKO.press.
Na takim tle wraca widmo Palikota. Dawno temu jego pierwszą manifestacją polityczną był protest przeciwko bezkarnemu sadyzmowi służb mundurowych. Dziś cynik znowu próbuje obnażyć szokującą prawdę – tyle że nie lokalną, a uniwersalną. Jest jednak w gorszej formie. Politycznie wypalony, poznawczo półprzytomny. Niewykluczone, że pod wpływem gorzały Wyjebongo jedzie w 2023 roku do San Francisco, gdzie nagle zauważa obecność bezdomnych. Szokowi towarzyszą chaotyczne notatki z podróży, publikowane na blogu.
„Onanizowała się w śmietniku. Na ulicy. W śmieciach. W dzień. Obok przechodziło masę ludzi, nie zwracając uwagi na podniecone, zwierzęce, obłąkane podniecenie. Jęki śmiecia ludzkiego. Bezdomna, narkomanka, wariatka w agonalnym już stanie. Niekontrolująca żadnych czynności życiowych”.
W reakcji na tę pornomigawkę część lewicy podniosła wrzask. Pojawiły się oskarżenia o faszystowski język, odczłowieczanie ofiar systemu przez „milionera”. Oskarżyciele zapomnieli jednak, że archiwum myśli lewicowej też kipi od bezlitosnych opisów dehumanizacji.
György Lukács pisał cynicznie, że w upodlonym proletariacie dokonało się „najpełniejsze oderwanie od wszystkiego, co ludzkie, a nawet od pozoru człowieczeństwa, ponieważ w warunkach bytu proletariatu skupiły się wszystkie najbardziej nieludzkie warunki bytu współczesnego społeczeństwa”. I podkreślał: „w proletariacie człowiek zatracił sam siebie” (Czym jest marksizm ortodoksyjny?).
Na pohybel wielonarodowym wampirom. Jakiej popkultury potrzebuje lewica?
czytaj także
Zdaniem Lukácsa tylko ktoś, kto uświadomi sobie ten stan rzeczy, wykształci świadomość pozwalającą na podjęcie walki z dehumanizacją. Diagnoza ta nie traci aktualności, dzisiaj natomiast nie chodzi już o sam proletariat, ale o wszystkich. Każda z nas w każdej chwili może być uznana za „śmiecia” i wyrzucona do systemowej niszczarki. W imię wolnego rynku, normalnej rodziny, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa narodowego, prawa i porządku.
Dlatego pornomigawka Palikota, nawet jeśli pstryknięta w pijackim widzie, nie traci opisowej wiarygodności – precyzyjnie odzwierciedla ogólnoustrojowe okrucieństwo. I wynika z jego dawnego postulatu, żeby o gwałcie mówić adekwatnie. Czyli „językiem gwałtu” (Pop-polityka).
To powinien być także nasz postulat. Język brutalnego cynizmu musi być jednym z języków czerwonych. Lewica powinna go sobie przypomnieć, udoskonalić – i zacząć wymierzać nim sprawiedliwość zwyrodnialcom w mundurach.