Prawicowe ideologie próbują odpowiadać na realne problemy strukturalne. Nie ma dla nich alternatywy, bo środowiska liberalne wciąż są przekonane, że zdołają utrzymać dotychczasowy porządek świata. Druga część rozmowy Artura Troosta z Edwinem Bendykiem.
Artur Troost: Huczne zerwanie z zieloną transformacją to tylko pusta retoryka, jak wcześniej sugerowałeś? Mamy nie przejmować się amerykańskim drill, baby, drill?
Edwin Bendyk: W Stanach Zjednoczonych gra jest inna niż w Unii Europejskiej. Amerykanie mają pokaźne zasoby surowców kopalnych, w strategii energetycznej mogą opierać się na dwóch nogach. To tylko kwestia opłacalności wydobycia ropy i gazu i rachunku ekonomicznego, a nie braku samych surowców, jak w Europie.
My, niezależnie od kwestii klimatycznych, ciągle musimy pozyskiwać energię, a jeśli musimy ją kupować, to ponosimy konsekwencje polityczne. Widać w tej chwili, że uzależnienie od Trumpa może być równie niebezpieczne jak wcześniej uzależnienie od Putina. Amerykanie udowadniają, że nie są kimś, na kim można polegać, także jeśli chodzi o gwarancję dostępu do paliw kopalnych.
Bendyk o Polsce 2030: Zielona transformacja będzie trwać. Zmieniają się słowa, ale nie cele
czytaj także
Czy w tym kontekście amerykańskie próby zapewnienia sobie kontroli nad ukraińskimi złożami należy traktować jako element rywalizacji o surowce, a nie jako grę Trumpa na użytek wewnętrzny?
W tym momencie to są gruszki na wierzbie, bo nikt nie wie do końca, ile w Ukrainie jest tych najcenniejszych zasobów, czyli minerałów rzadkich, a zwłaszcza metali ziem rzadkich. Znamy złoża na terenach okupowanych, na terenach pod kontrolą ukraińską też coś jest, ale nie wiadomo, czy wystarczająco dużo i w odpowiednio dużej koncentracji, aby wydobycie miało sens.
Czytałem ekspertyzy ukraińskie dotyczące litu – że pewnie jest, ale w stężeniach nieopłacalnych do eksploatacji. Inaczej z tytanem, którego Ukraina ma drugie po Norwegii zasoby w Europie. Ogółem jednak to nie są jakieś gigantyczne zasoby, od których warto byłoby uzależniać kluczowe decyzje polityczne.
To dlaczego zaczęto je od nich uzależniać?
Trudno stwierdzić, jakie są intencje Donalda Trumpa. Propozycja umowy zmieniała się; pierwszy wariant przypominał receptę na neokolonialny podbój i niemal pełne zrzeczenie się przez Ukrainę kontroli nad zasobami naturalnymi i infrastrukturą logistyczną. Wersja, która miała być podpisana 28 lutego po spotkaniu w Białym Domu, była już wyraźnie złagodzona i bardziej ogólna. Potem znowu nastąpiła eskalacja i powrót do wariantu, nazwijmy go neokolonialnym, który ciągle jest negocjowany, bo Ukraińcy stawiają oczywisty opór.
Podpisana umowa główna i dokumenty towarzyszące zdają się opierać na kompromisie, który mogą zaakceptować Ukraińcy i który zadowala Donalda Trumpa. Ukraina „wiąże” Stany Zjednoczone, w zamian za obecne zaangażowanie wojenne obiecując mocno niepewne przychody w odległej przyszłości. Widać, że porozumienie ma bardziej wymiar polityczny niż gospodarczy.
I że inwestycja się zwróci.
Tak, tak przynajmniej wyglądała umowa, która miała być podpisana 28 lutego. Dla Ukrainy to była dobra umowa, nawet krytycy Zełenskiego go za nią chwalili, bo wiązała interesy amerykańskie i ukraińskie, ale miała znaczenie raczej symboliczne. Wydaje się, że głównie o to chodziło w tym porozumieniu i że ewentualnie otworzyłoby ono drogę ku negocjacjom pokojowym z Rosją. Umowa jednak upadła przez wspomnianą rozmowę Zełenskiego z Trumpem i J. D. Vancem.
Zadecydowała różnica temperamentów czy od początku było w tym spotkaniu drugie dno?
Można się zastanawiać nad celami poszczególnych rozmówców, ale nie sądzę, żeby to była ustawka ze strony Trumpa, on chyba rzeczywiście chciał tego dealu. Za to wiceprezydent Vance nie powinien był w ogóle uczestniczyć w rozmowie prezydentów, złamał protokół i być może celowo działał na rzecz eskalacji. Trudno powiedzieć, jakie konkretnie interesy tym kierowały. Ale, jak mówiłem, dziś roztrząsanie tamtego wydarzenia nie ma już sensu, zbyt wiele się wydarzyło, Trump zdołał już nawet oddać Rosji Krym, choć nawet tu nie wiadomo, co rzeczywiście powiedział lub chciał powiedzieć.
Czasem mówi się, że problemem może być transakcyjne spojrzenie na politykę międzynarodową, związane nie tylko z chęcią zadowolenia amerykańskich wyborców, ale też mindsetem biznesmenów i miliarderów, którzy tworzą nową administrację. Na ile ta rosnąca oligarchizacja jest zagrożeniem nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale i dla świata?
To chyba jest aktualnie jeden z najważniejszych problemów. Pojawiają się analizy pokazujące, że obecny sojusz Trumpa z oligarchią cyfrową jest wyrazem wyłaniania się systemu, który można nazwać technofaszyzmem lub nieco łagodniej, technofeudalizmem. Na te związki zwracano już uwagę po wyborze Baracka Obamy na drugą kadencję. Wtedy wielu potentatów z Krzemowej Doliny, a obecnych zwolenników Trumpa, zaangażowało się w poparcie Obamy. Jak pamiętamy, jeszcze w 2020 roku Elon Musk czy Mark Zuckerberg z niechęcią patrzyli na obecnego prezydenta. Potem dopiero odkryli, że to właśnie on daje największe szanse na efektywny sojusz władzy i kapitału.
Majątek administracji Trumpa to 340 mld dolarów. Co to ma wspólnego z TikTokiem?
czytaj także
Nie chodzi jedynie o zwykłą korupcję systemową i uzyskanie wpływu na politykę w zamian za finansowe i infrastrukturalne poparcie. Wiele analiz pokazuje silny komponent ideologiczny, z odwołaniami do koncepcji ciemnego oświecenia i antydemokratycznego technokratyzmu polegającego na kulcie efektywności wspieranym wykorzystaniem najnowszych technologii zarządzania i kontroli społecznej. Element faszystowski polega na odrzuceniu wszelkich ograniczeń w imię uznania, że liczy się tylko skuteczność i siła, polegająca również, tam gdzie trzeba, na przemocy policyjnej i militarnej.
Takie podejście dobrze współgra z promowaniem konserwatywnych wartości afirmujących tzw. tradycyjny podział ról społecznych, polegający na kulcie męskości i podporządkowaniu kobiet. Nawet Zuckerberg, z dnia na dzień likwidując w swojej firmie politykę DEI, czyli wspierania różnorodności, równości i inkluzji, mówił o konieczności powrotu do męskiego ducha. Bardziej dosadnie ten proces nazywa się „depusyfikacją” świata technologii i polityki.
Dlaczego te postulaty padają na podatny grunt?
Wielu badaczy zwraca uwagę, że dzisiejsza popularność wielu idei, które można by wpisać w ów maczystowski schemat, jest skutkiem ich systematycznego rozwoju wraz z rozwojem kapitału cyfrowego. Wskazać można George’a Gildera, inwestora i prawicowego myśliciela o dużym wpływie na środowiska konserwatywne. Już w latach 70. prowadził antyfeministyczną krucjatę, w 1994 r. był współautorem Magna Carta for the Knowledge Age, manifestu z jakim ówczesna Partia Republikańska startowała w wyborach do Kongresu. Gilder nie był i nie jest jedynym. O wpływie idei na rzeczywistość decyduje jednak nie tylko ich atrakcyjność, co przekonanie, że dobrze odpowiadają na wyzwania rzeczywistości.
Majmurek: Żeby mężczyźni znów byli mężczyznami. „Ekonomia moralna” ceł Trumpa
czytaj także
Te wyzwania nie wynikają z rzekomego kryzysu wartości, feminizacji i ideologii gender, upowszechnienia kultury woke, multi-kulti i podobnych strachów, jakimi epatują tradycjonaliści.
Co się więc kryje za tą całą watą słowną?
Wyzwania mają przede wszystkim charakter strukturalny. Utrzymanie dotychczasowego modelu gospodarczego opartego na nieograniczonym wzroście z obietnicą, że przyniesie on rozwój wszystkim na Ziemi, jest niemożliwe. Ludzkość przekracza kolejne planetarne granice określające warunki bezpiecznego funkcjonowania ziemskiego ekosystemu. A przyjmowane wspólne cele, na przykład dotyczące walki o klimat, nie są realizowane.
To wszystko wiemy. Jarosław Lipszyc napisał jakiś czas temu, że Trump po prostu jako pierwszy powiedział głośno – świata jest za mało, żeby starczyło dla wszystkich. Niech więc starczy przynajmniej dla Amerykanów, a reszta, jak solidarność międzynarodowa, nie ma znaczenia. Dlatego zapowiedzi prezydenta USA dotyczące ekspansji na Kanadę, Grenlandię i podobne należy traktować poważnie, a nie jak paranoiczną retorykę.
Czyli w działaniach Trumpa jest pewna racjonalność? Dosyć ponura, ale jednak odpowiedź na kryzys klimatyczny i wyczerpanie się dotychczas panującego modelu światowego rozwoju?
Do podobnych wniosków doszedł już wiele lat temu Bruno Latour, francuski socjolog i filozof. Wprowadził on pojęcie nowego reżimu klimatycznego, którego symbolicznym początkiem był Szczyt Ziemi w Rio w 1992 roku. To wtedy nominalnie rozpoczął się pod szyldem ONZ globalny proces klimatyczny mający na celu walkę z globalnym ociepleniem. Wtedy też ówczesny prezydent USA George Bush stwierdził, że „amerykański styl życia jest nienegocjowalny. Kropka”.
Latour interpretuje to wydarzenie i późniejszą historię, zwłaszcza „wielkie przyspieszenie” zużycia zasobów materiałowych i produkcji zanieczyszczeń na Ziemi, jakie nastąpiło po 2002 roku, jako wyraz reorganizacji kapitalizmu pod szyldem realizacji celów ekologicznych. Tyle, że logiki kapitalizmu nie da się pogodzić ze zrównoważonym rozwojem.
A niezależnie od ekologii nie da się utrzymać w wymiarze globalnym modelu gospodarczego opartego na ciągłym wzroście złożoności logistycznej, organizacyjnej, technologicznej. To, co proponuje Trump, to podtrzymanie zasady Busha i jednocześnie uznanie, że trzeba ją realizować w nowych warunkach międzynarodowych, których efektem będzie dekompleksyfikacja zmniejszenie złożoności – poprzez m.in. deglobalizację, a wewnątrz kraju przez zmniejszenie złożoności państwa, czyli ograniczenie jego funkcji.
Ciemne Oświecenie i mafia z PayPala, czyli za co płaci Elon Musk
czytaj także
Zauważmy, że to także nic nowego. O konieczności skracania łańcuchów wartości, powrotu gospodarki do źródeł lokalnych i tak dalej mówi lewica, mówią ekolodzy. Trump zaproponował swoje rozwiązanie.
Prywatyzując m.in. infrastrukturę publiczną?
Prywatyzacja ma miejsce, ale redukcja złożoności oznacza również zmianę struktury społecznej, bo jeżeli zlikwidujemy ileś usług społecznych, które były podstawą polityk emancypacyjnych, umożliwiały na przykład kobietom podejmowanie pracy zawodowej, to siłą rzeczy ktoś będzie musiał te usługi zastąpić.
Część kobiet wróci więc do domów i tzw. tradycyjnych ról. Nie dlatego, że chcą, tylko dlatego, że nikt inny nie podejmie funkcji niezbędnych dla odtwarzania społeczeństwa, jeżeli nie będzie tego w systemie usług publicznych. Widać już efekty normatywne zwrotu konserwatywnego w postaci ograniczenia prawa do aborcji itp. Gdzieś na końcu może dojść do pełnej zgodności potrzeb funkcjonalnych systemu społecznego o mniejszej złożoności z ideologią technofeudalizmu.
Wrócimy do sytuacji, że mąż będzie pracował w korporacji, a żona zajmowała się domem?
Żona zajmie się domem, mężczyzna zarabianiem i z perspektywy takiego zmniejszonego państwa to będzie funkcjonalnie zgodne. Problem polega na tym, że środowiska lewicowo-liberalne na tego typu zmiany nie mają odpowiedzi. Progresywne polityki zakładały ciągły rozwój, który umożliwiałby odpowiadanie na nowe potrzeby wzrostem złożoności, rozbudową systemu usług społecznych i infrastruktury. Oczywiście istniał też nurt dewzrostowy, ale on nigdy do końca nie znalazł odpowiedzi na pytanie, jak pogodzić dewzrost i związaną z tym rezygnację ze świadczenia części usług społecznych z faktem, że potrzeby nie znikną, a jeszcze będą pojawiać się nowe.
Ekologiczny socjalizm bez wzrostu – tego trzeba Polsce i światu [rozmowa z Jasonem Hickelem]
czytaj także
Koniec końców odpowiedź ma tylko prawica…
…i zakłada ona powrót do przeszłości. Kobiety zostały zmuszone do zniknięcia z ulic w Afganistanie, a teraz podobny scenariusz w Stanach Zjednoczonych lub gdzieś indziej na Zachodzie przestaje być tylko fantazją.
Najgorsze, że nie wynika to tylko ze skrętu ideologicznego. Te prawicowe ideologie proponują odpowiedź na realne strukturalne problemy, na które nie ma alternatywnej, równie silnej propozycji, ponieważ środowiska liberalne są wciąż przekonane, że mogą utrzymać dotychczasowy porządek świata. Przyczyn braku legitymacji politycznej albo szukają w niekompetencji polityków, albo zrzucają winę na media, bo zmieniły się sposoby komunikacji.
To są tylko symptomy. Natomiast obawiam się, że sprawa jest poważniejsza. Nie da się powrócić do kanonów demokracji liberalnej tylko przez edukację obywatelską, troskę o media i rzetelne informowanie obywateli o tym, jak wygląda świat.
Czy w takim razie Europa jest skazana na podobny scenariusz co USA?
To się już dzieje. Zwrot na prawo w Europie również odpowiada strukturalnie temu wyzwaniu, tylko tutaj system społeczny jest jednak inaczej rozumiany, inaczej legitymizowany. Mimo wszystko trudniej go rozmontować, więc dłużej to potrwa, co z kolei daje szansę na wypracowanie alternatywnej odpowiedzi.
Koncepcje ekosocjalizmu czy wspomnianego dewzrostu są zresztą rozwijane od lat 70., stanowiły odpowiedź na szok paliwowy, pierwszy taki kryzys surowcowy i energetyczny. Pojawił się André Gorz i inni, którzy pokazali, że można powalczyć o ekologię, zazielenienie, uwzględnienie perspektywy myśli socjalistycznej i przełożenie tego na ekonomię i ekologię polityczną.
To nigdy nie przebiło się do głównego nurtu, ale dorobek jest i czeka na wykorzystanie. Tylko czy na tym można zbudować skutecznie polityczne narzędzia zgodne z regułami demokracji? Trudno powiedzieć. Próby są nieliczne i w tej chwili wyborów się raczej na tym nie wygra.
Markiewka: Liberalne centrum zamyka oczy, żeby nie widzieć biegu historii
czytaj także
Może dobrze, że nie mamy Doliny Krzemowej, to przynajmniej o technofaszyzm też będzie trudniej.
Można się pocieszać, że z peryferyjności płyną jakieś zalety. Jesteśmy krajem peryferyjnym, więc nie mamy Doliny Krzemowej czy innego ośrodka dysponującego kapitałem i nowymi technologiami, mogącego kontrolować gospodarkę, zwłaszcza jej segmenty tworzące tzw. granicę technologiczną. To nas jednak skazuje na kupowanie technologii i naśladowanie wzorów organizacyjnych opartych na tych technologiach. Widać więc, jak szybciutko pojawiają się próby naśladowania Amerykanów i ich nowej administracji.
Na przykład przez deregulację?
U nas główną siłą podnoszącą takie hasła jest Konfederacja, ale premier Tusk ją przelicytował, włączając Rafała Brzoskę do deregulacyjnej gry oraz stając się jej orędownikiem na forum unijnym. Rozumiem jego motywacje polityczne, ale obawiam się kosztów długoterminowych.
Deregulacją nie zastąpimy braku inwestycji, a to jest w tej chwili główny, obok krachu demograficznego, problem rozwojowy. Nie podważam sensu działań racjonalizacyjnych, jeśli jednak mają one prowadzić do redukcji funkcji państwa, to możliwy scenariusz dalszego rozwoju już przedstawiłem.
Przed trzecią wojną światową uratuje nas ekosocjalizm [rozmowa z Edwinem Bendykiem]
czytaj także
A co z najczarniejszymi scenariuszami cywilizacyjnego upadku, jakie przedstawił Jarosław Lipszyc we wspomnianych tekstach?
Wiele wskazuje, że temperatura atmosfery aż tak bardzo nie wzrośnie, bo wcześniej załamie się system społeczno-gospodarczy i zmaleje zużycie surowców oraz produkcja odpadów, z dwutlenkiem węgla włącznie. To pesymistyczny wariant wspomnianej dekompleksyfikacji, czyli zmniejszania stopnia złożoności w warunkach utraty kontroli nad nim. W książce W Polsce, czyli wszędzie przedstawiałem go jako upadek z klifu Seneki. Byłby to jednak najgorszy wariant „odpowiedzi” na kryzys klimatyczny.
Pytanie, czy jesteśmy w stanie przeprowadzić całą operację w sposób kontrolowany, na dodatek otrzymując na końcu system oparty na wartościach, które dziś są nam tak drogie, nazwijmy je liberalno-demokratycznymi? Lub inaczej: czy docelowy system oparty na tych wartościach, zgodny z możliwościami zasobowymi Ziemi, będzie w stanie zapewnić żywność ok. 10 mld ludzi oraz energię potrzebną do utrzymania cywilizacyjnych funkcji i standardu życia zgodnie z zasadą sprawiedliwości?
Historyczne doświadczenie podpowiada, że większości transformacji mających w swej podstawie zmianę systemu energetycznego towarzyszyły ruchy rewolucyjne i kontrrewolucyjne posługujące się mniejszą lub większą przemocą. Niewykluczone, że to, co dzieje się teraz, jest takim właśnie przemocowym wyrazem rozpoczynającej się transformacji.
Skala przemocy zależeć będzie od tego, jak szybko znajdziemy polityczne odpowiedzi na wyzwania. Odpowiedzi lepsze, niż mają dziś Trump, Putin, Xi.
**
Edwin Bendyk − dziennikarz, publicysta, pisarz. Prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego. Publicysta tygodnika „Polityka”. Autor książek Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności (2002), Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci (2004), Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu (2009) oraz Bunt sieci (2012). W 2014 roku opublikował wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim książkę Jak żyć w świecie, który oszalał. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi w ramach DELab Laboratorium Miasta Przyszłości. Wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem Badań nad Przyszłością. W Centrum Nauk Społecznych PAN prowadzi seminarium o nowych mediach. Członek Polskiego PEN Clubu.