Gdy 20 lat temu zaczynałem trenować sztuki walki, świadomość istnienia MMA dopiero w Polsce raczkowała. Dziś ta dyscyplina jest nowym sportem ludowym, pozwalającym na zdobywanie rzesz wyborców, oraz ważnym ogniwem w sieci powiązań między najniebezpieczniejszymi autokratami świata.
Widzieliście wejście Donalda Trumpa na galę UFC w Nowym Jorku, tuż po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich w USA? Nic straconego, ale proszę:
To nie był wiec Partii Republikańskiej, tylko cykliczne i zaplanowane wcześniej komercyjne wydarzenie sportowe – gala mieszanych sztuk walki, czyli MMA. Mimo to 20 tysięcy gardeł wita pomarańczowego Cezara w jednomyślnym uwielbieniu. Hala Madison Square Garden, Koloseum współczesnego świata, jest nie tylko miejscem największego prestiżu, ale też międzynarodową wizytówką Nowego Jorku, który rzekomo jest na wskroś liberalną twierdzą demokratów.
To na tę arenę wkracza Trump, a kilka kroków za nim idzie świeżo namaszczony, „mroczny, gotycki” książę Elon Musk. O pół kroku przed prezydentem elektem idzie zaś gospodarz wydarzenia, Dana White. Z prezydentem elektem przywitał się jeszcze dawny zawodnik UFC Daniel Cormier, a na koniec gali, już po walce wieczoru, swój lśniący, świeżo obroniony pas mistrzowski ofiarował mu Jon Jones.
Dana White to amerykański superprzedsiębiorca, szef federacji zrzeszającej niemal 600 zawodników sztuk walki z całego globu, organizującej gale i czerpiącej zyski z całej otoczki, jaka im towarzyszy. Przychody firmy na rok 2023 to 1,3 mld dolarów. Z Trumpem znają się co najmniej od 2001 roku, gdy w jednym z kasyn przyszłego prezydenta USA zorganizowano galę UFC31.
Trump najwylewniej witał się z siedzącym przy ringu komentatorem walk Joe Roganem – superinfluenserem z długą, konsekwentną i wszechstronną karierą, który przeżywa właśnie swój szczyt i chlubi się rzeszą odbiorców w USA i poza nimi. Jego autorski podcast ma niemal 15 milionów fanów na Spotify i 17 milionów subskrybentów na Youtubie, o innych platformach nie wspominając. To w 80 proc. młodzi mężczyźni.
Walkower Kamali Harris
Jeszcze dwa lata temu Rogan nazywał Trumpa zagrożeniem dla demokracji i był wyborcą radykalnie (jak na USA) lewicowego demokraty Bernie Sandersa. Odmieniło mu się po tym, gdy zakumplował się z Muskiem podczas jednego ze swoich wywiadów.
Tuż przed wyborami Rogan zaprosił do swojego studia Donalda Trumpa i rozmawiał z nim przez bite trzy godziny. Zadawał mu tak krytyczne i niewygodne pytania jak to, czy po ewentualnym zwycięstwie odtajni raporty rządowe na temat UFO. Na Youtubie wywiad obejrzano 52 miliony razy. Kamala Harris zaproszenia do podcastu Rogana nie przyjęła, bo doradcy zasugerowali, że nie byłoby to dobrze odebrane przez jej wyborców.
Interpłciowość w sporcie. Dlaczego podział na kategorie męską i żeńską jest nieidealny?
czytaj także
Profil Rogana jako zdeklarowanego przeciwnika cancel culture i poprawności politycznej, w swoim mniemaniu umożliwiającego wolną, pozbawioną cenzury debatę wszystkim stronom politycznego sporu, faktycznie skłania do zaklasyfikowania go jako prawaka, ale charakter rozmów nie jest zajadły czy wykluczający. Podcast gościł kilku bohaterów manosfery, którzy mogli sobie ulżyć, opowiadając farmazony – również rasistowskie i foliarskie – ale poglądy samego influencera są niejednoznaczne. Sam Rogan jest byłym zawodnikiem sztuk walki, a Harris poddała mu się bez walki, wpychając liczne dusze subskrybentów podcastu oraz samego autora w łapy ściskającego go dziś i czule szepczącego do ucha Trumpa.
Nowy sport ludowy?
W 1968 roku Hunter S. Thompson relacjonował kampanię przed wyborami, w których zwyciężył republikanin, niesławny Richard Nixon. Thompson nie był jego fanem. Do końca życia opisywał Nixona jako uosobienie wszelkiego zepsucia i nikczemności.
Ich spotkanie miało miejsce jeszcze przed aferą Watergate, a Thompson krytykował Nixona z pozycji przeciwnika amerykańskiego zaangażowania w wojnę w Wietnamie. Jednak ze wszystkich towarzyszących karawanie kandydata dziennikarzy to właśnie Thompsona jako jedynego zaproszono na rozmowę z Nixonem w jego autokarze. Warunek, jaki postawił przyszły prezydent, był prosty: rozmowa mogła dotyczyć wyłącznie futbolu amerykańskiego. Obaj byli zdeklarowanymi pasjonatami tego sportu.
Kolejne wybory, w 1972 roku, Nixon wygrał już w 49 z 50 stanów, co uczyniło go najpopularniejszym republikańskim prezydentem w historii USA. Był stałym bywalcem stadionów sportowych, mecze lubił oglądać również ze swojego gabinetu w Białym Domu, głośno dopingując i przeklinając.
Futbol był sportem amerykańskiej klasy robotniczej – albo ogólniej, klasy pracującej. Rozgrywki oglądano całymi rodzinami w domach i z ziomkami w knajpach. Ligę śledziło 70 proc. wszystkich fanów sportu w Stanach.
czytaj także
Prezydent znający się na rzeczy to równiacha. Thompson relacjonował zaś, że Nixon potrafi przełożyć swoją doskonałą wiedzę taktyczną z boiska futbolowego na rozgrywki partyjne i to właśnie jest tajemnica jego sukcesu.
Pięćdziesiąt lat później w Stanach wciąż rządzą oficjalne rozrywki ligowe, ale tradycyjne sporty czują na plecach wyraźny oddech nowego pokolenia fanów. Są to milenialsi i pokolenie Z, mężczyźni między 18 a 34 rokiem życia. Ta grupa stanowi około 40 proc. bazy widzów MMA w Stanach Zjednoczonych. Oglądają głównie gale UFC, płacąc za pośrednictwem systemu pay-per-view. Osiągane w ten sposób zyski wzrosły o 400 proc. w ciągu ostatnich pięciu lat. Żadna inna dyscyplina sportowa na świecie nie może pochwalić się podobną tendencją wzrostową.
Pieniądze, elektorat, propaganda? Mamy wszystko
Nie tylko kampanijni macherzy Trumpa dostrzegli polityczny potencjał sztuk walki. Pierwszy był, a jakże, Władimir Putin. Rosyjski dyktator jest judoką oraz byłym zawodnikiem sambo, czyli radzieckiej wersji MMA.
20 lat temu niekwestionowanym królem ringów i klatek w raczkującej jeszcze dyscyplinie był Fiodor Jemieljanienko, zawodnik doskonały. Fiodor, który zakończył już karierę, walczył stylem prostym, brutalnym, bezwzględnym i nie do obejścia. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, a ulana sylwetka skrywała zabójczą mieszankę siły i szybkości.
Od początku w MMA na międzynarodowych arenach najlepiej poczynali sobie mistrzowie z USA i Brazylii. Fiodor przewyższał wszystkich, zdobywając (i odwzajemniając) uznanie samego prezydenta Rosji.
Putin po raz kolejny pokazał, że jest twardzielem lubiącym „męskie” rozrywki i kupił sobie ambasadora bitnej młodzieży. Jemieljanienko objął deputat rady rodzinnego regionu, lojalnie wychwalał swojego Cezara i szybko awansował na członka Rosyjskiej Rady Wychowania Fizycznego i Sportu. Mandat ten przejął po samym premierze Dmitriju Miedwiediewie.
Rosyjskie MMA nie byłoby wiele warte bez zapaśniczych tradycji mieszkańców republik kaukaskich. Świetne predyspozycje czeczeńskich zawodników znane są również polskim widzom federacji KSW, w której przez wiele lat triumfował Mamed Chalidow oraz wychowankowie jego klubu z Olsztyna.
Czeczeński satrapa Ramzan Kadyrow poszedł o krok dalej od swojego patrona Putina i bezpośrednio zaangażował się w stworzenie sieci szkółek MMA. Jego quasi-państwowy klub nazywa się Fight Club Akhmat. Na organizowanych przez niego galach występował m.in. Aleksandr Jemieljanienko, brat Fiodora, bandyta i gwałciciel.
czytaj także
Ponieważ zmagania MMA organizowane są przez podmioty prywatne, niepodlegające regulacjom tradycyjnych federacji sportowych, liberalne elity polityczne wolą nie widzieć ich fenomenu, a w międzynarodowych galach mogą występować zawodnicy krajów objętych sankcjami. Rosyjskich sportowców nie zobaczymy na razie na boiskach, bieżniach, torach i halach zamożnej, globalnej Północy. W tę próżnię z powodzeniem wślizguje się MMA.
To budowanie soft power pięściami. Genialny wynalazek, owocujący ścieżkami dyplomacji konkurencyjnymi dla głównego nurtu.
Dyplomacja oktagonu
W ramach amerykańskiego UFC walczy około trzydziestu rosyjskich zawodników. Pełnią misję, której szlak wytyczał niejaki Abdul-Kerim Edilov. Zdolny fighter, który zrobił trochę zamieszania w federacji, ale szybko wrócił do Czeczenii, by objąć tekę wicepremiera i ministra sportu. Ot, błyskotliwa kariera trzydziestolatka. Niestety, coś poszło nie tak i zaraz po awansie słuch po nim zaginął. Pod koniec grudnia 2022 roku aktywiści z czeczeńskiej opozycji poinformowali o jego śmierci, a okoliczności zgonu do dziś nie wyjaśniono.
Misja, o której mowa, to utrzymywanie dobrych relacji, opierających się na udziałach dla UFC i Dany White’a za organizację licencjonowanych gal UFC Eurasia. White ma obecnie posłuch u prezydenta USA, posłuch u Dany White’a mają zawodnicy pod patronatem Ramzana Kadyrowa, który ma posłuch u Władimira Putina… Czy kogoś tu brakuje?
Pamięta ktoś jeszcze długo zapowiadany pojedynek MMA między Elonem Muskiem a szefem Mety Markiem Zuckerbergiem? Mark, czwarty na liście najbogatszych ludzi świata, jest fanem i wziętym adeptem mieszanych sztuk walki – i właśnie pogodził się z Donaldem Trumpem. Obaj wyjaśnili niesnaski, interesy będą się kręcić. Dyplomacja oktagonu porusza młynami największych majątków współczesnego świata.
Jest tego więcej. Jednym z ojców założycieli UFC jest Rorion Gracie, reprezentant pochodzącej z Brazylii rodziny Gracie, sportowej potęgi panamerykańskiej. Jej nestorzy jeszcze w latach 30. XX wieku stworzyli unikalny styl walki w parterze, znany dzisiaj jako brazylijskie jiu-jitsu. BJJ w połączeniu z tajskim boksem, czyli muay thai (uderzaną i kopaną sztuką walki w pozycji stojącej) stanowią filary MMA.
Nestorzy angażowali się również w tworzenie brazylijskiego parafaszystowskiego ruchu integralistów (jego symbolem jest grecka litera sigma, ale wolę porzucić śledzenie tego spisku, zanim dotrę do symboliki dzisiejszej manosfery), i uczyli sztuk walki tak prominentne postaci życia publicznego jak ówczesny dyrektor Banku Brazylii.
czytaj także
Zbudowane wówczas wpływy polityczne zachowali do dziś. Jair Bolsonaro otrzymał od rodziny Gracie honorowy czarny pas BJJ, za co odwdzięczył się stanowiskiem oficjalnego ambasadora turystyki brazylijskiej dla Renzo Graciego. Rodzina rosła, a każde kolejne pokolenie pozostawało lojalne wobec rodzinnego biznesu oraz tradycji. Gracie są integralną częścią, jeśli nie kluczowym czynnikiem brazylijskiego ruchu konserwatywnego, a ten sięga daleko poza samą Brazylię.
Kuzyn Renzo, Royce, odpowiedzialny był za promocję BJJ w Stanach Zjednoczonych. Równolegle rozwijał i zabezpieczał współpracę z potężną NRA (stowarzyszeniem miłośników broni palnej w USA). Szukał tam pieniędzy na kampanię wyborczą Bolsonaro. Wspólnota interesów na linii Bolsonaro–Gracie–Trump–Kadyrow–Putin, jakkolwiek groteskowe wywołuje wrażenie, jest czymś jak najbardziej realnym. Jak cios pięścią w nos.
UFC nie lubi nudziarzy
Gdy 20 lat temu zaczynałem trenować sztuki walki, świadomość istnienia MMA dopiero w Polsce raczkowała. Dyscypliną interesowali się niemal wyłącznie zawodnicy różnych stylów. Przyciągała ciekawość, próba ostatecznego testu umiejętności wobec tradycji z różnych krajów i kontynentów. Były to pojedynki najlepszych z najlepszymi, więc można było oczekiwać doskonałych technik i strategii oraz weryfikacji tychże w warunkach urealnionych przez rezygnację z konserwatywnych zasad.
Dostęp do zagranicznych gal organizacji Pride czy UFC był mocno utrudniony przez koszty i różnice czasowe, dlatego z koleżankami i kolegami z sekcji spotykaliśmy się, by oglądać polskie KSW. To było nasze małe święto, bo umawialiśmy się w knajpie w lubelskim miasteczku akademickim i jaraliśmy się naszą pasją publicznie, co tradycyjnie zarezerwowane było niemal wyłącznie dla fanów piłki nożnej.
czytaj także
Popularność MMA, zarówno jako widowiska, jak i amatorsko uprawianego sportu, wzrosła od tamtych czasów dramatycznie. Kluby w Polsce mają nadmiar adeptów, gale organizowane są często w miastach poniżej 20 tysięcy mieszkańców, a organizatorzy i tak wychodzą na plus. Interes się kręci, kondycja dopisuje. Im więcej fanów, tym większe pieniądze, im więcej pieniędzy, tym więcej fanów.
Ale za kasą idzie też zepsucie. Pod każdym względem.
Pieniądze płyną od sponsorów, ale przede wszystkim od widzów. To, że MMA ma miliony fanów na całym świecie, nie oznacza, że są to ludzie pasjonujący się precyzją technik, sprytnymi przejściami gardy czy skomplikowanymi dźwigniami. Przytłaczająca większość z nich płaci za bilety i pay-per-view dla widowiska. Zawodnicy muszą więc starać się nie tylko zwyciężyć, ale też zrobić show.
Szczególnie premiowane są agresja i impertynencja poza ringiem. Najbardziej znanym przykładem zbudowanej w ten sposób kariery jest Conor McGregor, który był genialnym fighterem, ale nie powalczył zbyt długo. Wypaliło go pajacowanie. Zarobił fortunę i został bohaterem narodowym w Irlandii, ale zaczął przegrywać i wypadł z rywalizacji. Na przestrzeni minionych kilku tygodni przegrał zaś dwie sprawy o napaść seksualną i musi wypłacić spore odszkodowania. Ze współpracy z gwałcicielem wycofują się kolejni sponsorzy i partnerzy biznesowi.
Federacja UFC nie lubi nudziarzy. Gdy Demetrious Johnson przez sześć kolejnych lat bronił tytułu mistrza wagi muszej, właściciel federacji Dana White postanowił zlikwidować tę dywizję i pozbyć się zawodnika, argumentując, że nie sprzedaje on dostatecznie dużo biletów PPV. Johnson to nie tylko zawodnik doskonały – był również przykładnym ojcem i mężem, dlatego ludzie się nim znudzili. Przeszedł do zarejestrowanej w Singapurze federacji One Championship, która oferuje znacznie ciekawsze pojedynki ze sportowego punktu widzenia, ale płaci gorzej.
Dziś jubileuszowa gala Fame MMA. Na czym polega fenomen freak fightów?
czytaj także
O pozamerytorycznych problemach z karierą w UFC przekonał się również nasz rodak, Jan Błachowicz. W pierwszej obronie zdobytego w wadze półciężkiej pasa Polak pokonał niezwyciężonego wcześniej zawodnika z RPA Israela Adesanyę. Gdy Dana White dekorował Błachowicza, ten zarzucił mu publicznie, że prezes w niego nie wierzy. Chodziło o ręczne sterowanie rankingami i ustawianie pojedynków, które decydują o rozwoju kariery i zarobków. W sieci krążyły plotki, że szef UFC nie chciał walki pomiędzy Błachowiczem a Adesanyą, obawiając się przegranej tego drugiego, podczas gdy zawodnik z RPA lepiej rokował finansowo.
Błachowicz na podobnym gruncie skonfliktował się również z Joe Roganem. Jakkolwiek pretensje Polaka były słuszne, to jednak mało polityczne. Bycie buntownikiem w interesach opłaca się znacznie mniej niż bycie bandytą i wiadomo było, że Błachowicz nie utrzyma się w czołówce.
Mixed Martial Arts na poziomie zawodów UFC niewiele ma w sobie z arts. I choć brzmi to jak biadolenie sentymentalisty, to przykładów mi nie brakuje. Walka wspomnianego McGregora z Chabibem Nurmagomiedowem była ciekawym wydarzeniem i spektaklem, ale na poziomie opowieści. Bezczelny, wyszczekany Irlandczyk został powalony przez skromnego i honorowego Rosjanina. Sama walka, w której zawodnicy okładali się cepami, była kiepska.
Jeszcze wyraźniej upadek tej dyscypliny widać na przykładzie niedawnej walki Justina Gaethje z Maxem Hollowayem. Obaj są wyśmienitymi sportowcami, ale motywowani specjalnymi premiami, które federacja przyznaje za efektowne pojedynki, porzucają rozsądek i szacunek dla współzawodnictwa, by w końcówce stanąć naprzeciwko siebie i bez gardy walić się po twarzach, co kończy się krwawą jatką, paskudnym nokautem oraz ekstazą gawiedzi.
Starcie cywilizacji w oktagonie
Co do zasady jednak MMA nie jest przemocowe, seksistowskie, rasistowskie czy homofobiczne – i nie wyklucza ekonomicznie. Przeciwnie. Rasizm w sztukach walki to bzdura. W oktagonie ścierają się zawodnicy z całego świata i różnych wyznań. Widać tam jak na dłoni, że nie ma wśród ludzi rasy, która dominowałaby fizycznie i mentalnie nad inną. Każdy może wygrać, każdy jest dopingowany i opłacany za swój wysiłek.
Żadna licząca się federacja nie blokuje dostępu do turniejów czy treningów kobietom. Niektóre z nich stają się okładkowymi bohaterkami gier komputerowych, podpisują kontrakty filmowe i reklamowe. Jako przykład można wymienić Joannę Jędrzejczyk lub Amerykanki, Rondę Rousey czy Ginę Carano.
Owszem, w ulegającym prawicowym nurtom UFC zdarzają się homofobiczne i szowinistyczne wypowiedzi zawodników, które uchodzą im na sucho. Wspomniana Gina Carano jest tutaj niechlubnym przykładem (Musk opłacił jej odszkodowanie, którego zawodniczka domagała się od wytwórni filmowej po zwolnieniu za mowę nienawiści i foliarstwo), ale „błysnęło” też paru facetów.
Jednak zdecydowana większość zawodników MMA nie buduje kariery na uprzedzeniach. Walczący w wadze muszej Jeff Molina został wyoutowany jako osoba biseksualna, po czym podjął rękawicę i otwarcie wspiera społeczność LGBT+. Pochodzący z Anglii Paddy Pimblett jest rewelacyjnym zawodnikiem, który rozkłada na łopatki wzorce toksycznej męskości. Jakiś czas temu szerokim echem w świecie odbił się jego dramatyczny apel w sprawie świadomości stygmatyzacji problemów zdrowia psychicznego wśród chłopaków.
Jest też genialny i niepokonany mistrz BJJ Mikey Musumeci, który niestrudzenie promuje sportowe, afirmatywne i rekreacyjne podejście do kariery i regularnie przywołuje niewygodne kwestie, takie jak używanie sterydów anabolicznych przez zawodników oraz nieproporcjonalne do generowanych zysków zarobki kolegów i koleżanek spoza czołówki rankingów.
Niech kandydatce pot nie śmierdzi
Sporty walki są zjawiskiem społecznym jak każde inne i obrażanie się na nie jest niczym innym jak rzuceniem ręcznika, odklepaniem jeszcze przed pierwszą rundą. Piszę to m.in. w kontekście zabiegania o elektorat w zbliżających się w Polsce wyborach prezydenckich.
W obliczu rosnącej popularności MMA i zjawisk towarzyszących (te beznadziejne freak-fighty…) wśród młodzieży nie można sobie na to bezrefleksyjnie pozwolić. Kandydat PiS Karol Nawrocki jest byłym bokserem, a jednocześnie twardogłowym prawakiem i w manosferę wejdzie jak w masło. To nie będzie wyszukana technika – raczej uderzenie z bani w nos; chuliganka, a nie sport.
czytaj także
Jednak nie o wyborców-kibiców tutaj chodzi, tylko o masy. Ryczące trybuny Trumpa raczej nie mają złudzeń co do jego pasji do tajskiego boksu lub brazylijskiego jiu-jitsu. Chodzi o spektakl oraz łaskę Cezara. Bo MMA w wydaniu UFC bardziej niż jakiekolwiek widowisko od czasów starożytnych przypomina walki gladiatorów.
Jego popularność nieprzypadkowo zbiega się z żartobliwymi trendami w social mediach, takich jak pytanie o to, ile razy dziennie mężczyzna myśli o Imperium Rzymskim, produkcją filmów takich jak Megalopolis i Gladiator II oraz prawicowymi fantazjami o powrocie do neoklasycyzmu w architekturze.
Rzym zawsze wraca z faszyzmem. Współcześni gladiatorzy UFC ściskają ręce Putina, Trumpa, Zuckerberga i Muska, a lud wiwatuje. Absmak, pogarda lub tchórzliwe uniki liberalnych elit wobec tego faktu mogą być kosztownym zaniechaniem. Oczywiście nie można schlebiać paskudnym i nienawistnym zjawiskom, ale czasem trzeba się spocić, żeby z nimi zawalczyć.
czytaj także
Nie oszukujmy się – na myśl o tym, że Rafał Trzaskowski lub Magdalena Biejat mieliby przy ringu dopingować kopiących się i charczących krwią fighterów lub fighterki można tylko parsknąć śmiechem, ale żebyśmy przy okazji nie udławili się popcornem. Parskaliśmy, gdy Donald Tusk „haratał w gałę” i kibolom się nie kłaniał, ale to był przykład sprawnego i przemyślanego wychodzenia poza własną bańkę.
Jak wykorzystać kopnięcie z półobrotu w walce o społeczną uwagę? Nie wiem. Spin doktorom Rafała Trzaskowskiego mogę jedynie podpowiedzieć, że francuska sztuka walki nazywa się savate, a kampanierkom Magdy Biejat – żeby zaprosiły do współpracy Maję Staśko i Jasia Kapelę, bo to tej dwójce udało się dotychczas zrobić najwięcej w kwestii przełamania maskulinistycznych stereotypów w polskim MMA.