Kraj

By zbawić świat, kliknij tutaj

Bezsenność? Zainstaluj aplikację i po sprawie. Joseph Kony porywa dzieci? Wrzuć linka do YouTube. Ajatollahowie pacyfikują rewolucję? Zamęczymy ich tweetami.

Niepodłączone jeszcze do Facebooka kubły na śmieci, brak wspomagających naszą dietę krokomierzy zainstalowanych w butach i niedostatek aplikacji do obsługi inteligentnych parkometrów to najważniejsze problemy dzisiejszego świata. Ale nie ma się czym martwić – wraz z upowszechnieniem się smartfonów i uwolnieniem pomysłów rodzących się w Dolinie Krzemowej spod jarzma wstecznych polityków świat nareszcie stanie się znośny. Może nie dajemy sobie rady z tak banalnymi problemami jak deficyt demokracji i kryzys gospodarczy, ale kogo obchodzi demokracja, jeśli Twitter już wywołuje rewolucję? Nie wiedzieliście? Chyba nie było was przez chwilę na Facebooku.

Tak w swoim najgorszym koszmarze – rzetelnie opisanym na kilkuset stronach To Save Everything, Click Here – widzi dzisiejszą debatę o technologii i polityce Evgeny Morozov. I choć jego diagnozę cechuje czasami upór i elitaryzm, z których niełatwo przekonanemu do swoich racji Morozovovi zrezygnować, to ważniejsze od ripost są w tej książce pytania. A te To Save Everything… stawia naprawdę istotne. To wielka zaleta po dekadzie niczym nieskrępowanego technooptymizmu.

Szybciej, lepiej, zabawniej

O co dotąd najczęściej pytaliśmy? Na przykład o to, czy „Internet” rozwiąże nasze problemy – od walki z globalnym ociepleniem po poszukiwania najlepszej diety makrobiotycznej – szybciej, lepiej i, co najważniejsze, z większą dawką funu. Morozov pisze, że postawieni przed takim pytaniem nie tylko zbyt entuzjastycznie odpowiadamy „tak” , ale w ogóle nie zastanawiamy się nad jego częściami składowymi. Czym jest „Internet”? Co znaczy „lepiej” i jak to zmierzyć? I czy w ogóle mamy tu do czynienia z problemami?

Przekonanie o istnieniu „wielkich, seksownych i precyzyjnych” rozwiązań, które zawdzięczamy „internetowi” i nowym technologiom, Morozov nazywa „solucjonizmem”. To podejście, które „obiecuje odpowiedź, zanim jeszcze do końca wybrzmi pytanie”. A każda z odpowiedzi daje się ująć w postaci cyfr, algorytmów i pięciominutowej prezentacji na konferencji. Coś dla serca i dla rozumu. Zbyt proste odpowiedzi na wszystko – jak niesławne „100 milionów dla każdego” – słusznie określamy mianem populizmu i gdziekolwiek się je proponuje, od designu po politykę regionalną, budzą one zrozumiałe wątpliwości. Wobec zbawienia przez Internet ten opór wydaje się zaskakująco mały.

Solucjonizm skutecznie przekonał nas, że za pomocą dwóch kliknięć poradzimy sobie z problemami, wobec których bezradne są medycyna, organizacje międzynarodowe i polityka.

Bezsenność? Zainstaluj aplikację i po sprawie. Joseph Kony porywa dzieci? Wrzuć linka do YouTube. Ajatollahowie pacyfikują rewolucję? Zamęczymy ich tweetami.

Kamera w śmietniku

Co więcej, tylko część z problemów, które diagnozuje solucjonizm, jest nimi faktycznie. Wiele innych, jak choćby skomplikowane procesy polityczne, tylko pozornie może wydawać się przeszkodami do pokonania. A nawet jeśli problem jest prawdziwy, to proponowane nam rozwiązania – jak pośrednictwo kolejnych aplikacji w setkach codziennych czynności czy grywalizacja, czyli przyznawanie nam rang i punktów, jak w grach wideo, żeby nas skłonić do aktywności – często raczej komplikują nam życie, niż cokolwiek ułatwiają.

Weźmy segregowanie śmieci. Morozov nie przeczy, że byłoby dobrze, gdyby media, technologie i infrastruktura pomogły uczynić z segregowania przyjemną i niezobowiązującą zabawę. Co oferują nam twórcy aplikacji z Doliny Krzemowej i ich sponsorzy? „Mądry kosz na śmieci”. Otóż mielibyśmy zainstalować w domowych śmietnikach małe kamery, które rejestrowałyby nasze odpady i przyznawały punkty. Liczbą punktów moglibyśmy się podzielić na Facebooku i porównać z sąsiadami z 4 piętra, żeby zobaczyć, jak bardzo jesteśmy eko. A kto chciałby wypaść gorzej niż sąsiedzi? I tak problem śmieci został rozwiązany.

Brzmi jak połączenie Orwella z kiepską komedią rodzinną? Brzmi. I słusznie nie budzi masowego entuzjazmu. Ale to nie zraża sponsorów i inwestorów. Morozov przypomina że niezależnie od absurdalności pomysłu, zebranie 20 milionów dolarów na kolejne „rewolucyjne” rozwiązanie to w Dolinie Krzemowej pestka. A że pomysły takie, jak „mądre kosze” do segregowania w istocie generują większe obciążenie dla środowiska – bo wymagają produkcji mikroprocesorów, stałego podłączenia do sieci, pobierają prąd – niż problem, który mają rozwiązać? To nic. Kolejna aplikacja na pewno poradzi sobie też z tym.

Wikidemokracja

Solucjonizm jest jednak raczej skutkiem niż przyczyną myślenia o zbawczej roli internetu i jego cywilizacyjnej wyjątkowości.

Tautologiczne twierdzenie, że rozwiązania internetowe są lepsze, bo są lepsze i internetowe, nie byłoby tak popularne, gdyby nie powszechny sąd o „demokratyczności” i „wolności” sieci.

Pojęcia, o których nieustannie dyskutujemy i spieramy się o ich sens w różnych kontekstach, przypisaliśmy sieci i nowym technologiom bez chwili zastanowienia. „Internet jest demokratyczny”; „czasy cenzury się skończyły”; „tradycyjne hierarchie upadły”. Sądy te wychodzą z założenia, że skoro każdy i każda może założyć konto na Twitterze albo pisać bloga, to jest to dowód na tryumf „wolnej” komunikacji nad „niedemokratycznym” światem tradycyjnych mediów i polityki. To Save Everything… odpowiada na to: czy rzeczywiście tak źle myślimy o demokracji, że utożsamiliśmy ją z wolnością wystukiwania na klawiaturze 140-znakowych komunikatów wyświetlające się innym użytkownikom w strumieniu reklam? Im głośniej ekscytujemy się demokracją twitterową czy swobodą i skutecznością komunikacji na Facebooku, tym mniej skłonni jesteśmy krytycznie się zastanowić, czy właśnie takiej demokracji chcemy.

Uprawianie polityki przez Twittera? To na pewno możliwe – pisze Morozov. Musimy jednak rozumieć, że tematy zastępcze, populistyczne zagrania i marginalizowanie pewnych głosów mogą równie dobrze cechować dyskusję w parlamencie, jak i na Twitterze. I choć historia o tym, że jeden tweet może wywołać lawinę, wciąż ma się dobrze, rządzące się zasadą klikalności „stare” media i poukładana przez algorytmy „obywatelska” debata na Twitterze wcale tak bardzo się nie różnią. Tradycyjne media są krytykowane za korzystanie z gotowych komunikatów, bycie tubą polityków, dostosowywanie się do wymogów reklamodawców i maswego czytelnika. Gdy te złe nawyki, pod terrorem kilknięć, lajków i share’ów, stają się regułą w mediach internetowych, krytyka nie jest już tak ostra. Lub nie ma jej wcale.

Dlaczego na dyskusję „w Internecie” nie patrzymy tak samo krytycznym okiem?
Dlaczego tak łatwo dajemy wiarę, że Twitter jest prawdziwą agorą, pozwalającą przekroczyć ograniczenia cenzury i dyskutować o sprawach, którym niechętna jest sztywna polityka w tradycyjnym wydaniu?

Wyrazem tej równościowej rewolucji na Twitterze ma być to, że możemy stworzyć i wypromować hashtaga, który będzie naszym autentycznym głosem, relacją z naszego pola bitwy. Tylko że nikt nie zna mechanizmów pracy algorytmu, za pomocą którego Twitter wybiera promowane tematy. Gdyby wystarczyło wysłać milion tweetów #legalnaaborcja, żeby Twitter przez tydzień żył tematem legalizacji przerywania ciąży w Polsce, to ktoś na pewno by już z tej możliwości skorzystał. A jeszcze chętniej skorzystałyby z niej firmy, które nie miałyby problemu, żeby w jeden dzień załatwić milion użytkowników i użytkowniczek tweetujących np. #ZakupyNaŚwiętaTylkoWAmazonie.

Morozov przypomina, że cenzor wbudowany w kod programu działa skuteczniej i bardziej bezlitośnie niż ten żywy, z korektorem w dłoni. Na dobre i na złe.

Co wiemy o algorytmach? Że promują tematy różnorodne i takie, które ściągają uwagę pod każdą szerokością geograficzną. Trochę jak tradycyjna prasa. Premiowane są takie, które się nie powtarzają, dlatego fani Justina Bibera co tydzień lub częściej zmieniają poświęcony mu hashtag i Justin nie znika z listy dziesięciu najpopularniejszych tematów. Jaki z tego bilans dla demokracji? Raczej zerowy. Jasne, że nagłówki w rodzaju „Rewolucja będzie tweetowana” – jakie pojawiały się po rozruchach w Iranie – wyglądają lepiej niż „Twitter pomaga reklamodawcom i papierowej prasie lepiej dobierać tematy na okładkę”. Świetnie wpisują się w naszą chęć posiadania prawdziwie demokratycznego narzędzia, na miarę „epoki Internetu”, ale jego faktyczne skutki dla demokracji są dużo bardziej zniuansowane i trudniej zamknąć je w chwytliwym haśle. Ot, takim na 140 znaków, by zmieściło się w jednym tweecie.

Netocentryzm jako źródło cierpień

W krytyce Morozova nie chodzi jednak jedynie o wyśmianie „mądrych koszy na śmieci” i „twitterowej rewolucji”. Białoruskiemu politologowi idzie raczej o „politykę internetu” – zależałoby mu na żywym sporze między kilkoma opcjami, tak żeby wiara w wyższość internetowych rozwiązań nie było jedyną dostępną. I nawet jeśli w tym sporze miałoby się okazać, że nowe technologie naprawdę sprawdzają się lepiej niż tradycyjne narzędzia – należałoby też powiedzieć, w czyim interesie działają i czy wszyscy mamy z nich taki sam pożytek. A to się dziś nie dzieje z powodu ideologii „netocentryzmu”.

Przekonanie to opiera się na założeniu, że żyjemy w czasach wyjątkowych, w których wszystkie stare prawdy o mediach, komunikacji, społeczeństwie i polityce mogą się okazać przeterminowane, bo wraz z nadejściem „Internetu” – zdaniem Morozova: ostatniej wielkiej metanarracji w świecie, który tak chętnie przywitał „koniec historii” – nadeszła nowa epoka. Swoje zadanie autor To Save Everything… opisuje tak: „Ta książka jest próbą uwolnienia naszej debaty o technologii od wielu niezdrowych i błędnych przeświadczeń o Internecie”. Dlaczego? Bo „Internet przez duże I nie istnieje”.

Co więc istnieje? Mamy masę praktyk korzystających z technologii wymiany danych: od sieci WWW i stron przeglądanych na ekranie komputera, przez P2P służący do wymiany plików, VoIP obsługujący połączenia głosowe, komunikatory, mapy, po bankowość on-line. I choć istnieją one dzięki pewnej wspólnej bazie technologiczno-infrastrukturalnej, to używanie wobec nich zbiorczej kategorii „Internetu” jest mylące – pisze Morozov. Tyle że posługiwanie się tym skrótem w codziennych rozmowach nie może zrobić wiele złego, ale tyle w ustach lobbystów, technokratów i geeków „Internet” nie jest już tak niewinny.

Za pomocą tego hasła skutecznie pozbywamy się bowiem niezbędnego nam politycznego sporu, otrzymując w zamian jedynie frazes. A przecież automatycznie kojarzone z siecią pojęcia demokracji, równości, horyzontalności przywędrowały właśnie z dyskusji politycznej – gdzie musiały iść za nimi jakieś argumenty, gdzie demokracja daje się jakoś określić, krytykować, reformować, bo coś jeszcze znaczy. Jeśli z góry zakładamy, że „Internet” jest po prostu demokratyczny, bo to wynika z jego „logiki”, a „sieci nie da się kontrolować i powstrzymać”, to największą szkodę wyrządzamy sobie samym. Z hasłami „wolnego Internetu” na ustach zadowalamy się tak naprawdę ersatzem równości – możemy edytować wpis na Wikipedii albo zatweetować do ministra, podczas gdy ci, którzy faktycznie cieszą się w Internecie nieograniczoną wolnością, skutecznie pracują nad tym, by nasza partycypacja miała jak najbardziej oswojony, rutynowy i komercyjny charakter.

Internet: wolny czy wolnorynkowy?

Czy się to nam podoba czy nie, zdecydowana większość praktyk zebranych pod hasłem „Internetu” ma charakter komercyjny lub rozrywkowy. Także działania w zamierzeniu wywrotowe – poruszające apele na Facebooku i nowe platformy do „otwierania” rządów i polityki – mogą szybko się skończyć na kliktywizmie albo darmowej reklamie dla producentów tych platform.  I nie chodzi tu o straszenie korporacjami, raczej o nabranie odrobiny dystansu. Wychodzimy na ulicę obronie „wolności w sieci”, nie widząć rewersu tej wolności, jakim jest swoboda korporacji do decydowania o wielu sprawach za nas. Nie bez przyczyny jedna z książek, które Morozov krytykuje wyjątkowo brutalnie, nosi tytuł Czego chce technologia?. Umyka tu nam podstawowe polityczne pytanie: czego my chcemy?

Dopóki za innowacyjność uznajemy nowe aplikacje wspomagające dietę, a wolność utożsamiamy z istnieniem Twittera, jesteśmy zakładnikami twórców i twórczyń tych rozwiązań.

I broniąc „wolności” i „innowacyjności”, bronimy tak naprawdę nie tych wartości, tylko konkretnych produktów. I tak wolność sieci, w którą tak wierzymy, ma coraz mniej wspólnego z wolnością, równością i braterstwem, a coraz więcej z wolnym rynkiem.

Evgeny Morozov, „To Save Everything, Click Here: The Folly of Technological Solutionism”, PublicAffairs 2013.


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij