Podobno referenda są zbyt łatwe do zorganizowania, niekonstruktywne i dają nieuzasadnioną przewagę przeciwnikom urzędujących władz. Podobno.
Znamy już datę warszawskiego referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz: 13 października. Przeciwnicy pani prezydent mobilizują się już do pójścia do urn, zwolennicy zachęcani są do tego, by pozostać w domach. Jej odwołanie nie jest wprawdzie przesądzone – wszystko zależy od frekwencji – ale już sam fakt, że takie referendum się odbędzie, ma wpływ na układ sił politycznych, i to nie tylko w Warszawie.
Referenda na celowniku
Równocześnie zmienia się ton debaty na temat roli referendów. Jeszcze niedawno, gdy obecna fala odwołań burmistrzów i prezydentów miast dopiero się zaczynała, widziano w nich na ogół przejaw budzącego się do życia społeczeństwa obywatelskiego. Koronnym przykładem było odwołanie prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego w styczniu 2010 r., niespełna rok przed końcem kadencji.
Dziś, gdy referenda odwoławcze w Elblągu i Warszawie zagroziły pozycji PO, częściej słychać głosy krytyczne. Czy referenda odwoławcze rzeczywiście są przejawem oddolnej samorządności, czy raczej „polityczną hucpą”? Wytacza się przeciw nim trzy argumenty: że są zbyt łatwe do zorganizowania (a więc grożą chaosem), niekonstruktywne i dają nieuzasadnioną przewagę przeciwnikom urzędujących władz.
Przeciwstawienie „konstruktywnych” referendów poświęconych konkretnym sprawom rzekomo „destruktywnym” referendom odwoławczym wraz z przekonaniem o nadmiernej łatwości ich zorganizowania przyświeca zapewne pomysłowi zmiany prawa, jaki zrodził się w kancelarii prezydenta Bronisława Komorowskiego. Prezydent proponuje zniesienie progu ważności w przypadku referendów „merytorycznych” oraz podniesienie progu dla referendów odwoławczych. Obecnie niezbędny jest udział 3/5 osób uczestniczących w wyborach danego organu, po zmianie frekwencja w referendum musiałaby być co najmniej taka, jak w wyborach.
Dziecinnie łatwe?
Czy ostatnia fala referendów odwoławczych rzeczywiście świadczy o łatwości ich zorganizowania? Niemałym wyzwaniem jest już zebranie podpisów pod wnioskiem o referendum (musi je poprzeć10% uprawnionych do głosowania). Zwłaszcza w dużym mieście jest to dość trudne: pierwsza, nieudana próba odwołania prezydenta Łodzi w 2008 r. czy niedoszłe warszawskie referendum w sprawie SPEC w r. 2011 dowodzą, że nawet spora mobilizacja nie zawsze pozwala zebrać niezbędne podpisy. Warszawskie doświadczenia wskazują, że ok. 30% podpisów okazuje się nieważne, więc faktycznie trzeba zebrać podpisy 14–15% uprawnionych do głosowania.
Obecny próg ważności referendum odwoławczego również nie jest taki niski. Łatwo to sprawdzić na stronach PKW. W kadencji 2006–2010 (a więc już w czasach obowiązywania progu 3/5) referenda odwoławcze odbyły się w Polsce 81 razy, z tego ważnych było 14 (czyli 17%). W obecnej kadencji (do stycznia 2013 r.) odbyło się 78 takich referendów; ważnych było 9 (czyli 12%).
Chociaż zorganizowanie skutecznego referendum odwoławczego nie jest takie proste, mimo to dla oddolnego ruchu obywatelskiego nadal jest prostsze niż przebicie się w wyborach samorządowych. O ile w wyborach do Sejmu czy Parlamentu Europejskiego nie zdarza się, aby jakaś lista przekroczyła 5% głosów i nie zdobyła mandatu, o tyle w wyborach samorządowych nie jest to niczym dziwnym. W 2010 r. lokalny komitet My-Poznaniacy zdobył 9,32% głosów i zero mandatów w radzie miasta. Mieszkańcy i mieszkanki są więc najczęściej skazani na ofertę establishmentowych partii politycznych lub komitetów „prezydenckich”. Jeśli nie czują się przez nie dobrze reprezentowani, referendum odwoławcze okazuje się jedyną alternatywą.
Niekonstruktywne?
Argument, że referendum odwoławcze jest „niekonstruktywne”, na pierwszy rzut oka wygląda rozsądnie. Sam do niedawna tak myślałem.
Jednak od kilku miesięcy obserwuję, jak inicjatywa referendalna już zmienia Warszawę na lepsze.
W pierwszym odruchu warszawski Ratusz zareagował arogancko i nieprzekonująco, ale potem dość szybko ton rozmowy z mieszkańcami zaczął się zmieniać. Wyciąganie ręki do ruchów społecznych oraz miejskich aktywistów i aktywistek, wzmocnienie pozycji i wysunięcie na pierwszy tych urzędników, którzy cieszą się większym szacunkiem i umieją rozmawiać z ludźmi, otwarty konkurs na stanowisko dyrektora biura kultury to tylko niektóre ze zmian, te najbardziej widoczne.
Gdy w czerwcu wraz z innymi osobami z obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej Stop Podwyżkom Cen Biletów ZTM udałem się na radę miasta, rada zmieniła porządek obrad, aby dopuścić do głosu nasze przedstawicielki. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że po raz pierwszy w historii mieszkanki i mieszkańcy nie musieli czekać do północy, aż wyczerpią się inne punkty porządku obrad.
Referendum poprawia słuch władzy. Kiedy utrata stanowiska staje się realną perspektywą, okazuje się, że rzeczy dotąd niemożliwe stają się wykonalne. Okazuje się, że Ratusz przez te siedem lat miał możliwości zrobienia różnych rzeczy dla miasta, tylko mu się nie chciało. Wydawało się przecież, że Hanna Gronkiewicz-Waltz nie ma z kim przegrać… Dopiero referendum uruchomiło w Ratuszu niewyobrażalne dotąd pokłady kompetencji i zainteresowania głosem obywateli.
Ta zmiana może być jego trwałym osiągnięciem, do pewnego stopnia nawet bez względu na wynik referendum. Jeśli Hanna Gronkiewicz-Waltz utrzyma urząd, będzie już wiedziała, że nie jest „niezniszczalna”. Jeśli go straci – komisarz i każdy kolejny prezydent miasta będzie świadom, że musi uważniej wsłuchiwać się w głos obywatelek i obywateli.
Chyba że prawo zostanie zmienione tak, aby odwołanie organów samorządu stało się faktycznie niewykonalne. Jak widać, władza nie lubi mieć dobrego słuchu.
Przewaga przeciwników?
Trzeci zarzut, jaki wysuwa się przeciw referendom odwoławczym, to przewaga, jaką mają przeciwnicy urzędujących prezydentów, burmistrzów czy wójtów. Przeciwnicy są bardziej zmobilizowani do głosowania od zwolenników. Po 2006 r. tylko raz zdarzyło się, że urzędujący prezydent wybronił się w referendum odwoławczym, które było ważne (prezydent Sopotu Jacek Karnowski w 2009 r.).
Przy obecnym stanie prawnym, gdy ważność referendum zależy od frekwencji, argument dotyczący przewagi przeciwników nie jest pozbawiony podstaw. Nigdy nie byłem zwolennikiem Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale mam w sobie dość empatii, by wyobrazić sobie, że ktoś, kto chciałby, aby prezydent stolicy zachowała stanowisko, stoi przed realnym dylematem. Jeśli pójdzie na referendum, zwiększy szansę jej odwołania. Jeśli strategicznie nie pójdzie – pozostaje mu czekać w domu, licząc na to, że przeciwnicy nie zmobilizują się dość licznie. Nawet jeśli formalnie wszystko jest w porządku, w praktyce kłóci się to z zasadą równości każdego głosu.
Proponowane przez prezydenta podniesienie progu nie przywróci równowagi. Zwolennicy urzędujących włodarzy będą może spokojniejsi, ale nadal będą pozostawać w domu. Przeciwnicy będą napotykać bariery wyższe niż obecnie. Zaś prezydenci, burmistrzowie, wójtowie staną się faktycznie nietykalni. Lekarstwo na wady obecnego systemu leży dokładnie po przeciwnej stronie tego, czego chce prezydent. Jedynym uczciwym rozwiązaniem byłoby zniesienie wymogu frekwencji także w przypadku referendów odwoławczych. Wtedy każdy, to pójdzie do urny, będzie mieć poczucie, że jego lub jej głos liczy się dokładnie tak samo.
Czytaj także:
Agnieszka Ziółkowska: Ostatnie referendum?