Twój koszyk jest obecnie pusty!
Bezwładne centrum już nie wygra. Tylko radykalna lewica pokona trumpizm
Mamdani wygrał, bo zrobił dla lewicy to, co wcześniej Trump dla prawicy: otwarcie prezentował swoje lewicowe poglądy, nie przejmując się tym, że centrum uzna je za „radykalne”. I tylko taka lewica jest w stanie wygrywać.
Siły emancypacyjne na całym świecie słusznie cieszyły się z wygranej Zohrana Mamdaniego, pierwszego socjaldemokratycznego burmistrza Nowego Jorku. Jego udana kampania stanowi dowód na to, że socjaldemokraci potrafią zmobilizować tłumy i że taka mobilizacja nie jest w obecnych czasach wyłącznie domeną nowej populistycznej prawicy.
Zwyciężając, Mamdani naraził się jednak na rozliczne akty sabotażu gospodarczego i finansowego ze strony Waszyngtonu, z czego zresztą on sam świetnie zdaje sobie sprawę. Fiasko jego mandatu leży w żywotnym interesie republikańskich i demokratycznych sił „głębokiego państwa”. Przypomnijmy, że sam Trump apelował, by nowojorczycy zagłosowali na demokratę Cuomo [byłego burmistrza Nowego Jorku, który ustąpił w 2021 roku po licznych oskarżeniach o molestowanie seksualne – red]. Po dojściu Mamdaniego do władzy trumpowscy populiści i demokraci z głównego nurtu, kipiący wprost antytrumpowską retoryką, zaczęli nagle mówić jednym głosem.
Establishment zrobi wszystko, włącznie z ogłoszeniem stanu wyjątkowego i interwencją Gwardii Narodowej, by pokazać go jako nieudacznika. Dlatego to moment, w którym lewica nie tylko powinna zacząć działać, ale również dobrze się zastanowić.
Stany Zjednoczone przepoczwarzają się właśnie z państwa dwupartyjnego w czteropartyjne. Scenę polityczną zaludniają de facto już cztery partie: establishmentowi republikanie, establishmentowi demokraci, skrajnie prawicowi populiści oraz socjaldemokraci. Już wcześniej pojawiały się pierwsze próby zawiązania międzypartyjnych koalicji: Joe Biden dawał swego czasu do zrozumienia, że rozważa nominowanie na stanowisko wiceprezydenta umiarkowanego republikanina; Steve Bannon parę razy wspominał zaś, że ideałem w jego oczach byłaby koalicja Trumpa i Berniego Sandersa.
Z tą ogromną różnicą, że o ile populizm Trumpa z łatwością zyskał hegemonię nad establishmentem republikanów (czytelny, choć chyba zbędny już dzisiaj dowód na to, że pomimo całego utyskiwania Bannona na „system” pozowanie Trumpa na obrońcę zwykłych robotników to blaga), o tyle w szeregach Partii Demokratycznej wciąż pogłębia się rozłam. Trudno się dziwić, skoro starcie między establishmentem demokratów a skrzydłem Sandersa stanowi jedyną prawdziwą walkę polityczną rozgrywającą się obecnie w USA. Jak pisze Emma Brockes: „To nie Donald Trump, tylko stara gwardia demokratów stanowi największe zagrożenie dla Zohrana Mamdaniego”.
Wplatając szczyptę teoretycznego żargonu, mamy tu do czynienia z dwoma antagonizmami („sprzecznościami”): jednym między Trumpem a liberalnym establishmentem (o to chodziło w impeachmencie Trumpa za jego pierwszej kadencji) i drugim – między skrzydłem Sandersa w Partii Demokratycznej i całą resztą. Próba impeachmentu Trumpa była desperackim krokiem mającym pomóc USA odzyskać moralne przywództwo i wiarygodność. Stała się jednak ćwiczeniem z hipokryzji, kiedy Trump wyciągnął na światło dzienne wiele rzeczywistych ułomności demokratów. Dlatego nie należy dać się zwieść moralnej panice establishmentu Partii Demokratycznej. Nieskrywana trumpowska obsceniczność wydobyła jedynie na światło dzienne coś, co istniało od dawna. Dobrze rozumie to obóz Sandersa: nie ma powrotu do tego, co było. Życie polityczne w USA wymaga radykalnej przemiany.
Mamdani wygrał, ponieważ zrobił dla lewicy to, co Trump zrobił dla prawicy: nie zaprzątał sobie głowy przegraną wśród wyborców centrowych i skupił się na prezentowaniu poglądów, które centrum uznaje za radykalne. Cztery siły sprawcze na polu amerykańskiej polityki nie mają jednak równorzędnej mocy: mamy tu dwie dogorywające partie, utrzymujące się na powierzchni jedynie przez własną inercję, bez żadnej poważnej wizji (starzy mainstreamowi republikanie i demokraci) oraz dwa nabierające kształtów faktyczne ruchy polityczne: populistów spod bandery Trumpa i socjaldemokratów. Jedyne prawdziwe wybory dzisiaj to te, które rozegrałyby się między tymi dwiema ostatnimi siłami.
Czy zatem socjaldemokraci powinni odłączyć się od Partii Demokratycznej? Kierowałbym się w tym przypadku pragmatyzmem: należy skupić się na głównych celach związanych z przetrwaniem, a na drodze do ich realizacji uznać wszystkie chwyty za dozwolone: demokracja tam, gdzie działa demokracja, autorytarna kontrola państwowa tam, gdzie wymaga tego wyższa konieczność, a w razie potrzeby – mobilizacja ludu, czy nawet pewien stopnień terroru, gdyby sytuacja stała się naprawdę rozpaczliwa. Oto prosty przykład z niedawnej przeszłości.
Parę miesięcy temu media donosiły o dwóch inicjatywach mających stać się zaczątkiem nowej partii politycznej. Najpierw Elon Musk oświadczył, że zakłada nową partię polityczną, kilka tygodni po karczemnej awanturze z prezydentem Trumpem: „Miliarder ogłosił na własnej platformie społecznościowej X powstanie Partii Amerykańskiej, która, jak twierdzi, będzie wyzwaniem rzuconym dwupartyjnemu systemowi republikańsko-demokratycznemu. Nie wiadomo jednak, czy partia została formalnie zarejestrowana w amerykańskiej centralnej komisji wyborczej. Musk nie urodził się w Stanach, nie może się więc ubiegać o fotel prezydenta. Jak dotąd nie zdradził, kto stanie na czele partii”. Ta próba natychmiast spełzła na niczym, ponieważ Musk usiłował przyćmić Trumpa, dając technofeudalizmowi pierwszeństwo przed populizmem.
W Wielkiej Brytanii z kolei Zarah Sultana i Jeremy Corbyn ogłosili prace nad nową partią lewicową. Projekt wyglądał obiecująco, a według niektórych badań około połowa dotychczasowych wyborców Partii Pracy jest gotowa przerzucić swój głos na nową partię. Nadal jednak wydaje się to wszystko palcem na wodzie pisane. Jak przystało na partię lewicową, dwójka założycieli od razu wdała się w publiczny konflikt. W Wielkiej Brytanii prawdziwe wybory rozgrywałyby się w tym momencie między Reform Party Farage’a i nową partią lewicową, zsuwając na drugi plan bierną Partię Pracy i konających, ekscentrycznych konserwatystów. Można jednak spokojnie założyć, że w przypadku otwartej konfrontacji Farage wygrałby tak, jak Boris Johnson zwyciężył dziesięć lat temu nad Corbynem, choć Corbyn miał wtedy władzę w Partii Pracy i de facto sprawił, że cały establishment zadrżał w posadach.
Nie ma więc jedynej słusznej odpowiedzi na postawione wcześniej pytanie: czasem trzeba spróbować przejąć jedną z dużych wiodących partii, czasem konieczny jest rozwód.
Jak na razie Mamdani słusznie moim zdaniem trwa w szeregach Partii Demokratycznej, mobilizując swoich wyborców przeciwko demokratycznemu establishmentowi. Gdyby bowiem musiał stawić czoła wszystkim trzem siłom na raz – starym Republikanom, trumpistom i demokratycznemu establishmentowi – jego porażka byłaby nieunikniona. Teraz z zachowaniem najwyższej ostrożności powinien zdecydowanie przejąć nowojorską frakcję demokratów, nawiązać gęstą sieć kontaktów z socjaldemokratami w całych Stanach i, idąc za radą Berniego Sandersa, zacząć kierować nienachalny przekaz do ubogich, zawiedzionych robotników i rolników, którzy zazwyczaj głosują na Trumpa.
Przyszłość Mamdaniego stanowią rozczarowani trumpiści, a nie nudne i bezwładne centrum. Klasę robotniczą trumpistów, słusznie niedarzącą zaufaniem establishmentu głębokiego państwa, może przeciągnąć na swoją stronę tylko i wyłącznie radykalna lewica.
**
Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.





























Komentarze