Kraj

Markiewka: Dobro wspólne potrzebne na wczoraj!

To nieprawda, że kierujemy się wyłącznie własnymi egoizmami – pisze Tomasz Markiewka. Gdyby tak było, politycy dwóch zwalczających się obozów nie musieliby w nas bez przerwy tych egoizmów pielęgnować. Ale daleko tak nie zajedziemy. Potrzebujemy państwa opartego na trosce o dobra wspólne, natychmiast.

Wbrew pozorom polityka kręci się wokół wartości.

Weźcie taką Polskę. Przecież my nieustannie rozmawiamy o wartościach: wolności, patriotyzmie, rodzinie, pracowitości czy przedsiębiorczości. Wszystkie one mają swoich – bardziej lub mniej wiarygodnych – reprezentantów: zarówno wśród partii politycznych, jak i w gronie publicystycznym.

Powiecie, że ta reprezentacja jest w większości marna. W porządku, może i tak, ale sam fakt, że tyle osób pali się do tego, żeby przemawiać w imieniu tych wartości, świadczy o przywiązaniu do nich, a przynajmniej o uznaniu ich znaczenia. To prowadzi do pytania: a co z dobrem wspólnym? Czy to nie jest wartość, której dziś potrzebujemy jak nigdy?

Większość tematów, o których rozmawialiśmy przy okazji pandemii, dotyczyła właśnie tej wartości – a konkretnie, potrzeby wzięcia jej pod uwagę.

Koronawirus obala mity indywidualizmu

Noszenie maseczek, unikanie dużych zgromadzeń, przestrzeganie podstawowych reguł bezpieczeństwa – wszystkie te zalecenia sprowadzały się do troski o dobro wspólne. Osoba, która nie chciała przestrzegać tych zasad, nie tylko sama podejmowała ryzyko, ale obciążała nim całą wspólnotę, bo utrudniała skuteczną walkę z pandemią. I na odwrót – przestrzeganie zaleceń było korzystne dla całego społeczeństwa.

Jak na dłoni mogliśmy też zobaczyć, że takie rzeczy jak system ochrony zdrowia są naszym wspólnym dobrem. Nie tylko w tym sensie, że każde z nas może wylądować w szpitalu. Chodzi także o to, że gdy opieka zdrowotna nie działa jak trzeba, ma to wpływ na wszystkie inne obszary naszych społeczeństw. Zamykanie gospodarki wynikało głównie ze strachu, że szpitale nie nadążą z przyjmowaniem chorych.

Przekonaliśmy się także, że otaczają nas ludzie, których praca nie jest wyceniana wysoko przez rynek, ale społeczeństwo powinno ją cenić szczególnie mocno, bo bez nich wszystko się sypie. Kiedy z Polski tysiącami uciekały pielęgniarki, to nie była tylko ich prywatna sprawa, ale też niepowetowana strata dla nas wszystkich. Raz jeszcze – cierpiało dobro wspólne.

Dlaczego tego nie widzimy? Dlaczego mimo doświadczenia pandemii tak mało dbamy o dobra wspólne i tak mało o nich mówimy?

Młodzi polscy lekarze uciekają do Niemiec. Ale niekoniecznie po pieniądze

Niestety, Polska jest przykładem tego, że dobro wspólne można niszczyć na co najmniej dwa sposoby. Zarówno przez promowanie wąskiej koncepcji wspólnoty, która wyklucza ze swojego grona dużą część społeczeństwa jako „obcą”, jak i przez wychwalanie darwinizmu społecznego – przekonania, że zwycięzcom należą się wszystkie nagrody, a przegrani to niezaradne homo sovieticus.

Wspólnota nie dla wszystkich

Ten pierwszy sposób na niszczenie dobra wspólnego to specjalność różnego rodzaju nacjonalizmów. Choć ta nazwa może być myląca, bo sugeruje, że wykluczanie ze wspólnoty odbywa się tylko po linii narodowej: Polacy są nasi, a obcy – ludzie innych narodowości – to wrogowie. Skrajna prawica już dawno wynalazła sposób na to, by do kategorii „obcych” wrzucić także dużą część rodaków: osoby LGBT+, wegan, feministki, rowerzystki czy też „bolszewików” (czyli każdego, kto ma za mało prawicowe poglądy) – lista ciągnie się długo.

Jednocześnie ci „obcy” są cały czas wpisywani w typowo nacjonalistyczne scenariusze. Najczęściej jest to scenariusz wojenny, który w ogólnych zarysach wygląda tak: mamy patriotów, współczesnych Żołnierzy Wyklętych, którzy dzielnie walczą w obronie „duszy narodu”, chroniąc ją przed wrażymi siłami nacierającymi na „prawdziwych Polaków”.

To naprawdę nie jest przypadek, że gdy Agnieszka Kołakowska, prawicowa publicystka, chciała wywołać panikę wokół gender studies, to opublikowała tekst zatytułowany Brygady politycznej poprawności. Tak samo jak nie jest przypadkiem, że Aleksander Nalaskowski w swoim obrzydliwym ataku na społeczność LGBT+ opisywał ją niczym najeźdźców, którzy „gwałcą kolejne miasta” i „wszystko, co napotkają na drodze”.

To są celowe nawiązania do wojenno-nacjonalistycznej stylistyki.

Podobnie należy odczytywać zestawianie mniejszości ze Związkiem Radzieckim, jak w niesławnym wystąpieniu arcybiskupa Jędraszewskiego, który straszył, że „czerwoną zarazę” zastąpi „tęczowa zaraza”. Albo fragmenty na temat genderu zamieszczone w podręczniku Wiedza o kulturze Wacława Panka (wydanie z 2015 roku): „Od lat już obserwujemy świadomie prowadzoną ofensywę kulturową (zwłaszcza w mediach i szkolnictwie), która ma wysadzić w powietrze naszą tradycję narodową oraz całą tysiącletnią cywilizację europejską opartą na chrześcijaństwie”.

Raz jeszcze: „ofensywa”, „wysadzanie w powietrze”, „tradycja narodowa” – to jest granie z premedytacją na nucie wojennego patriotyzmu.

„Podziw i uznanie nam się po prostu należą!” Dlaczego narcyzm uwodzi nas bardziej niż nacjonalizm

To wyjątkowo perfidna strategia retoryczna. Bo niby odwołuje się do wartości wspólnotowych – takich jak naród – ale robi to głównie po to, by poniżyć i wykluczyć każdego, kto nie wpasowuje się w bardzo ciasną definicję tej wspólnoty. Ostatecznie nie chodzi więc o promocję dobra wspólnego, ale szczucie jednej części społeczeństwa na drugą – o rozwalanie zbiorowości.

Nie powinno zatem dziwić, że politycy, którzy chętnie odwołują się do tej nacjonalistycznej narracji – jak rząd PiS-u czy administracja Trumpa – okazali się żenująco nieporadni w obronie wspólnoty przed realnymi zagrożeniami, jak pandemia koronawirusa. Jak mogło być inaczej, skoro budowanie bezpiecznego społeczeństwa dla wszystkich nigdy nie było ich celem?

Zwycięzca bierze wszystko

Podobnie bezradna wobec współczesnych wyzwań okazuje się druga popularna w III RP narracja: egoizm ekonomiczny. W skrócie wygląda ona tak: przegrani rynkowej gry są sami sobie winni i zamiast oczekiwać pomocy, powinni się wstydzić swojej niezaradności, ludzi sukcesu należy zaś chronić przed chorobliwą roszczeniowością tego motłochu.

Ta opowieść również opiera się na podsycaniu strachu – tylko że tym razem nie przed brygadami politycznej poprawności, lecz przed mitycznymi nierobami, żyjącymi jak pączki w maśle na socjalu za nasze, nasze, nasze pieniądze. W zależności od potrzeb role nierobów mogą odgrywać różne grupy społeczne: byli pracownicy PGR-ów, nauczycielki, matki pobierające 500+ czy studenci europeistyki.

Życie na socjalu to balansowanie na granicy egzystencji

Schemat pozostaje ten sam. Mówi się społeczeństwu: uważajcie, nie gódźcie się na programy socjalne, nie gódźcie się na progresję podatkową, nie gódźcie się na żadną solidarność społeczną, bo wasze, wasze, wasze ciężko zarobione pieniądze dostanie Ferdek Kiepski. I przepije.

Do dziś nie ma żadnych badań potwierdzających, że w Polsce istnieje masowy czy choćby statystycznie istotny problem ludzi żerujących na reszcie społeczeństwa. Mamy za to – jak mówi Jakub Sawulski – „najgłupszy system podatkowy w Unii Europejskiej”, ponieważ nauczycielka płaci proporcjonalnie wyższe podatki niż zarabiający kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie menadżer. Mamy problem biednych pracujących – i jesteśmy pod tym względem wśród niechlubnych liderów Unii Europejskiej. Mamy niedofinansowane usługi publiczne, z ochroną zdrowia na czele.

Trudno naprawiać te systemowe zaniedbania, gdy każda próba zmiany jest przedstawiana jako „karanie ludzi pracowitych”. Tak jakby większość społeczeństwa, która traci na obecnych rozwiązaniach, na przykład degresywnym systemie podatkowym, nie była pracowita.

Podatki do gruntownej reformy

Co ciekawe, ten darwinizm społeczny – podobnie jak opowieść nacjonalistyczno-bitewna – opiera się na nieustannym wywoływaniu lęku przed „skrajną lewicą”. Na każdego prawicowego polityka czy publicystę straszących, że prawa człowieka to „marksizm kulturowy”, przypada jego neoliberalny odpowiednik straszący, że progresywny system podatkowy i polityka socjalna to bolszewizm. W obu przypadkach za tą niezbyt wyszukaną retoryką kryje się lęk przed otwartym społeczeństwem równych sobie ludzi, w którym każdy może czuć się bezpiecznie.

Nie wszystko stracone

Z tego wszystkiego wyłania się ponury obraz naszego kraju, pokrywający się z wynikami badań Sadury i Sierakowskiego, które również wskazywały na popularność postaw egoistycznych. Czy jest dla nas jakaś nadzieja? Tak.

Prawdą jest, że obie te antywspólnotowe narracje mają się w Polsce dobrze i służą do mobilizowania elektoratów. Na przykład PiS przed każdymi wyborami sięga po retorykę nacjonalistyczno-bitewną. „Broni” Polaków, a to przed uchodźcami, a to przed genderem, a to przed LGBT+. Nie ma więc co liczyć, że retoryki egoizmu znikną z dnia na dzień.

Koniec hegemonii 500 plus. Raport z badań

Jednocześnie to właśnie fakt, że politycy, publicyści czy hierarchowie kościelni nieustannie sięgają po antywspólnotowy język, najlepiej dowodzi, że oba egoizmy wcale nie są jakąś stałą i niezbywalną cechą polskości.

Jak to?

Spójrzcie na to w ten sposób. Gdybyśmy z natury swojej byli nienawistni zarówno wobec „obcych”, jak i „Ferdków”, to nie trzeba by nam tych antywspólnotowych idei dzień po dniu wciskać do głów. Objawiałyby się same z siebie, spontanicznie, bez potrzeby rozpętywania wielkich kampanii przeciw jednym i drugim.

Co więcej, choć retoryka egoizmu jest wyborczo skuteczna, to napotyka swoje ograniczenia. Tak, PiS przed każdymi wyborami mobilizuje część elektoratu, strasząc go „obcymi”, jednak to najwyraźniej nie wystarcza. Rządząca partia musi od czasu do czasu sięgać także po inne narzędzia, takie jak 500+. Zgoda, nawet 500+ nie jest w pełni wolne od wąskiej koncepcji wspólnoty, bo u podstaw programu leży wizja tradycyjnej rodziny i zdejmowanie z państwa odpowiedzialności za zapewnienie całemu społeczeństwu równego dostępu do usług publicznych na poziomie godnym XXI wieku. Mimo wszystko ten program wychodzi poza logikę egoizmu – ostatecznie służy pomaganiu, a nie straszeniu, w dodatku idzie na przekór drugiej z tych antywspólnotowych narracji, czyli egoizmowi ekonomicznemu.

Homo sapiens robi politykę

I to jest jakieś światełko optymizmu. Można wygrywać w Polsce wybory, wspomagając się jakąś z dwóch form egoizmu, ale suma tych egoizmów najwyraźniej nie działa. Gdyby było inaczej, Konfederacja miałaby 40 proc. poparcia, a nie 10. Wygląda na to, że ludzie muszą dostać choćby namiastkę dobra wspólnego.

Wskazywałaby na to również popularność polityków, którzy chętnie rozprawiają o „dialogu”, „kompromisach” czy „polityce miłości”. Z jednej strony często są to puste hasełka, z drugiej – czy ich względna skuteczność nie świadczy o tym, że duża część Polaków w głębi serca wyraża tęsknotę za jakąś formą wspólnotowości?

Potrójny cios?

W murze zbudowanym z dwóch egoizmów istnieje więc ewidentna wyrwa. Pytanie, czy w Polsce jest ktoś, kto mógłby ją poszerzyć. Potrzeba do tego dwóch rzeczy: programu jawnie opartego na trosce o dobra wspólne i umiejętności zamiany go w atrakcyjną opowieść o Polsce.

Programowo najbliżej do tego celu Lewicy, o wiele gorzej wygląda jednak sprawa z atrakcyjnym opakowaniem tych pomysłów – żeby były strawne dla wyborców. Na razie narracyjnie i wizerunkowo sprawniejszy jest Hołownia. Teoretycznie mógłby on wykorzystać emocjonalne przywiązanie dużej grupy wyborców i pójść w stronę retoryki Joe Bidena, który ma dar do prezentowania pomysłów uważanych dotychczas za skrajne – jak wielobilionowe inwestycje – w taki sposób, że centrowi wyborcy uznają je za oczywiste i niekontrowersyjne.

Nie budźcie Bidena, bo dobrze gada

Być może na dziś Hołownia ma największe możliwości, by pokonać opór wyborców opozycji przed wprowadzeniem realnej progresji podatkowej. Jego problemem jest za to program, a raczej brak takowego. Budowany przez niego ruch jest pozszywany z wielu różnych idei, które nie układają się jeszcze w spójną całość. Dlatego czasem Hołownia o 10 rano brzmi jak europejski socjaldemokrata, a po południu jak miłośnik Ronalda Reagana.

Jest jeszcze Trzaskowski. Jego główna zaleta to etykietka „nowoczesnego liberała”, która w Polsce nadal cieszy się ogromnym poparciem. Trzaskowski musi sobie jednak odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście chce budować nowoczesny, wrażliwy społecznie liberalizm, czy może woli razem z Borysem Budką zwalczać „czerwony ekstremizm”.

Potencjalnie każda z tych sił politycznych może wziąć na sztandar dobro wspólne. Ba, mogą to zrobić wszystkie trzy. Mielibyśmy wtedy do wyboru lewicową, konserwatywną i liberalną wizję dobra wspólnego. I być może takie potrójne uderzenie jest niezbędne. Retoryka egoizmu jest bowiem tak silna w Polsce właśnie dlatego, że była wykorzystywana przez różne środowiska, również te, które teoretycznie pozostają ze sobą w głębokim konflikcie – zarówno przez prawicę nacjonalistyczną, jak i prawicę neoliberalną. To pozwalało skutecznie wytwarzać iluzję, że do wyboru mamy tylko którąś z wersji egoizmu. Stoimy przed jedną z ostatnich szans, żeby to zmienić.

Suma egoizmów nie obali rządów PiS

Kryzys klimatyczny będzie z każdym rokiem coraz mocniej widoczny, także w Polsce. Kraj zdominowany przez myślenie antywspólnotowe nie jest w stanie się uporać z wyzwaniem o takiej skali. Pandemia była na to wystarczającym dowodem. Albo pójdziemy ścieżką dobra wspólnego, albo wkroczymy w epokę klimatycznych wyzwań zupełnie bezbronni.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij