Stałą częścią amerykańskiej tożsamości jest wrogość wobec państwa rozumianego jako rząd w dalekim Waszyngtonie. Znaczna część wyborców prawicowych i „niezależnych” nabrała przekonania, że sytuacja w Ameryce dojrzała do rewolucji. Nie muszą wielbić Trumpa, ale jeszcze bardziej obrzydły im rządy demokratów.
Kto ma apetyt na drugą turę Trumpa? Jak to możliwe, że nadal jest sporo wyborców, którzy nie mogą się zdecydować na jednego z kandydatów, więc w wyborach prezydenckich 5 listopada nie zagłosują wcale? Czy da się to wytłumaczyć desperacją, czy utrzymującą się sympatią do trumpizmu?
Myślenie wyborców biegnie kilkoma torami.
czytaj także
Pierwszy jest taki, że być może Amerykanie nie uważają, że za administracji Trumpa żyło im się aż tak źle. Przeciętnemu zjadaczowi chleba, który tak się interesuje polityką jak ja sportem, żyło się tak samo albo lepiej. Są również wyborcy, którzy wciąż mają wrażenie, że Kamala Harris wyłoniła się znikąd, jakby siedziała w kącie przez cztery lata swojej wiceprezydentury, i wcale nie są do niej jeszcze przekonani. Zwłaszcza że Harris wciąż nie ma jasnej, samodzielnej wizji rozwoju gospodarki.
Drugą linię myślenia reprezentują ci wyborcy, którzy autentycznie lubią Donalda Trumpa, uważając go za dowcipnego, szczerego faceta, który może jest gburem i megalomanem, ale przynajmniej nie próbuje tego ukryć. Parę dni temu Trump pojawił się w słynnym podcaście Joe Rogana, gdzie panowie dyskutowali prawie trzy godziny. Trzy godziny z Trumpem – rozluźnionym, w autentycznej dyskusji o sporcie, Hemingwayu i o tym, jak pomóc wielorybom. Trump przyznał na przykład, że jeśli przegra wybory, to nie pójdzie na nadchodzącą walkę UFC, bo będzie miał depresję.
Wreszcie – desperacja wyborców. Desperacja zrodzona z wieloletniego, głębokiego rozczarowania demokratami. Być może nadszedł czas wielkiego politycznego przetasowania, które odbywa się na naszych oczach?
Partia Republikańska została założona w 1854 roku, żeby walczyć z niewolnictwem. To demokraci, zwłaszcza na południu kraju, byli wtedy konserwatywni. Spektakularna zmiana nastąpiła w latach 30. XX wieku, gdy czarni, robotnicy i intelektualiści z ulgą przyjęli wielkie inwestycje państwowe za rządów demokraty, Franklina Delano Roosevelta.
Od tamtej pory republikanie stopniowo stawali się partią konserwatywną. Razem z sukcesem kapitalizmu stali się również partią biznesu i ewangelików, dla których kapitalizm w połączeniu z religią nie jest moralnym problemem. Do kolejnej ważnej wolty doszło wreszcie pod rządami Billa Clintona: demokraci pozazdrościli republikanom dostępu do pieniędzy i też postanowili zostać partią biznesu, tracąc wyborców lewicowych, których żadna z partii od tamtego czasu nie reprezentuje.
Wojna secesyjna kończy się dopiero dzisiaj – zwycięstwem Południa
czytaj także
Szukając, gdzie postawić następny krok w prawo, republikanie znaleźli się w kłopocie. Jeśli demokraci przejmują Wall Street i wzmacniają wpływy w Dolinie Krzemowej, jakie stanowisko powinna zająć prawica? Nowych pomysłów brak, zostaje więc tylko populizm – pole, na którym spotyka się radykalna lewica z radykalną prawicą – nawet jeśli dzieje się to kosztem odrzucenia kapitalizmu rozumianego jako wolny rynek. Razem z nadejściem Trumpa i dzięki naciskom tzw. bazy wyborców republikanie stali się partią populistyczną, podczas gdy demokraci pielęgnują imperializm, niegdyś domenę republikanów w polityce zagranicznej.
A co z tymi, którzy te przetasowania obserwują, zwykle nie rozumiejąc historycznego kontekstu? Niektórzy pamiętają tylko, że kiedyś było lepiej, albo czują, że gorzej już być nie może. Od początku lat 90. wyborcy wiele razy przejechali się na demokratach, a prawica otwarcie kieruje się ku faszyzmowi. Wyborcy, którzy deklarują się jako niezależni, mają do wyboru albo podtrzymywanie obrzydłego status quo, albo zmiecenie go w prawicowej rewolucji. Jak wielu z tych desperatów wybierze to drugie?
Wrogość wobec państwa rozumianego jako rząd i odrębnego od amerykańskiego społeczeństwa jest ważną i stałą częścią amerykańskiej tożsamości. Obywatel może wielbić i czcić Amerykę jako ideę i jako zbiorowość ludzi, a jednocześnie szczerze nienawidzić rządu niezależnie od tego, jaki on jest.
Ruch Tea Party z 2008 roku być może i grał na rozwalenie państwa, czynił to jednak nie z cynizmu, ale z przekonania, że rząd powinien wyglądać zupełnie inaczej i że czas na kolejną amerykańską rewolucję, która odda Ameryce „należne” miejsce wśród narodów świata. Że ich państwo – czyli rząd w dalekim Waszyngtonie – nie będzie słać pieniędzy na wojnę w Ukrainie, tylko faktycznie wesprze amerykańską klasę robotniczą.
W ostatnich dwudziestu z górą latach nabiera znaczenia również element rozczarowania wśród wyborców republikańskich, bo partia zaczęła oddalać się od tego, co wyborcy rozumieli jako tradycyjne republikańskie wartości, takie jak Kościół, rodzina i szeroko pojęta cnota. Demokraci z kolei wciąż tracą wyborców z klasy robotniczej, której lwią część stanowią czarni i Latynosi. Istnieje wreszcie pula młodych ludzi, którzy nie czują więzi z żadną z partii, a którzy w tym roku stanowią największy z bloków wyborczych. Tych trzeba mobilizować, żeby w ogóle na wybory poszli, chyba że mają za sobą edukację wyższą lub obecnie studiują, bo ci głosują chętniej.
czytaj także
Kolejną grupą, która zaważy na wyniku wyborów, są Latynosi. To nie jest już monolityczny blok głosujący zawsze na demokratów. W tym roku Latynosi dzielą swoje głosy między Trumpa a demokratów. Nie są tak przyjaźnie nastawieni, jak można by oczekiwać, wobec nowych imigrantów, którzy (ich zdaniem) zabierają im pracę i przynoszą im złą opinię. Czarni z kolei, zwłaszcza mężczyźni, od dawna pielęgnują kulturową nieufność wobec „systemu” niezależnie od tego, czy za sterem stoją demokraci, czy republikanie.
Nie tylko biali mężczyźni, bo również katoliccy Latynosi wciąż nie wyobrażają sobie prezydenta kobiety. Feministyczny aspekt kampanii Kamali Harris, która występuje w tych dniach na scenie obok Hillary Clinton i Michelle Obamy, na pewno ich niepokoi. Do tego demokraci wcale nie pomogli sobie tym, że przez całe cztery lata prezydentury Bidena ścigali Trumpa w prokuraturze i sądach. Dwie próby impeachmentu i pozwy kryminalne zrobiły z niego w oczach Amerykanów męczennika.
Także media zaczynają coraz bardziej martwić Amerykanów – te tradycyjne bardziej niż media społecznościowe, gdzie ludzie szukają i czasem nawet znajdują informacje, których nie usłyszą z mediów głównego nurtu. Te ostatnie twardo i otwarcie popierają demokratów, nawet jeśli „Washington Post” zdumiał swoich czytelników, decydując się nie poprzeć w tych wyborach żadnego z kandydatów.
Chcecie zobaczyć Trumpa w więzieniu? Prędzej ujrzycie go w Białym Domu
czytaj także
Mówi się, że w tych ostatnich tygodniach przed wyborami Harris straciła impet. Tymczasem Trump zaplanował wielki finał swojej kampanii w Madison Square Garden w Nowym Jorku, choć wie, że ani miasto, ani stan nie oddadzą na niego głosu. Wielu wyborców lubi go choćby za to: za fantazję.