Ciekawe książki poleca zespół KP i przyjaciele.
**
Bez strachu. Jak umiera człowiek, Adam Ragiel, Magdalena Rigamonti, PWN, 2015
Książka ta wpadła mi w ręce przypadkiem. Nie polowałam na nią w księgarni, nie wyczekiwałam w bibliotece. Jednak sam tytuł, opis wydawcy i tematyka spowodowały, że postanowiłam ją przeczytać. Sporo było w tym pewno tęsknoty za amerykańskim serialem Sześć stóp pod ziemią Alana Balla. Lubię czarne komedie, lubię dramaty, jednak zabierając się za literaturę faktu, wywiad z jedynym polskim balsamistą Adamem Ragielem, przypuszczałam, że przyjemnie nie będzie.
Czytamy o nieboszczykach, o tym, co dzieje się z nimi, gdy trafiają na stół sekcyjny, widzimy prosektorium, dowiadujemy się wiele o kosmetykach dla zmarłych, nietypowych chłodniach, sprzęcie, wypasionych samochodach, czyli karawanach, nowych technologiach, całym przemyśle funeralnym. Poznajemy bohaterów książki, nie, nie zmarłych, tych żywych, tych, którzy myją, balsamują, masują, malują, składają, ubierają ciała ludzi, którzy już nie żyją. W miejscu ich pracy, mimo obecności rozkładających się czasem ciał, jest „normalnie”. Normalnie, czyli wesoło, z przerwami śniadaniowymi i kawowymi, zwyczajnie, bo podczas tych przerw i pracy opowiadają sobie o dzieciach i codzienności. Żartują. I cały czas nam powtarzają, że to świetna praca, że uczy szacunku do życia, oni – widać jednak – czują się wyjątkowi, po tych swoich kursach, dokształcaniu, specjalizacjach, z certyfikatami. I to są chyba fajni ludzie, tacy, którzy łapią życie, ale są też ostrożni, mają dużo dystansu do siebie i innych, pełni szacunku dla ciała po zgonie. Ale też tacy, którzy – wyczuwam – uważają się za lepszych. Czemu? Bo ich sądy dotyczące niedoszłych lub rzeczywistych samobójców są ostre. Bo dali sobie prawo, by głosić, jak wartościowe jest życie, bo wszystko widzieli, bo znają konsekwencje, bo w dziedzinie śmierci nic ich nie zaskoczy. A śmierć to przecież wciąż temat tabu. Więc ci dobrzy ludzie, specjaliści, etyczni fachowcy mówią nam, tak na marginesie relacji z prosektorium, co jest ważne w życiu, dla życia.
No dobrze. Z jednej strony cieszy mnie, że mimo śmierci ludzka powłoka traktowana jest godnie, że rodzina zmarłego zobaczy go w trumnie nawet piękniejszego niż był za życia, ale… po co zakłamywać rzeczywistość? Czy człowiek, który przez lata chorowała, cierpiał, ból nowotworu wykrzywił mu twarz, musi w trumnie wyglądać jak śpiące niemowlę? Czy stara kobieta tuż przed pochówkiem koniecznie powinna mieć nałożoną świeżą farbę na włosy i zrobiony idealny manicure oraz włożone silikonowe kształtki policzkowe? A mężczyzna, który zakończył żywot na sznurze? Zatuszowano tę bliznę, zrobiono irokeza, uzupełniono całość lekkim makijażem…
Mamy oswajać śmierć, mamy godnie odchodzić, rodzina ma mniej cierpieć, więc musimy trochę to nasze odejście… upudrować, ulepszyć, musimy przedstawić je nieco inaczej. Czy naprawdę musimy?
Magdalena Młynarczyk, Klub Krytyki Politycznej w Koszalinie
**
Egipt: haram halal, Piotr Ibrahim Kalwas, Wydawnictwo Dowody na Istnienie, Fundacja Instytut Reportażu, 2015
Piotr Kalwas najpierw przeszedł na islam i został Ibrahimem, a potem zamieszkał w Egipcie. Stamtąd wysyła do polskich gazet reportaże, które obok nieznanych czytelnikom tekstów znalazły się w tej książce. Nie są to teksty białego człowieka opowiadającego innym, jak żyją „dzicy”, nie jest to też przewodnik turystyczny zawierający rady, co zobaczyć, a czego nie jeść, i dlaczego warto. Ale nie są to też teksty entuzjastycznego neofity, wprost przeciwnie, każdy tekst jest krytyką konkretnego zjawiska – od prześladowania niemuzułmanów, przez okaleczanie kobiecych narządów płciowych, po trzepanie dywanów na balkonie. Choć krytyki te przepojone są, jak deklaruje autor, miłością do Egiptu i Egipcjan, czytelnikowi nie pałającemu tą samą miłością mogą jednak Egipt i – szerzej – islam obrzydzić. Bo Egipt: haram halal to książka o codzienności ludzi mieszkających w kraju, gdzie religia wywiera wpływ na każdy ich krok. Dominująca upaństwowiona religia, nie zaś wiara. Brzmi znajomo?
I polski czytelnik, gdy już oswoi się z egipską egzotyką, mógłby przejrzeć się jak w lustrze we wkurzeniu Kalwasa na tępych klechów, ludzi klepiących demonstracyjnie modlitwy, kobiety zmywające lakier z paznokci przed każdą modlitwą, no chyba że dostaną (z Polski) lakier o „oddychającej” formule, którego nie trzeba zmywać.
Wkurzona z lekka ciągłym utyskiwaniem Kalwasa, wyobrażam sobie lustrzane odbicie jego książki. Co by było, gdyby chrześcijanin z Afryki, ktoś taki jak John Godson wiele lat temu, przyjechał do Polski, osiadłby tu i latami nie mógłby wyjść ze zdumienia, co można zrobić z religią. Zamiast opowieści o oddychającym lakierze do paznokci znalazłaby się u niego historia kobiet, które przed wielkanocną spowiedzią wyjmują spirale antykoncepcyjne by móc przystąpić do komunii, zamiast kreski w dowodzie osobistym egipskich Koptów mielibyśmy kreski na świadectwie szkolnym dzieci niechodzących na religię, zamiast okrucieństwa uboju rytualnego opowieść o dorocznym bożonarodzeniowym męczeństwie karpi.
Iza Desperak Klub Krytyki Politycznej w Łodzi
**
Aminata. Siła miłości, Lawrence Hill, przeł. Maria Borzobohata-Sawicka, Black Publishing 2015
Na stronie wydawnictwa Black Publishing możemy przeczytać, że jest marką wydawnictwa Czarne i publikuje „literaturę komercyjną najwyższej próby”. To budzi – jak wiadomo – moją odruchową sympatię, mówię więc: sprawdzam! I nie żałuję.
Historia jest rzeczywiście „komercyjna”. Jedenastoletnia Aminata w 1745 roku zostaje porwana z afrykańskiej słodkiej wioski przez handlarzy niewolników. Zostaje sprzedana na plantację indygo w Karolinie Południowej. Wyzwolona trafia do Nowej Szkocji, później do Afryki, gdzie próbuje dotrzeć do swojej wioski. W końcu trafia do Londynu, współpracuje z działaczami na rzecz zakazania handlu niewolnikami. I odnajduje utraconą córkę.
Ta historia może wciągnąć, dużo ciekawsze jest jednak tło. Widać, że autor dobrze przygotował się z historii niewolnictwa i cała otoczka społeczna wygląda wiarygodnie. Dla mnie niezwykle ciekawa była historia czarnych lojalistów, której, szczerze mówiąc, zupełnie nie znałam. W czasie wojny o niepodległość znaleźli się po stronie Brytyjczyków, zostali wyzwoleni i przewiezieni właśnie do Nowej Szkocji, która wcale nie okazała się rajem. Część z nich trafiła potem do Sierra Leone, gdzie brytyjskie Towarzystwo Antyniewolnicze wykupiło przybrzeżne tereny i założyło miasto Freetown dla byłych niewolników, na długo przed powstaniem Liberii, co jest faktem dużo bardziej znanym. Ono także nie okazało się rajem. W tych częściach powieści nie ma już tyle popkulturowego schematyzmu, za to dużo fascynujących informacji.
Kinga Dunin, Dziennik Opinii
**
Pieśń Salomonowa, Toni Morrison, przeł. Zofia Uhrynowska-Hanasz, Świat Książki, 2015
Toni Morrison nie trzeba chyba reklamować, kto miał się zachwycić jej prozą, już jest zachwycony. Zawsze jednak można coś przegapić, polecam więc gorąco Pieśń Salomonową, jej trzecią powieść, w której już widać pełnię talentu tej autorki.
Wszyscy bohaterowie tej książki są czarni – niektórzy biedni, a niektórzy już z klasy średniej. Jest rasizm i rasizm antyrasistowski, zbrodnie i szalona miłość. Ale to przede wszystkim rodzaj sagi rodzinnej ludzi bez korzeni – bo trudno o niewolnicze drzewa genealogiczne sięgające afrykańskich miejsc urodzenia, czy nawet jakichś późniejszych. W tym miejscu pojawia się mit – zapisany w niejasnych rodzinnych opowieściach i dziecinnych piosenkach opowieść o Salomonie, który miał bardzo wiele kobiet i mnóstwo dzieci – każdy więc może uznać go za przodka. Któregoś dnia Salomon wzbił się w niebo i odleciał… Pięknie! Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że to też ciemniejsza strona tego mitu – mężczyzna znikający, porzucający kobiety i dzieci.
Kinga Dunin, Dziennik Opinii
**
Le Corbusier – tragizm współczesnej architektury, Charles Jencks, przeł. Monika Biegańska, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1982
Uwaga! Ta książka wypala trzewia! Utopią i geniuszem niesamowitych wizji, których realizacje do dziś możemy oglądać. Do tego w dziedzinie, którą wielu o filozofię nie podejrzewałoby. A tymczasem okazuje się, że architektura jest sztuką i to polityczną oraz, jak chce guru jej modernistycznej odsłony, „mistrzowską, poprawną, wspaniałą grą brył w świetle”.
W pierwszej połowie XX wieku Europa nie tylko wierzyła w technologiczny postęp i utopie, ale też potrzebowała nowej urbanistyki i architektury, która uratowałaby jej gwałtownie powiększające się miasta przed katastrofą oraz uwolniła je od eklektycznego chaosu i ciężkiej od zdobień secesji. Innymi słowy, miała uczynić je bardziej dostępnymi i przyjaznymi dla wszystkich, a nie tylko zamożnej części społeczeństwa. I w takich właśnie czasach rodzi się obdarty z wszelkich ozdób, kanciasty, poukładany oraz głoszący funkcjonalizm modernizm.
Jeden z jego głównych twórców, określany też niekiedy „papieżem” tego stylu, to niejaki Charles Edouard Jeanneret, znany bardziej jako Le Corbusier. Przez pryzmat jego życia możemy właśnie przyjrzeć się modernistycznym koncepcjom.
Kim jest Le Corbusier? Na pewno człowiekiem pełnym sprzeczności. Burżuazyjnym rewolucjonistą, bo pochodził przecież z dobrze sytuowanej rodziny szwajcarskich zegarmistrzów, a jednocześnie domagał się godnych warunków życia oraz mieszkań dla robotników i biedoty. Elitarnym egalitarystą, gdyż uznawał pewną hierarchię społeczną i wąskie przywództwo, lecz w swym projekcie Cite Radieuse (Miasto Promienne) wybrał rozwiązania anarchosyndykalistyczne. Racjonalnym artystą potrafiącym utrzymać twórczą dyscyplinę oraz niepoprawnym idealistą, który łączy ze sobą potrzeby jednostki i zbiorowości. Nie uniknął także piętna dwóch największych doktryn XX wieku, czyli faszyzmu i komunizmu.
Warto więc sięgnąć po tę publikację z wielu powodów, mimo że jej autor często popada w manierę jedynej właściwej interpretacji życia „Corbu”. Dziś po ujawnieniu jego prywatnej korespondencji czy wreszcie polskim wydaniu książek architekta, którego po kilkudziesięciu latach podjęło się Centrum Architektury – jest on postacią jeszcze bardziej fascynują.
Kamila Kasprzak, Klub Krytyki Politycznej w Gnieźnie
**
Ruch anarchistyczny na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego w dobie Rewolucji 1905-1907 roku, Tomasz Szczepański, Wydawnictwo Inny Świat, Mielec 1999
Niedawno wpadła mi w ręce broszura pt. Ruch anarchistyczny na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego w dobie Rewolucji 1905-1907 roku autorstwa Tomasza Szczepańskiego, która została wydana przez Wydawnictwo Inny Świat. Uznałem, że z okazji niedawnej, 110. rocznicy wybuchu Rewolucji 1905 roku, warto przypomnieć tę publikację.
Jest to praca magisterska napisana pod kierunkiem doc. dr hab. Jana Kancewicza na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. W broszurze autor przedstawia czterech teoretyków polskiej myśli anarchistycznej działających na początku XX wieku. Na początku prezentuje postać Edwarda Abramowskiego, który co prawda nie określał się jako anarchista, ale miał znaczący wpływ na rozwój anarchizmu w Polsce. Następnie omawia postać Józefa Zielińskiego, lekarza i polskiego anarchosyndykalisty, który jednak nie zaznaczył się w polskim życiu politycznym na większą skalę. Pozostali dwaj teoretycy to Jan Wacław Machajski i Augustyn Wróblewski. Ten pierwszy był przyjacielem Stefana Żeromskiego oraz pierwowzorem jednej z postaci w jego dramacie Róża.
Omawiając praktyczne działania grup anarchistycznych na ziemiach polskich autor skupia się na anarchizmie białostockim, którego członkowie jako pierwsi, bo już w 1903, podjęli walkę. Natomiast końcowa część pracy zostaje poświęcona działalności takich organizacji jak: warszawska grupa anarchistów-komunistów Internacjonał, pseudoanarchistyczna organizacja bandycka Zmowa Robotnicza czy Grupa Rewolucjonistów – Mścicieli, która funkcjonowała nieco później, bo w latach 1910-1914, ale jej istnienie uznaje autor za pokłosie Rewolucji 1905.
Osoby interesujące się tym tematem nie powinny przegapić tej publikacji.
Andrzej Krasa, sympatyk Klubu Krytyki Politycznej w Gnieźnie
**
Sexy Feminism: A Girl’s Guide to Love, Success, and Style, Jennifer Keishin Armstrong, Heather Wood Rudúlph, Mariner Books 2013
Nie powinno się oceniać książki po okładce. Ale trudno tego nie robić, kiedy pierwszą rzeczą, jaką widzimy, są dyszące w kierunku czytelnika/czytelniczki półrozwarte erotycznie usta. Chwila konsternacji – trzymam w ręku feministyczną książkę czy „szczujący seksem” folder reklamowy?
Ale pomińmy opakowanie. W środku znajdujemy sympatyczne, lajtowe czytadło na lato z kategorii „feminizm dla żółtodziobów”. Przypominające, że feminizm to nie jakaś odległa agresywna ideologia, a zwykłe codzienne wybory, rozterki i najdrobniejsze decyzje – dotyczące każdej i każdego z nas. Uświadamiające, że feminizm jest sexy i cool. Że można traktować własne ciało tak, jak ma się na to ochotę, cieszyć się modą i seksem, nie tracąc prawa do nazywania się feminist(k)ą. Otwierające oczy niedowiarkom – jak to, to ja też jestem feminist(k)ą?
Wierzę w szczytne intencje autorek. Wierzę, że chcą wprowadzić słuszne ideolo pod strzechy. I rzeczywiście, jeśli po książkę sięgnie osoba niemająca najmniejszego pojęcia o feminizmie, zaiste dowie się paru ciekawych – pobudzających do myślenia i działania – rzeczy o świecie i o sobie. Natomiast dla osoby, dla której feminizm nie jest czarną magią, Sexy Feminism będzie co najwyżej ciekawym – acz bez objawień – spojrzeniem na kolejne fale feminizmu z perspektywy współczesnej Ameryki.
I byłoby miło i pięknie, ALE… Dość irytująca rzeczą jest łopatologia sącząca się z niemal każdego rozdziału. „Zdajemy sobie sprawę” – piszą autorki – „że może się wydawać, że w niniejszej książce mówimy ci, co masz robić. Ale tak naprawdę mówimy ci, jak przestać robić rzeczy, które do tej pory kazano ci robić”. Czytasz więc, że masz prawo być sobą, robić to, na co masz ochotę, i czuć się z tym zajebiście – i właśnie to czyni cię feminist(k)ą. Po czym małym druczkiem, między wierszami, autorki przemycają swoją wizję prawdy jako jedynie słuszną. Nieco to sekciarskie.
Jednak pomimo pewnych niedociągnięć, zawsze cieszy, kiedy pojawiają się książki obalające bzdurne mity na temat feminizmu i zachęcające do przejścia na dobrą stronę mocy.
Pat Kulka, Instytut Studiów Zaawansowanych
**Dziennik Opinii nr 214/2015 (998)