Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Scenograficzny fetysz „Heweliusza” pokazuje polityczną siłę nostalgii

Czy „ciemnego renesansu” reakcyjnej prawicowości nie powinniśmy wiązać z nostalgiczną kanonadą, jakiej ciągle jesteśmy poddawani? I czy przez stawianie na piedestale czasów minionych nie możemy się cieszyć z czasów obecnych?

ObserwujObserwujesz

W nomen omen morzu narzekania na współczesną Polskę, serial Heweliusz pokazuje, że polscy twórcy potrafią już robić dobre, rozrywkowe kino środka – jak upiornie by to nie brzmiało w kontekście filmu katastroficznego. Nasz przemysł filmowy wreszcie ma nie tylko dobrych aktorów i dobre chęci, ale także pieniądze, know-how i trochę filmowej cierpliwości. To miara pewnego postępu.

Nie zmienia to jednak faktu, że sam serial traktuje nie tyle o katastrofie „Heweliusza”, co o tuszowaniu tej katastrofy, co widać niemal od pierwszych scen. I o ile scenarzyści nie do końca potrafili zawiązać nić sympatii widzów do większości filmowych bohaterów, o tyle bardzo dobrze udało im się pokazać, czym był ówczesny, postkomunistyczny układ – i jak trudno było dochodzić w nim sprawiedliwości. Sprawiedliwości, którą przynajmniej częściowo naprawiły europejskie łże-sądy ze strasznej niemieckiej Europy.

Czytaj także Właściciele wypożyczalni kaset wideo byli kaowcami ery transformacji Jakub Majmurek rozmawia z Grzegorzem Fortuną Jrem

Choć mogłoby się wydawać, że serial w pewnym sensie deprecjonuje lata 90., to jednak ostatecznie zostawia nieco inne wrażenie. A to za sprawą scenograficznego fetyszyzmu: magnetofon Grundig, kasety szpulowe, kawa w koszyczkach, radio samochodowe (kradzione) i kolejne ujęcia plecaka-kostki z obowiązkowymi naszywkami – kolejne serialowe artefakty z lat 90. niemal krzyczą „patrz, tu jestem!”.

To wszystko prawda, tak było, ale wszystko to wywołuje wręcz ogrom nostalgii. I trochę ten chwyt rozumiem: Polacy wreszcie dostali budżety i mogą się zabawić w scenografię klasy Mad Men, a kapitan Binter może co odcinek chodzić w innym golfie do marynarki. Ale ważniejsze jest, jak owa nostalgia działa, nie tylko filmowo, ale także politycznie.

Nostalgia bait dla czterdziestolatków

O tym, że przemysł filmowy dosłownie rzucił się na remake’i lat 80. i 90., nikogo przekonywać nie trzeba. Cała saga Stranger Things powstała jako odtworzenie uniwersum z czasów E.T., a na ogromnej liście kolejnych powrotów do przeszłości jest już Bodyguard, Gremliny, a nawet kultowe Goonies, które nadal zapierają dech w piersiach swoim nadmorskim budownictwem. W Polsce też mamy falę powrotów, kontynuacji i nawiązań, by wspomnieć choćby Vinci 2 czy Pana Kleksa.

Ale nie tylko przemysł filmowy, ze swoimi zakusami na portfele kiedyś nastolatków, a dziś już 40-latków, upaprany jest cały w nostalgii. Ona jest dosłownie wszędzie. Każdy, kto odwiedza profile społecznościowe związane z kibicowaniem NBA, od razu trafia na powódź postów, że „za Jordana to była koszykówka”, nie to co teraz. Identycznie jest na Youtubie, gdzie pod przebojami nie tylko z lat 90. musisz przebijać się przez komentarze, jaka to kiedyś to była muzyka. Kto słucha w 2025?

Powstają całe „boomerolubne” kanały czy tysiące memów, jak to kiedyś na podwórku było wspaniale, jak sielsko u babci na wsi, nie mówiąc o niedzielach z najbardziej depresyjnym polskim serialem, czyli Przygodami kota Filemona. Wracają stroje, wraca muzyka i nawet najgorszy syf odrapanych i zaszczanych klatek schodowych jest poddawany nostalgicznej pornografizacji, czego dowodem białoruski zespół Molchat Doma ze swoim mrocznym, postpunkowym synth-popem.

Dyskretny urok wstecznictwa

Tak, cali skąpani jesteśmy w nostalgii, co może i jest doświadczeniem każdego pokolenia, ale to, dzięki dostępowi do mediów społecznościowych, jako pierwsze ma szansę tak bardzo dzielić się tym ze światem.

Czytaj także Katastrofa Heweliusza. „Ten prom nerwowo człowieka wykańczał” Michał Sutowski

Nie trzeba dyplomów z psychologii, żeby zgadnąć, jak pozytywną rolę pełni nostalgia w naszej ewolucji. Wyolbrzymione i podkręcone wspomnienia rzekomego „kieszonkowego szczęścia” pozwalają wyzwalać dopaminę i jednocześnie wypierać nie tyle traumę (tak się nie da), ale przynajmniej drobne przykrości i niegodności, o których po latach już się nie pamięta. O ile teraźniejszość zwykle pozwala odbierać naraz szereg negatywnych bodźców, o tyle uładzona przeszłość pozwala skupić się na przyszłości i przestać „rozpamiętywać” to, co złe. Zdolność myślenia, będąca jednocześnie największą zaletą i przekleństwem gatunku ludzkiego, jest nieco złagodzona nostalgicznym opium.

Sęk jednak w tym, że część osób jak najbardziej traktuje ową nostalgię jako rzeczywisty, a nie przypudrowany dopaminą obraz rzeczywistości. I tu właśnie wkracza polityka. Istotą konserwatyzmu, czy szerzej: prawicowości, zawsze była, jak mawiali nasi lewicowi przodkowie, „reakcyjność”, albo jeszcze lepiej – „wstecznictwo”.

Zasadzało się ono (i nadal zasadza) na założeniu, że kiedyś było lepiej, a kolejny postęp tylko niepotrzebnie wszystko psuje. Tymczasem idea lewicowości, ale też po trochu i liberalizmu, opiera się na tym, że przeszłość niejako z definicji (poza małymi wyjątkami) jest zła, i dopiero postęp ma ją poprawić. Nie chodzi tu nawet o ową inżynierię społeczną, którą bardziej oczytani jakimiś antyneomarksistowskimi kuriozami prawicowcy straszą swoje dzieci. Chodzi o to, że dla prawicy owszem — „kiedyś to naprawdę było!”, a dla lewicy: „kiedyś to było jednak nie bardzo”. Nietrudno więc zgadnąć, komu służy bardziej nostalgia, prawda?

Darwinizm wykąpany w nostalgicznej pianie

Uładzona wersja historii – całego narodu, państwa czy okresów historycznych – sprawia, że w zestawieniu z rzeczywistością pompowana nostalgiczną dopaminą przeszłość zawsze wygrywa, i to nawet w kraju tak doświadczonym historią jak Polska.

Pytanie, czy swoistego „ciemnego renesansu” reakcyjnej prawicowości nie powinniśmy wiązać właśnie z ową nostalgiczną kanonadą, jakiej ciągle jesteśmy poddawani? I czy przez nostalgiczne stawianie na piedestale czasów minionych nie możemy się cieszyć z czasów obecnych? Bo przecież możemy, za nie tak znowu wygórowaną opłatą, obejrzeć chociażby 90 proc. filmów, zamówić towary do domu, zadzwonić do bliskich o każdej porze i socjalizować się w sieci z ludźmi, których w realu nigdy byśmy nie spotkali, czy wreszcie słuchać dowolnej muzyki o każdej porze dnia i nocy.

Z kolei lata 90. są nostalgicznie upupiane, mimo przemocy na ulicach, w szkole, mimo słynnego „co się, kurwa, patrzysz”, 20 proc. bezrobocia i skrajnego neoliberalizmu, po aplikacji którego wieszali się pracownicy upadających fabryk. Trzeba wykonać wielką, długofalową robotę propagandową, by ktokolwiek uwierzył, że bez UE, dopłat, remontów, mostów i szpitali (kto się leczył w latach 90., ten wie) rzekomo było lepiej.

Przez lata lewica wskazywała rok 1989 jako fatalnie wybraną ścieżkę darwinistycznej transformacji kapitalistycznej, a teraz całe to dziedzictwo tragedii całych grup społecznych zostaje wykąpane niczym noworodek w nostalgicznej pianie. Dlatego już teraz warto stawiać na nostalgiczny detoks, demaskować grubymi nićmi szytą iluzję i wskazywać na wybiórczość tęsknoty, z jej nazbyt kolorowymi obrazkami.

Heweliusz poniekąd to robi, pokazując układy, presję, oszustwa – cały syf i trud tamtych czasów. Ale zaraz widzimy plecak-kostkę, przegrywanie Gunsów, listę Trójki, pierwsze kasety VHS i nagle nam, dzieciom lat 90., mimo całego tego syfu jakoś robi się ciepło na sercu, nieprawdaż?

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie