Klara Wojtkowska

Sztuka i polityka

Baba, I am confused! Baba, nie rozumiem! Będę anglikanką do mojej śmierci – wiem to, wiem! Ale nie rozumiem! Gdzie jest mój Bóg?

Baba, I am confused! Baba, nie rozumiem! Będę anglikanką do mojej śmierci – wiem to, wiem! Ale nie rozumiem! Gdzie jest mój Bóg?


Kobieta w biało-niebieskim czepcu klęczy na środku sceny, ramiona rozdzierają ciało w błagalnym geście. Obok niej pastor ubrany na czarno mówi uspokajająco: „Regai, regai – zostaw to, odpuść”. Wśród publiczności tysiące kobiet ubranych podobnie – niebiesko-białe czepce, sukienki, na klaszczących dłoniach błyszczą pierścionki. Słońce zachodzi, popołudniowe światło rozgarnia liście ogromnego drzewa osłaniającego scenę na polu w Marondera za stolicą Zimbabwe, Harare. To tu, na zgromadzeniu anglikanów, odgrywana jest sztuka teatralna o rozpadzie Kościoła anglikańskiego w Zimbabwe.


Wczoraj tej sceny w sztuce nie było. Było wszystko inne – tańce, chuligani atakujący kościół, anglikanie pozbawieni miejsca na msze. Próba generalna przed premierą przebiegła gładko – aktorzy znali swoje role, producent spokojnie organizował autobusy, choreograf dawał ostatnie wskazówki – ale reżyser, Daniel, powiedział, że czegoś nie ma, czegoś brakuje.


To nie pierwszy raz, kiedy Danielowi wydawało się, że sztuka nie jest skończona. Tydzień wcześniej siedzieliśmy w popularnym klubie Jazz 105 w Harare po przedstawieniu grupy muzycznej Zimbabwean Poets for Human Rights, a Daniel opowiadał o swoich frustracjach  reżysera w Zimbabwe.


„Chcę, aby jedna z głównych bohaterek zmarła,” opowiadał przejmująco, popijając piwo. Za nami poeci na scenie śpiewali popularną zwrotkę przypominającą o rekordowej inflacji w 2008 roku,  która skończyła się przyjęciem amerykańskiego dolara jako narodowej waluty Zimbabwe: Dollar for Two! Dollar for Two! Oficjalnie rząd nigdy nie wyzbył się zimbabweańskiego dolara, zera na ostatnich banknotach umierającej waluty nie mieściły się na papierze. Teraz, według ustawy, każda waluta jest ważna w Zimbabwe. Każda, oprócz zimbabweańskiej.


„Niestety kościół anglikański, który zamówił tę sztukę, nie zgadza się, chce, aby przesłanie sztuki było pojednawcze, a nie agresywne”. A Daniel chciałby, aby jedna z głównych bohaterek zmarła – chciał dramatu, chciał pokazać, co się stało w Kościele anglikańskim, kiedy ten rozpadł się na dwie części – jedna pozostała z Kościołem międzynarodowym, który zaakceptował homoseksualizm jako naturalny i niegrzeszny sposób życia, a druga odcięła się w ramach protestu. „W Zimbabwe ta sprawa stała się polityczna” tłumaczy reżyser. „Cicha ręka za kulisami kontrolowała to, co się stało. Anglikanie byli wypędzani ze swoich kościołów, które prędko stawały się przytułkami dla chuliganów. W niektórych miejscach doszło do przemocy – w jednym z kościołów zginęła kobieta”.

 

Najgorsza byłaby wojna o wodę. Rozmowa z Janiną Ochojską

 

Ale Kościół anglikański, czy raczej organizacja anglikanów, która płaci za sztukę, nie chce pamiętać ani o śmierci, ani o wojnie. Przeciwnie – chce zaszczepić nadzieję w sercach wiernych, chęć pojednania. Nie chce dramatu, można powiedzieć, że nie chce dobrej sztuki – po prostu chce przekazać wiadomość, której z powodu cenzury politycznej nie da się powiedzieć na głos: przeżyliśmy schizmę, cierpienia – teraz chcemy pojednania. Nasz Kościół nie istnieje w budynkach, ale w sercach wiernych.


Daniel rozumie to wszystko. Daniel w czarnym berecie, jeansach Dolce & Gabbana (oryginalnych?) i czerwonej koszuli w paski wie, że nie może zmienić treści sztuki, bo mu nie zapłacą. Ale jako artysta męczy się. Bo nie obchodzi go przesłanie – chce dobrze opowiedzieć skomplikowaną historię. 


Dzień przed przedstawieniem doznaje olśnienia. Komplikacje jakiejkolwiek historii leżą w pewności lub niepewności bohaterów co do tego, czy dobrze postępują. Bohaterka nie musi umierać – ale musi przyznać na scenie, że choć jest wierną anglikanką, w tych ciężkich czasach nie jest pewna swojego Boga.

Przesłanie było mocne. W Zimbabwe mało kto nie jest chrześcijaninem, i mało kto przyznaje się do jakichkolwiek wątpliwości względem wiary. 


Po sztuce bierzemy czekoladowy tort – podziękowanie za sztukę –  i jedziemy z powrotem do miasta. Słońce zachodzi, robi się zimno. Pakujemy się do autobusu, ale zanim wyruszymy, modlimy się za podróż. Tutaj ludzie modlą się przed podróżą i po podróży. „Dziękujemy Boże, śpiewamy na Twoją cześć. Prosimy. Prosimy o pomoc”. W autobusie czytam sobotnią gazetę. W Mutare pewien mężczyzna popełnił samobójstwo, bo goniły go psy, które tylko on widział. Artykuł opisujący incydent cytuje tradycyjnego lekarza – czyli nyanga, witch doctor – który mówi, że ktoś rzucił na niego klątwę. Wypowiada się również minister zdrowia – jeśli masz jakiś kłopot, to podziel się nim z kimś. A problem shared is a problem solved. Pytany był również pastor, który upierał się, że pomaga tylko modlitwa. 


Ale co ze strawą duchową, którą daje sztuka? Czy NGO-sy powinny kontrolować to, co się dzieje w sztuce narodowej? I czy głęboka potrzeba duchowa, nad którą pastwią się mnożące się kościoły wraz z tuzinami proroków, nie mogłaby być choć w drobnym stopniu zaspokojona wolną twórczością artystów finansowanych przez  organizacje pozarządowe? 


Założyciel warsztatu, w którym powstają mbiry, zimbabweańskie instrumenty, mówi mi, że jest to niemożliwe. „W dzisiejszych czasach nie ma nic uduchowionego w naszym teatrze”. Sam prowadzi swój warsztat z dala od jakichkolwiek organizacji, które mogłyby mu narzucić swoje cele. „Jako artysta – reżyser filmowy, pisarz i muzyk – twierdzę, że to jest dla mnie najtrudniejsze w tym kraju. Nie chcę jeszcze jednej sztuki o AIDS lub o matkach, które uczą się karmić swoje dzieci. One wiedzą, jak to robić. Ja chcę czegoś oryginalnego. Chcę krwi artysty, cząstki jego duszy. A tutaj tego nie ma. Do tego stopnia, że w desperacji zacząłem słuchać muzyki popularnej, która ma większą wartość, niż to, co się dzieje w Zimbabwe artystycznie. I to organizacje pozarządowe są winne, to one niszczą duchowy impuls w sztuce tego narodu”.

 

W Zimbabwe, w tym kraju wiernych, w politykę nie wierzy nikt. Relacja Klary Wojtkowskiej


„Problem jest taki” – tłumaczy mi  – „że sztuka w tym kraju zrobiła się zbyt dydaktyczna. Nie ma w niej miejsca na odkrywanie siebie – na odkrycie czegokolwiek. Nie ma szansy na zmianę lub jakikolwiek postęp – postacie w sztukach mówią i robią to, co powinny, ale są zupełnie puste, ograbione z człowieczeństwa. Bo nie zmieniają siebie, tylko pouczają innych. Są jak roboty”.


Rozglądam się po Harare. Rozmawiam z ludźmi. Gazety codziennie dokumentują bezsensowne polityczne potyczki rządu. Prorocy nadal przyciągają tłumy ludzi głodnych Słowa Bożego. Teatry grają sztuki fundowane przez różnorakie ambasady. Ostatnio Ambasada Szwedzka zapłaciła za wystawienie paru sztuk Strindberga. Rozglądam się po tym kraju i zastanawiam się: co to znaczy, że sztuka jest narzędziem samopoznania? I czy ludzie politycznie stłamszeni faktycznie chcą, tworzyć sztukę, aby odkrywać siebie i naturę świata? 


Twórca mbir nie jest jedynym, który narzeka na autorytarny reżim organizacji pozarządowych. Mówią o tym prawie wszyscy artyści – aktorzy, pisarze, muzycy – których spotykam. Dyskusja polityczna prowadzona przez teatry i dyrygowana zza kulis przez NGO-sy stara się wejść w machinę władzy. A sztuka? Czyż nie powinno być w niej miejsca na przerażający stan ludzkiego istnienia? 


Moja koleżanka, pokłóciła się z kolegą o stan teatru w ich kraju. Na argument kolegi, że być może wszystkie sztuki są polityczne, bo teraz nie ma w Zimbabwe nic poza polityką, odpaliła zapalczywie: „Nie. Nie można żyć tylko polityką. Ludzie potrzebują innych rzeczy– potrzebują czegoś ludzkiego, czegoś dla ducha. Czegoś dla nich. I w tej chwili artyści w Zimbabwe im tego nie dają”.

 

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Klara Wojtkowska
Klara Wojtkowska
Muzyk, reżyserka, afrykanistka
Klara jest muzykiem, pisarką, reżyserką teatralną, aktorką, i poszukującą, idącą ścieżką Artystki-Uzdrowicielki. Ukończyła studia magisterskie z Afrykanistyki (literatury i historii) na Uniwersytecie Yale, i również ma dwa stopnie licencjackie z Rice University w Teksasie: z Literatury i ze Skrzypiec. Jej sztuki były wystawiane na Uniwersytecie Rice, Uniwersytecie Yale, Tucson Fringe Festival, Sheworxx w Arizonie, i przez Teatr She Said Yes! w St. John's, Nowa Fundlandia, Kanada. Jako stypendystka programu Thomas J. Watson, podróżowała po świecie i zakochała się wtedy w Zimbabwe. Obecnie rozwija działalność teatru, muzyki i ceremonii sakralnej, łączącą Polskę i Zimbabwe. Więcej o niej można się dowiedzieć na jej stronie dancingfox.net lub masibanda.net.
Zamknij