Wojna trwa, ale Ukraińcy nie pozwolili władzy wykorzystać jej jako przykrywki dla autorytarnego dryfu. Masowe protesty w obronie instytucji antykorupcyjnych zaskoczyły Zełenskiego — i zmusiły go do wycofania się. Ukraina przypomniała światu, czym jest ulica jako instrument kontroli władzy.
– Cóż, otworzyła się puszka Pandory… ale w pozytywnym sensie – mówi Dmytro Koziatynski, trzydziestoletni weteran, którego wpis w mediach społecznościowych dał pierwszy impuls dla protestów w Kijowie.
Koziatynski dobiera słowa szybko, pewnie i precyzyjnie. Wszystko ma przemyślane. Dlatego uwagę zwraca właśnie ta sprzeczna fraza. Bo tak naprawdę nikt nie wie jeszcze jak błyskawiczna „rewolucja kartoników” wpłynie na przyszłość kraju.
22 lipca Koziatynski napisał na X:
„Przyjaciele, zbierzmy się na protest i brońmy tego, co budowaliśmy przez ostatnią dekadę. Spotykamy się o godz. 20.00 na placu przy teatrze im. Iwana Franki. To najbliższe dostępne miejsce obok Biura Prezydenta. Mam nadzieję, że będziemy widoczni z jego okien”.
Choć, jak mówi, spodziewał się, że przyjedzie „nie więcej niż sto osób z [jego] bańki”, plac wypełniło około 1000 protestujących. Zgodnie z propozycją weterana przyszli z kartonowymi transparentami własnego autorstwa – „weto dla ustawy,” „korupcja zabija”, „nie jestem jeleniem”. Stąd nazwa protestów: „rewolucja kartoników”. Dominowała na nich młodzież, ale byli też weterani ukraińskich rewolucji, ludzie mediów, liderzy społeczeństwa obywatelskiego, żołnierze i zwyczajni kijowianie.
czytaj także
– Władza zachowała się tak, jakby jej celem było nas po prostu obrazić – mówiła obecna na proteście 22-letnia Liza. – Trwa wojna, ale to nie znaczy, że nie mamy żadnych praw.
Pomimo oburzenia na władzę, atmosfera na placu Iwana Franki była względnie spokojna. Protestujący omijali perfekcyjnie utrzymany gazon wokół fontanny w centrum placu. Policja była prawie nieobecna i nie interweniowała nawet po północy, gdy cześć protestujących została na placu podczas godziny policyjnej.
Wszystko to nie zmieniło jednak istoty sprawy: późnym wieczorem prezydent Wołodymyr Zełenski podpisał niesławną ustawę nr 12414.
„Bankowa” kontra Ukraińcy
Władza – a w czwartym roku wojny na pełną skalę z Rosją władza oznacza w Ukrainie Zełenskiego i wąski krąg jego współpracowników niekiedy zbiorczo określanych jako „Bankowa” [od ulicy, przy której znajduje się Biuro Prezydenta – przyp. red] – postanowiła uderzyć w instytucje i środowiska antykorupcyjne.
Gdy Werchowna Rada w ekspresowym tempie przegłosowała ustawę faktycznie likwidującą niezależność Narodowego Biura Antykorupcyjnego (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP) poprzez podporządkowane ich zależnemu od prezydenta Prokuratorowi Generalnemu, Ukraińcy byli w szoku. Parlament przyjął prawo w pół dnia w formie poprawek nagle dodanych do innej ustawy w przeddzień parlamentarnych wakacji. Za opowiedziało się 263 deputowanych, przeciw – jedynie 13. Do większości posłów prezydenckiego Sługi Ludu dołączyli się m.in. członkowie Batkiwszczyny Julii Tymoszenko oraz posłowie dawnej prorosyjskiej OPZŻ.
Reakcja liderów opinii publicznej była jednoznaczna. Redaktorka naczelna Ukraińskiej Prawdy Sewhil Musajewa atak na NABU i SAP określiła jako „demontaż antykorupcyjnej infrastruktury stworzonej po rewolucji godności” i „początek autorytarnego dryfu”. Znany z ostrej krytyki prezydenta szef pozarządowego Centrum Przeciwdziałania Korupcji Witalij Szabunin skwitował sprawę tak: „Nie jesteśmy już demokracją. […] Zełenski wprowadził reżim hybrydowy z elementami autorytaryzmu i kleptokracji. Dzisiaj wszyscy obudziliśmy się w zupełnie innym kraju”. Nawet były minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba zabrał głos, nazywając 22 lipca „czarnym dniem dla Ukrainy”.
Czemu Zełenski uderzył w antykorupcyjne instytucje?
Atak na NABU i SAP nie wziął się znikąd – był odpowiedzią na coraz bardziej problematyczne dla Bankowej afery korupcyjne.
W czerwcu NABU zarzuciło ówczesnemu wicepremierowi i ministrowi jedności narodowej Ołeksijowi Czernyszowowi – prywatnie przyjaźniącemu się z rodziną Zełenskich – uwikłanie w korupcję w branży deweloperskiej. W lipcu SAP rozpoczęła śledztwo dotyczące Olhy Stefaniszyny, byłej wicepremierki ds. integracji europejskiej i ministry sprawiedliwości, podejrzewanej o faworyzowanie firm związanych z jej byłym mężem przy przetargach. Kroplą, która miała przelać czarę goryczy, było przeszukanie przez agentów NABU wraz z niemieckimi kolegami monachijskiego mieszkania bliskiego współpracownika Zełenskiego, Rostysława Szurmy.
Słuchaj podcastu „Blok Wschodni”:
Bankowa odwróciła jednak kota ogonem i zamiast rozliczyć swoich kolegów rozpoczęła polowanie na „rosyjskie krety” w instytucjach antykorupcyjnych.
W przeddzień uchwalenia ustawy uderzającej w NABU i SAP funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) bez nakazów sądowych przeprowadzili szeroko zakrojoną akcję przeszukań kilkunastu ich pracowników. W jej wyniku zarzucono dwóm detektywom NABU powiązania z Rosją. Z kolei Państwowe Biuro Śledcze wznowiło stare sprawy dotyczące wykroczeń drogowych sprzed kilku lat z udziałem pracowników NABU. Jednak ten politycznie motywowany atak, zamiast przekonać publikę, zmniejszył zaufanie do władz.
Kartonik zamiast koktajlu Mołotowa
– To była automatyczna reakcja. Wiele osób jednocześnie poczuło, że coś trzeba robić – mówi 23-letnia Zinaida Averina, która założyła popularny kanał na Telegramie i tym samym stała się nieformalną koordynatorką protestów.
Już drugiego dnia, 23 lipca, demonstracje rozlały się po kraju i przyciągnęły tłumy. Na placu Iwana Franki zebrało się około dziewięciu tysięcy protestujących. Protesty odbyły się w ponad 20 miastach: od Użhorodu, Lwowa i Łucka przez Odesę, Zaporoże i Dniepr po Charków. W tym ostatnim rano, już po proteście, rosyjska bomba uderzyła w śródmieście, raniąc około 30 osób. Ofiarą nocnego ataku padła również Odesa, gdzie drony uderzyły m.in. w rynek Prywoz. W samym Kijowie – gdzie w ostatnich miesiącach znacząco nasiliły się nocne ataki dronów – noce po pierwszych mityngach były spokojne.
– Protesty są z pewnością niebezpieczne w czasie stanu wojennego, ale jeszcze bardziej niebezpieczne jest całkowite cofnięcie reformy antykorupcyjnej, którą przeprowadziliśmy w ciągu 10 lat – mówi Averina.
Wraz z grupą znajomych zarejestrowała protest w kijowskiej administracji i od tego czasu wspólnie odpowiadają za kontakt ze służbami. Jak podkreśla jedna z nich, Anastasia Bezpalko, „nie ma tu przywódców politycznych, haseł politycznych i tak dalej”. – Nasza rola polega po prostu na wspieraniu spontanicznych protestów i współpracy z władzami i policją – dodaje.
Choć masowe wydarzenia – takie jak koncerty – odbywają się w ogarniętej wojną Ukrainie, uliczne protesty były dotychczas rzadkie. Otwarty sprzeciw wobec nadużyć władzy na chwilę przywrócił poczucie demokratycznej wspólnoty, na codzień podkopywane m.in. przez podział między frontem a tyłem.
Media obiegło zdjęcie żołnierza bez obu nóg na wózku inwalidzkim z tabliczką z hasłem: „Walczymy za Ukrainę, nie za waszą bezkarność”.
Nie wszyscy – w armii i poza nią – przyjęli protesty z entuzjazmem. Krytycy pobąkiwali o „bujaniu łódki”, „sorosiętach” albo wysyłali młodych rewolucjonistów na front. Malkontenci w mediach społecznościowych narzekali na powszechne wulgaryzmy, np. w jednym z głównych sloganów protestu: „na chuj mi system, który działa przeciwko mnie”.
Pokolenie Z na barykadach
Ukraińscy komentatorzy zwracają uwagę na to, że dominujące na protestach pokolenie Z w czasach, gdy powoływano do życia NABU i SAP, tj. w 2015, było w szkołach podstawowych. Jak zauważył profesor Walerij Pekar, dla protestującej młodzieży, która nie brała udziału w rewolucji godności, pomarańczowej rewolucji czy rewolucji na granicie, trwające protesty są „wejściem w dorosłość i podmiotowość”.
Potwierdzają to słowa 21-letnia Kataryna: – Każdy świadomy Ukrainiec powinien być tutaj i starać się wpłynąć na władzę.
Z kolei 23-letni Anton mówi: – Tą ustawą władza pozbawia nas przyszłości. Gdy żołnierze walczą z Rosją, władza oddala nas od Europy.
Sam Koziatynski, którego w mediach społecznościowych porównano do Mustafy Najema, inicjatora pierwszych protestów podczas Euromajdanu, odżegnuje się od porównań z ukraińskimi rewolucjami.
– Porównania z Euromajdanem są nieodpowiedzialne – tłumaczy. – W 2013 roku Ukraińcy sprzeciwiali się autorytaryzmowi i dyktaturze prezydenta Janukowycza, dziś nie chcemy obalenia rządu, ale odwołania jednej konkretnej ustawy.
Babakova: Tylko zewnętrzna presja może powstrzymać dryf Kijowa w stronę autorytaryzmu
czytaj także
Władza w rękach ludu
W odróżnieniu od wydarzeń sprzed lat, tym razem władze prędko zrobiły krok w tył. Już 23 lipca Zełenski zapowiedział nową ustawę, która ma przywrócić niezależność NABU i SAP. – Wszyscy słyszymy, co mówi społeczeństwo – zapewnił w nocnym przemówieniu.
Dzień później opublikowano jej tekst. Prezydent spotkał się również z szefami NABU i SAP, a oni zapowiedzieli włączenie się w prace nad nowym prawem. Rządzący dalej podtrzymują narrację o rosyjskim wpływie w NABU i SAP, ale wyraźnie postanowili przede wszystkim zagasić wywołany przez siebie pożar.
Wszystko wskazuje na to, że władza nie spodziewała się masowych protestów. Na zmianę stanowiska Zełenskiego wpłynęła na pewno również presja ze strony zachodnich partnerów. Zarówno kraje G7, jak i Unia Europejska wezwały go do zmiany stanowiska. Sam Emmanuel Macron miał odwodzić go od złożenia podpisu pod nowym prawem. Marta Kos, europejska komisarz ds. rozszerzenia, publicznie ostrzegła, że osłabienie niezależności instytucji antykorupcyjnych zagrozi kluczowym dla integracji z UE reformom. W końcu UE zagroziła Ukrainie ograniczeniem pomocy finansowej.
W czwartek 31 lipca posłowie zmuszeni do powrotu z dopiero co rozpoczętych wakacji przemogli się i na polecenie Zełenskiego przegłosowali ustawę odwracającą zmiany, które sami wcześniej przyjęli.
Tego samego dnia manifestacja przeniosła się do Parku Maryjskiego naprzeciwko Werchownej Rady. W momencie ogłoszenia wyniku głosowania posypały się oklaski. Dziewięć dni protestów zakończyło się sukcesem: władza ugięła się pod presją ulicznych protestów i zahamowała swój atak na niezależność instytucji antykorupcyjnych.
Ale historia na tym się nie kończy. Już teraz Koziatynski i Averina formułują kolejne postulaty, takie jak odblokowanie przez rząd kandydatury niezależnego dyrektora Biura Bezpieczeństwa Ekonomicznego (BEB), reforma służby celnej i likwidacja korupcji w zarządzającej majątkiem zajętym w toku postępowań karnych Agencji ds. Poszukiwania i Zarządzania Aktywami (ARMA). W wyniku protestów nie tylko dziennikarze śledczy, ale również społeczeństwo uważnie śledzić będzie los spraw Czernyszowa i Mindycza.
Protesty stworzyły precedens i pokazały, że kontrola nadużyć władzy możliwa jest nawet podczas wojny. Otworzyły też puszkę Pandory. Worek uzasadnionych pretensji do rządzących – niesprawiedliwy system mobilizacji, rosnące nierówności, akumulacja władzy w rękach wąskiego kręgu – jest na tyle przepastny, że jego rozcięcie może zakończyć się niekontrolowanym kryzysem.
Zwycięzcy może nie być. Przegranych nie zabraknie [korespondencja z Kijowa]
czytaj także
Jednocześnie zarówno rosyjska propaganda, jak i antyukraińskie siły na Zachodzie (np. amerykańska kongresmenka Marjorie Taylor Greene) już zaczęły wykorzystywać nową dynamikę polityczną nad Dnieprem do atakowania i osłabiania Zełenskiego.
Triumf ulicznej demokracji podczas wojny dał Ukraińcom nadzieję – a tej w ostatnich miesiącach jest coraz mniej.
– Pokojowy protest w czasie wojny pokazuje, że władza jest w rękach ludu – mówi Koziatynski. Jednocześnie pozostaje realistą; mówi, że „to niemożliwe być w stanie wojny z Rosją i nie dryfować w kierunku autorytaryzmu”. Ale dodaje, że Ukraińcy są w stanie to akceptować tylko o tyle, o ile służy to obronie kraju.
**
Aleksander Palikot – reporter i korespondent mieszkający w Kijowie. Z wykształcenia filozof, socjolog i historyk. Związany ze stowarzyszeniem n-ost, Collegium Invisibile i Instytutem Nauk o Człowieku w Wiedniu (IWM). Współpracuje z międzynarodowymi i polskimi mediami, m.in. z Radio Free Europe/Radio Liberty, Krytyką Polityczną, Nową Europą Wschodnią.