Referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz może być ostatnie. Strona społeczna nie powinna do tego dopuścić.
Prawo mieszkańców do odwołania w referendum prezydenta bądź burmistrza, którzy stracili ich zaufanie, już dziś dość mocno ogranicza wymóg zebrania pod wnioskiem o referendum podpisów 10% wyborców uprawnionych do głosowania. O ile w małych miejscowościach stosunkowo łatwo zebrać taką liczbę, o tyle w dużych miastach, gdzie oznacza to kilkadziesiąt czy wręcz ponad sto tysięcy podpisów, często przekracza to możliwości organizacyjne inicjatorów ‒ nawet gdy, jak to się zazwyczaj dzieje, niezadowolenie obywateli i obywatelek wspierają i wykorzystują opozycyjne wobec władz miasta partie. Wykorzystanie zaplecza partyjnego nie przesądza o sukcesie, co pokazała choćby nieudana próba odwołania prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego, zainicjowana przez PiS i SLD.
Zebranie dziesięcioprocentowego poparcia pod wnioskiem o referendum bez wyraźnego zaangażowania strony społecznej jest po prostu niemożliwe. W przypadku referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz konieczne było zebranie przynajmniej 133,5 tys. podpisów. To, że warszawskiemu społecznemu komitetowi udało się ostatecznie zgromadzić ich ponad 232 tys., jest właśnie wynikiem połączenia wysiłków różnych środowisk. Choć dziś kłócą się o to, kto ile podpisów zebrał i kto wykorzystał tę inicjatywę do własnej promocji, nie ulega wątpliwości, że tylko dzięki współpracy tak oddalonych od siebie ugrupowań, jak PiS, Ruch Palikota, Solidarna Polska, Stronnictwo Demokratyczne, Zieloni 2004 czy Stowarzyszenie Republikanie, Piotr Guział – jeden z głównych inicjatorów referendum – mógł przekazać w poniedziałek komisarzowi wyborczemu zebraną pulę podpisów do weryfikacji.
Urzędnicy mają teraz miesiąc na weryfikację podpisów. Referendum najprawdopodobniej się odbędzie, bo sytuacja, że aż 100 tysięcy podpisów mogłoby okazać się nieważne, wydaje się mało prawdopodobna. Zgodnie z obowiązującymi dziś przepisami, żeby odwołać Hannę Gronkiewicz-Waltz, w głosowaniu będzie musiało wziąć udział przynajmniej 3/5 mieszkańców, którzy uczestniczyli w ostatnich wyborach samorządowych, czyli 389 430 osób. Dlatego Gronkiewicz-Waltz, podobnie jak inni prezydenci, którzy z inicjatywy mieszkańców poddani zostali weryfikacji przez referendum, nawołuje do nieuczestniczenia w głosowaniu: „Niech ci, którzy uważają, że jestem dobrym prezydentem, zostaną w domu”.
Jednak prezydent Warszawy wyciągnęła lekcję z referendalnych potyczek swoich partyjnych kolegów. W przeciwieństwie do byłego prezydenta Bytomia Piotra Koja (również z PO), który zamiast nawiązać w kwestiach spornych (likwidacja szkół) dialog z mieszkańcami, ograniczył się do apelowania o niebranie udziału w referendum, Gronkiewicz-Waltz zareagowała także wprowadzeniem zmian w kwestiach, które najbardziej wytykali jej oponenci. Stąd propozycja wprowadzenia budżetu partycypacyjnego w dzielnicach (zarzucano jej brak dialogu z mieszkańcami), dymisje najbardziej krytykowanych urzędników, wysyp osiedlowych siłowni na wolnym powietrzu czy wreszcie nagła aktywność pani prezydent w mediach społecznościowych. Jeśli mieszkańcy i mieszkanki nie dadzą się przekonać tym PR-owym działaniom, prezydent Warszawy może liczyć na wsparcie premiera Tuska, który stara się marginalizować wolę warszawiaków i warszawianek, odwołując się do argumentu o nieracjonalności ekonomicznej nowych wyborów.
Pobawmy się trochę trybem warunkowym. Załóżmy, że dynamika demokracji bezpośredniej weźmie górę nad argumentami premiera i warszawianki oraz warszawiacy pójdą głosować, by odwołać panią prezydent. Jeśli frekwencja będzie wystarczająca, żeby referendum okazało się ważne, to wiele wskazuje na to, że może to być ostatnie prezydenckie referendum odwoławcze w Polsce. Moment prawdziwie historyczny, bo jeśli w życie wejdzie zmiana ustawy proponowana przez Kancelarię Prezydenta, to demokracja bezpośrednia w gminach praktycznie przestanie istnieć, a prezydenci miast staną się nieusuwalni. Dlaczego? Z prostej przyczyny: próg frekwencji zostanie podniesiony. Żeby referendum odwoławcze było ważne, będzie musiała wziąć w nim udział przynajmniej taka sama liczba mieszkańców co w ostatnich wyborach samorządowych, a nie 3/5 jak dziś.
Prezydent Komorowski zapewnia, że intencją projektu Ustawy o współdziałaniu w samorządzie terytorialnym na rzecz rozwoju lokalnego i regionalnego oraz o zmianie niektórych ustaw jest zwiększenie wpływu mieszkańców na decyzje w samorządach. Jednak podnosząc próg frekwencji, de facto wzmacnia pozycję prezydentów ‒ kosztem mieszkańców. No ale nie może być przecież tak, by wpływ na to, co będzie się działo w mieście, mieli zorganizowani mieszkańcy czy działacze społeczeni, czyli, według Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska i szefa Unii Metropolii Polskich, „pieniacze i osoby z zaburzoną psychiką”, „niespełnioni politycy” czy też „zawodowi społecznicy”. Wygląda na to, że prezydenci polskich miast, często rządzący od kilkunastu lat (w Poznaniu i Katowicach nawet czwartą kadencję, bo od 1998 roku), którzy zbudowali swoiste lenna feudalne obsadzone wiernymi urzędnikami i na których sukcesy w kolejnych wyborach samorządowych pracuje cały urząd miasta, boją się zaangażowania i jakiejkolwiek kontroli mieszkańców.
Skąd takie zaostrzenie przepisów w ustawie, która w założeniu ma wzmacniać partycypację? Olgierd Dziekoński, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, twierdzi, że zwiększenie progu frekwencji zachęci mieszkańców do udziału w referendum. Uważa też, że referendum „obecnie jest traktowane przede wszystkim jako narzędzie walki personalnej ukierunkowanej na odwołanie określonych władz”, zaś „każde odwołanie jest porażką wyborców, bo to oznacza, że w trakcie wyborów w zbyt małym stopniu dokonywali oceny jakości swego kandydata”. Fakt – co to w ogóle za pomysł, żeby odwoływać określone władze. To jest polityczne i personalne. Czy nie lepiej byłoby odwoływać nieokreślone bezosobowe władze?
I w ogóle to wasza wina, drodzy mieszkańcy, że jesteście niezadowoleni, że nie pomyśleliście dobrze w trakcie wyborów i uwierzyliście w hasła kampanii. Trzeba było przewidzieć, że prezydent, którego wybieracie, jest szkodnikiem, że nie wywiąże się z obietnic wyborczych i będzie zarządzać miastem wbrew waszm interesom.
Teraz już tak łatwo nie będzie. 17% ważnych referendów w skali Polski w trakcie jednej kadencji to stanowczo za wiele.
Zwłaszcza że Platforma Obywatelska przegrała już w tym roku jedną referendalną batalię. Grupie Wolny Elbląg udało się zgromadzić konieczną liczbę podpisów i 14 kwietnia mieszkańcy miasta odwołali Grzegorza Nowaczyka z PO. Bronisław Komorowski określił wynik referendum jako „swoistą karę za arogancję poprzedniego układu władzy”, ponieważ „opinia publiczna zareagowała na różne zjawiska patologii, które tam były widoczne”. Szkoda, że w praktyce proponuje rozwiązanie, które usankcjonuje patologie i będzie przyzwoleniem na arogancję miejskich włodarzy.
Co ciekawe, frekwencja w elbląskich wyborach wyniosła 34,69 proc, czyli do urn poszło o blisko 3 tys. osób więcej niż w drugiej turze wyborów samorządowych w 2010 roku. Czyżby lęk prezydentów miast przed zaangażowaniem mieszkańców w politykę miejską był uzasadniony? Mam nadzieję, że tak. Wbrew temu, co sądzi Dziekoński, mieszkańcy coraz bardziej zdają sobie sprawę z własnej podmiotowości, coraz częściej chcą współtworzyć i mieć wpływ na kształt miasta, w którym żyją. A polityka rozumiana jako celowe, strategiczne działanie w sferze publicznej nastawione na realizację konkretnych celów coraz mniej się kojarzy z partyjniactwem, a coraz bardziej z narzędziem realnej zmiany życia. Sprawny i tani transport publiczny, dostępne miejsca w szkołach i przedszkolach, rozwinięty system opieki społecznej przeciwdziałający wykluczeniu, niskie czynsze w mieszkaniach komunalnych, tętniące życiem i dobrze zagospodarowane centrum, zabezpieczenie terenów zielonych i rekreacyjnych przed deweloperką ‒ to wszystko wpływa na jakość życia w mieście.
Mieszkanki i mieszkańcy są tego coraz bardziej świadomi i coraz głośniej domagają się respektowania swojego „prawa do miasta”.
Miasto jest polityczne, polityka stała się miejska, a mieszkańcy się upolitycznili, w dobrym tego słowa znaczeniu. Ten fakt umyka mainstreamowym politykom i ogólnopolskim komentatorom, którzy wolą widzieć lokalne referenda jako odpryski centralnej polityki i ewentualne walki personalne.
Jakie są możliwe scenariusze dla Warszawy w przypadku odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz? Rada miasta, w której przewagę ma przecież PO, będzie musiała podjąć trudną PR-owo decyzję: czy uszanować wolę mieszkańców i przeprowadzić nowe wybory (najwcześniej w październiku tego roku), czy też – używając argumentu, że przedterminowe wybory to kosztowna impreza, a samo referendum to „rozgrywki polityczne” – ją zignorować, co oznaczałoby wyznaczenie przez premiera komisarza, który zarządzać będzie Warszawą aż do kolejnych wyborów samorządowych.
Niezależnie od tego, jak potoczy się historia warszawskiego referendum, jako strona społeczna nie możemy dopuścić, by doszło do podniesienia progu frekwencji przy lokalnych referendach odwoławczych. Więcej: walka o to, by zachować możliwość kontroli i odwołania złych włodarzy miast, powinna zostać poszerzona o postulat zachowania rozdzielności mandatu prezydenta i senatora oraz ograniczenia liczby kadencji prezydentów i burmistrzów, ponieważ ‒ parafrazując Pawła Adamowicza ‒ to właśnie „zawodowi prezydenci” są dziś zagrożeniem dla demokracji miejskiej.