Połączmy te kropki: po pierwsze, piłka jest w Polsce święta i nie do ruszenia. Po drugie, za patriotyczną otoczką wierności barwom klubowym, tradycji i polskości kryje się zwyczajny biznes, często o charakterze przestępczym. Po trzecie, stadionowi chuligani wchodzą już do polityki. Prawicowe partie zacierają ręce.
Kolejny raz polska reprezentacja zalicza wpadkę za wpadką. Nie policzę, ile już padło za mojego życia tych szumnych obietnic, karuzel trenerów i zawiedzionych nadziei. Tyle dobrego, że w końcu Polska dorobiła się globalnie rozpoznawalnego piłkarza, Roberta Lewandowskiego. No, może dwóch, zakładając, że i Wojciech Szczęsny zalicza się do tej kategorii.
Poza tym jest jak zawsze: „grupa śmierci”, „teraz już nie ma łatwych meczy”, „zwycięski remis”, „mecz otwarcia”, „mecz o wszystko”, „mecz o honor” i pora na CS-a. To w reprezentacji narodowej, ale rodzime kluby w europejskich ligach wszelakich radzą sobie podobnie. Sowicie opłacanym gwiazdom spuszczali łomot piłkarze z Karabachu i Kazachstanu czy półamatorzy z Islandii i Luksemburga. A jeśli nawet udawało się wygrać, to zaraz marzenia rozwiewała Borussia, Inter czy Lazio.
czytaj także
Przyznam, że z oglądania meczy piłki nożnej nie czerpię żadnej przyjemności. Za to grać nawet lubię. Jest się na boisku, są emocje, wysiłek, uczestnictwo. Wygrywa się, przegrywa, człowiek się zmęczy. Oglądanie jest dla mnie trochę jak porno zamiast seksu. Można, owszem, czemu nie – ale nie zamiast. Tymczasem dla milionów mężczyzn rytuał oglądania „naszych”, Legiuni czy nawet Barcy, jest aktywnością ważną, jeśli nie najważniejszą. Wykupują abonamenty, nabywają bilety, znikając z ulic, gdy gra reprezentacja. Sami w większości sportu nie uprawiają, wystarczy im spektakl. Zastanówmy się więc, jaka sztuka jest realnie grana w tym teatrze.
Imperium trybun
Niby nie ma w tej pasji oglądania nic dziwnego. W starożytnym Rzymie i Bizancjum podobne emocje wyzwalały wyścigi rydwanów. Ścigali się tam Biali, Czerwoni, Niebiescy i Zieloni. Zawodnicy otaczani byli swoistym kultem, a frakcje miały swoją strukturę organizacyjną, pieniądze, przywódców i własnych zawodników. Woźniców i konie opiewały wiersze i piosenki.
Gaius Appuleius Diocles startował przez 24 lata, wygrał 1462 wyścigi i miał fanów w całym imperium. Jego majątek dorównywał dziesiątkom milionów dzisiejszych dolarów. Członkowie frakcji często rekrutowali się z miejskiej biedoty, ale bywali też wspierani przez elitę, a nawet cesarzy. Bójki między frakcjami były powszechne – czasem uliczne, czasem wewnątrz samego hipodromu. W 532 roku połączone siły Zielonych i Niebieskich próbowały nawet obalić cesarza Justyniana, który musiał użyć wojska, żeby stłumić rebelię. Miasto zostało podpalone. Powstanie, nazwane od popularnego hipodromowego okrzyku „Nika” („zwyciężaj”), pochłonęło ponad 30 tys. ofiar śmiertelnych.
Demokracja Dni Ostatnich. Po upadku rewolucji nadchodzi faszyzm
czytaj także
Dziś także kibice nie ograniczają się przecież do samej piłki. Amerykanie mają football amerykański, Japończycy baseball, Nowozelandczycy rugby, Kanadyjczycy hokej, a Indusi krykieta – dyscyplina zdaje się nie mieć tu znaczenia. Co jednak ważne, kibicują przede wszystkim mężczyźni. Kobiety, owszem, trafiają się, ale jest ich wyraźnie mniej i w kibicowaniu są zdecydowanie mniej zapamiętałe. Jeśli już, to raczej wyróżnia się je jako miłe wyjątki od reguły, którą są panowie w wieku od lat 5 do 105, z naciskiem jednak na młodszych.
Co sprawia, że ich zaangażowanie jest tak intensywne i tak płciowo sprofilowane? Powodów jest co najmniej kilka. Jednym z nich jest skok na główkę w pewną bardzo kapitalistyczną z ducha fantazję.
Pudło na buty, reklama pepsi i śniadanie z wiatru
Wkracza tu do gry odwieczny topos kapitalizmu, czyli droga szczęśliwej i pracowitej jednostki od pucybuta do milionera. Obietnica jest prosta: jeśli poświęcisz się treningom i ukształtujesz swój talent, to czeka cię piękna żona, występ w reklamie Pepsi, imprezy, jachty, kabriolety i wygodne nieruchomości w ciepłych krajach. Do tej opowieści włącza się mit męskiego kopciuszka. Mityczne historie o kilometrach na trening pokonywanych przez młodych zawodników boso, spaniu w pudełku na buty, jedzeniu żużlu, mieszkaniu w jeziorze czy matce, która na śniadanie kroiła wiatr – i tak dalej.
A jeśli nie osiągasz tego ty sam, to chłopak z boiska, zawodnik reprezentacji. Człowiek zazwyczaj jednak dość prosty, z którym równie nieskomplikowany widz może się łatwo utożsamić i per procura brać udział w tej fantazji. Może go podziwiać za cechy, które z lekkim natężeniem wyobraźni znajdzie i u siebie – ten chłopak z telewizora jest tylko trochę wytrwalszy, ma nieco bardziej wytrenowane ciało, wcześniej wstaje, z większym samozaparciem trzyma dietę. Żaden z tych przymiotów ciała i charakteru nie jest widzowi tak niedostępny, jak majątek czy inteligencja.
Trochę to prawda, a trochę nie. Dla chłopaków z biednych krain i rodzin kariera przez piłkę to rzeczywiście spełnienie marzenia o wyrwaniu się ze ślepego zaułka. Pozwala im przeskoczyć wszystkie szczeble majątkowej drabiny i wbić się jednym susem do grona posiadaczy, inwestorów i celebrytów.
Problem w tym taki, że sióstr wiele, a kopciuszek jeden. I tak jak w zespołach muzycznych, jeden na tysiąc dojedzie z Lęborka na Glastonbury czy choćby na gdyński Open Air. Tak samo większość piłkarzy, jeśli po drodze nie złapią kontuzji, która wyeliminuje ich z zawodu, i jeśli w ogóle wyrwą się z okręgówki, będą doginać w słabych rozgrywkach daleko od domu i nigdy nie trafią do Serie A, Primiera Division czy Premier League. Będą harować całe życie na zapleczu teatru, ale nie będzie im dane zagrać na głównej scenie. Zaplecze to jest ogromne i dominujące, ale dla tej fantazji zupełnie bez wartości.
Wojownik płacze tylko przy rzutach karnych
Drugi ważny powód fanatycznego kibicowania przynosi splot militaryzmu, patriarchatu i psychologii. Stadion to bowiem jedność i emocje, które można w końcu i wykrzyczeć, i wypłakać. Inaczej mężczyznom zakazane, w innych miejscach w zasadzie niedostępne kanały ekspresji.
Łzy są bowiem zarezerwowane u mężczyzn dla wydarzeń najważniejszych – narodzin i śmierci najbliższych oraz tego, że Marc Gual w ostatniej minucie strzelił bramkę jedenastce Bruk-Bet Termalicy Niecieczy. Mężczyzna ma nie mieć uczuć, gdyż w założeniu jest niezawodną maszyną do zabijania. Ma być silny, nie mazać się, wziąć się w garść, nie być tchórzem, cwelem, frajerem, pizdą, leszczem i ogólnie ma zawsze być w stanie między „masz problem?”, „zajebać ci?” a „co się kurwa patrzysz?”.
Niezależnie od tego, że ostatnia wojna zdarzyła się w Polsce 80 lat temu, nadal obowiązuje tutaj mental pogranicza. Uczucia uznawane są za słabość i do wyboru ma się albo je zapić, albo wykrzyczeć przez wentyl, jaki daje trybuna czy transmitowany w telewizji mecz reprezentacji. Smutek bowiem i lęk nie są pomocne na polu walki, a mężczyzna ciągle kształtowany jest tu na wojownika. Niemal jedyną dopuszczalną formą codziennej ekspresji jest złość.
Portugalski trener zmienia pracę. Polacy: ZBRODNIA NA NARODZIE
czytaj także
Do tego „piłeczka” daje pretekst do rozmowy. Słabo kształtowani w skillach społecznych i inteligencji emocjonalnej mężczyźni mogą nagle dzięki niej przekroczyć barierę między sobą a innym, a także przy okazji obejść różnice majątkowe i te w kapitale kulturowym. Pozwala profesorowi zagaić do mechanika samochodowego, menadżerowi pogwarzyć z trenerem osobistym czy taksówkarzowi z lekarzem, a do tego ominąć oklep na dzielni. Wystarczy rzucić swoją ocenę gry w ostatniej kolejce lokalnego klubu, żeby nagle, na chwilę, wytworzyła się wspólnota.
Gdyby interesowała nas piłka, zostalibyśmy piłkarzami
Jeśli chodzi o piłkę, to dawniej w grę wchodziła jeszcze jedna opcja – wierność drużynie z naszego miasta, dzielnicy, zakładu pracy, której zawodnicy związani byli z lokalną społecznością. Jednak „modern football” pogrzebał już dawno ten nieco nawet romantyczny wymiar piłki. Dziś to biznes jak każdy inny, a zawodnicy to mniej lub bardziej sympatyczni najemnicy, którzy grają tam, gdzie im się płaci najwięcej. Wszelkie historie wierności barwom, jakie mają w życiorysach Francesco Totti w AS Roma (1992–2017), Javier Zanetti w Interze Mediolan (1995–2014), Paolo Maldini w AC Milan (1984–2009) czy Carles Puyol w Barcelonie (1999–2014), to już rzadkie wyjątki.
Dlatego dla wielu, łącznie z polskim prezydentem, równie ważną ligą jest ta, której „rozgrywki” toczą się zdecydowanie poza stadionem. A to gdzieś pod lasem, za autostradą, w okolicach stacyjki kolejowej pod miastem. Tam, naprzeciw siebie, ze „sprzętem” czy bez, stają chuligani, żeby w krótkich, brutalnych walkach udowodnić sobie, kto awansuje lub spada w tej lidze, równoległej do piłkarskiej. Wyrosły wokół tego legendy o liderach nabojek, co mocniejszych zawodnikach, z których wielu z czasem przeflancowało się do MMA i freak fightów.
Dziś jubileuszowa gala Fame MMA. Na czym polega fenomen freak fightów?
czytaj także
Co więcej, zwyczajne ustawki, stadionowe bójki czy krojenie flag już dawno rozrosły się do wielkich biznesów, często o charakterze przestępczym. Trybuny są w nich miejscem werbunku, reklamy i budowania pozycji, którą wzmacniają ustawki. Z „żylety”, „kotła”, „młyna” i „górki” można szybko więc trafić na bramkę klubu lub agencji towarzyskiej, przemycić, przedilować, zebrać haracz i ze zwykłej „dziesiony” wejść szybko na poziom grubszych zawodników. W miastach takich jak Gdańsk i Białystok lokalni chuligani przejęli już rolę głównej zorganizowanej grupy przestępczej, a w krakowskiej Wiśle przejęli na czas jakiś nawet i sam klub. Dla wielu kibiców stadion stał się nie tylko miejscem wzniosłych uczuć czy politycznych deklaracji, ale po prostu lukratywnym, często przestępczym biznesem.
Piłka, polityka i przemoc
Kryje się to wszystko za fasadą wierności barwom klubowym, tradycji i polskości, a prawicowe partie tylko zacierają ręce. Z prezydentem Karolem Nawrockim Polska wkracza na niebezpieczną drogę zlewania się chuliganów, niezwykle chętnych do stosowania przemocy i zamieszanych w zorganizowaną przestępczość, z życiem politycznym. Zauważyć to można było na protestach przy niemieckiej granicy, gdzie oprócz członków klubów „Gazety Polskiej” najbardziej widoczni byli chuligani lokalnych drużyn – i to oni krzyczeli w Sopocie o „Polsce dla Polaków”.
Już podczas protestów przeciwko zaostrzeniu prawa do aborcji widać było, do czego to prowadzi. We Wrocławiu na takim marszu chuligani Śląska zaatakowali dziennikarki „Gazety Wyborczej”. Jedna została uderzona w brzuch i przewrócona, a druga pchnięta z taką siłą, że omal nie uderzyła głową o krawężnik. Sprawcą okazał się, jak pisały media, 32-letni Robert G., członek bojówki chuliganów wrocławskiego Śląska. Podczas podobnej demonstracji w Warszawie zaatakowani zostali Jan Śpiewak i Bartłomiej Sienkiewicz.
czytaj także
Prezydent-ustawkowicz i powiązania chuliganów z politykami sygnalizują wprost: w polskiej krainie fantazji o piłce nożnej takiego użytku z kibolki będzie więcej. Czekają nas standardy rosyjsko-latynoamerykańskie. Jako że „piłeczka” jest w Polsce nietykalna i święta, a państwo działa niemrawo wobec sprawnie zorganizowanej sieci chuliganki, czeka nas w najbliższym czasie rozwój bojówek nie tylko stricte przestępczych, ale i tych politycznych.
Jeśli stadion będzie dla panów głównym wentylem okazywania uczuć i przestrzenią, gdzie kwitną męskie fantazje, a pozaboiskowa przemoc splatać będzie się dalej z tym sportem, możemy się spodziewać, że to, jak marnie gra reprezentacja, stanie się najmniej ważnym z problemów, jakie mamy w związku z piłką.