Niemieccy żołnierze szczegółowo opowiadają o tonażach zatopionych statków. I nie ma znaczenia, że chodzi o statek pasażerski czy handlowy.
W 2001 roku Sönke Neitzel, niemiecki historyk, odnalazł w brytyjskim Archiwum Narodowym pewną niepozorną paczkę dokumentów. 800-stronnicowy plik był przewiązany jedynie sznurkiem, ale dla historyka miał wartość złota. Na kartkach znajdowały się bowiem zapisy rozmów niemieckich jeńców wojennych z marynarki. Jak się okazało, był to zaledwie czubek góry lodowej. Podobnych dokumentów było więcej, brytyjski wywiad podsłuchiwał i spisywał także rozmowy żołnierzy lotnictwa i piechoty. Żeby w pełni zrozumieć protokoły, Neitzel poprosił o pomoc Haralda Welzera, niemieckiego psychologa społecznego. Wspólnie przeanalizowali 150 tys. stron odtajnionych przez Brytyjczyków stenogramów nagrań. Książka Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania to efekt ich wspólnej pracy – piorunująca analiza wojennej mentalności żołnierzy, dla których zabijanie i przemoc były pracą, zabawą i nową normalnością.
***
Historie, jakie opowiadają żołnierze marynarki i wojsk lądowych, różnią się zdecydowanie od opowieści pilotów. W tych pierwszych aspekt polowania jest obecny tylko w niewielkim stopniu; już choćby z przyczyn czysto technicznych żołnierze ci nie mają właściwie możliwości przeprowadzania akcji w pojedynkę, nie mogą się przechwalać, tak jak piloci myśliwców, perfekcyjnym opanowaniem maszyny i ogólnie są podporządkowani raczej heteronomicznym układom w ramach swojego oddziału. W opowiadaniach żołnierzy marynarki i wojsk lądowych nie pojawia się na przykład prawie zupełnie pojęcie „frajdy”.
Żołnierze wojsk lądowych zadziwiająco rzadko opowiadają również o sytuacjach związanych z zabijaniem podczas walki. Franz Kneipp, untersturmführer SS Dywizji „Hitlerjugend”, jest jednym z nielicznych, który opowiadał o walkach w Normandii krótko przed dostaniem się do niewoli 9 lipca 1944 roku.
KNEIPP: Jeden z moich radiotelegrafistów wskoczył do okopu i wtedy nagle dostał postrzał. Potem był łącznik motocyklowy, on też wskoczył do okopu i też dostał kulkę. Opatrzyłem obydwu. Potem z krzaków wyszedł Amerykanin, miał w rękach dwie skrzynki amunicji, wycelowałem dokładnie i bum, już było po nim. Potem strzelałem po oknach, nie wiedziałem, z którego dokładnie padły strzały, wziąłem lornetkę i wtedy zobaczyłem jednego, wziąłem kaem i wycelowałem w okno, no i się skończyło.
O zabijaniu opowiada się najczęściej wówczas, gdy chodzi o partyzantów lub „terrorystów”. Także w rozmowach żołnierzy marynarki wojennej rzadko wspomina się o zabijaniu.
Natomiast tym, o czym opowiada się bardzo obszernie i szczegółowo, są tonaże zatopionych statków, przy czym przy sumowaniu tonaży żadnej roli nie odgrywa rodzaj zatopionych jednostek, a więc czy chodziło o statki pasażerskie, handlowe czy kutry rybackie. Były one „rozwalane” „odstrzeliwane”, „załatwiane” i „zatapiane”. Tylko w bardzo rzadkich wypadkach wspomina się przy tym o ofiarach. Jeden z członków załogi ścigacza opowiada o swoich przeżyciach na Morzu Bałtyckim:
Zatopiliśmy raz rosyjski kuter, taki mały kuter przeciwlotniczy z dziesięcioma ludźmi załogi, malutkie to, z silnikiem na benzynę. Zapalił się po naszym ostrzale. Załoga wyskoczyła do wody. Nasz kapitan powiedział: „Słuchajcie, tych paru ludzi możemy wziąć na pokład”. Podpłynęliśmy do nich, a tam było też parę bab, ruskich. Jako pierwsze zaczęły strzelać z wody z pistoletu. Po prostu nie chcieli, tacy byli głupi. No to stary mówi: „Chcieliśmy być wobec nich w porządku. Ale jak nie chcą, to ich załatwimy”. Tak też zrobiliśmy… wygarnęliśmy do nich i już… było po wszystkim.
Gdyby cała akcja ratownicza przebiegła bez problemów, z pewnością nie zostałaby opowiedziana. Historia ta staje się godna opowiedzenia tylko dzięki tej osobliwości, że „ruskie baby” najwyraźniej nie chciały dać się uratować i w związku z tym je zabito. Szczególne wrażenie musiała pozostawić po sobie także bitwa o konwoje HX 229 i SC 143, które w marcu 1943 roku zostały zaatakowane w drodze z Kanady do Wielkiej Brytanii przez 43 niemieckie łodzie podwodne i w ciągu kilku dni straciły 21 okrętów.
Ci, którzy przeżyli to piekło, mówią, że żaden z tych, co wyszli cało z tej strzelaniny, już nigdy raczej nie popłynie, żaden z tych Anglików. To było takie piekło ognia, płomieni, huku i wybuchów, i zabitych, i krzyczących, no więc jeśli idzie o te załogi, to żaden już więcej nie popłynie. To jest też znaczny plus dla nas, moralny plus. Kiedy druga strona jest tak moralnie zdeprymowana, że nie ma już w ogóle ochoty znowu wypłynąć.
Także relacje o współczuciu dla ofiar zatapianych jednostek albo o zakończonych sukcesem akcjach ratowniczych bardzo rzadko pojawiają się w tych protokołach z podsłuchów. Chociaż zdarzało się sporadycznie, że okręty podwodne brały na pokład rozbitków albo dostarczały im prowiant, to widocznie niewiele o tym rozmawiano. Wyjątkiem jest starszy bosman Hermann Fox z U 110.
FOX: Dwieście mil od wybrzeża angielskiego storpedowaliśmy w nocy statek, który płynął z Ameryki Południowej, nie mogliśmy uratować tych ludzi. Natknęliśmy się na trzech w łodzi i daliśmy im jedzenie i papierosy, biedni nieszczęśnicy!
W zdecydowanej większości tych opowieści chodzi jednak wyłącznie o zatopione tony rejestrowe brutto. Ofiary pojawiają się w nich co najwyżej w formie wielkich i jednocześnie abstrakcyjnych liczb zabitych czy umierających. Kapitan marynarki Heinz Scheringer opowiada dwóm swoim kolegom o ostatnim rejsie bojowym U 26:
SCHERINGER: Byłoby warto; to było dodatkowe dwadzieścia tysięcy [ton], w sumie już czterdzieści tysięcy; no, dołożylibyśmy sobie. Wspaniałe było, jak wtedy zaatakowaliśmy. Cały konwój; każdy wyszukał sobie jednego: „To weźmiemy tego, nie, raczej chyba tego, ten jest jeszcze większy”. W końcu zgodziliśmy się najpierw na tankowiec. A potem zaraz na tego po lewej. […] oficerowie na pokładzie to byli drudzy sternicy, wtedy jeszcze raz zawołaliśmy na górę Paula i zapytaliśmy: „A którego pan by wziął?”. (śmiechy)
Wśród marynarzy historie o zatapianiu okrętów przeciwnika są wszechobecne, i to nie tylko wśród członków załóg okrętów podwodnych. Ponieważ Kierownictwo Wojny Morskiej wypowiedziało Wielkiej Brytanii wojnę tonażową, w której chodziło o zatopienie większej liczby okrętów, niż byłyby w stanie wybudować stocznie aliantów, niszczenie wszelkiego rodzaju jednostek pływających stało się miarą wszechrzeczy. Również dla załóg krążowników pomocniczych tonaż był bezpośrednią miarą sukcesu, jak pokazuje poniższy dialog dwóch członków załogi okrętów „Pinquin” i „Atlantis”.
KOPP#: Nikt już nas nie pobije. To już koniec! Załatwiliśmy szesnaście.
HAHNER#: Że jak?
KOPP: No więc według tonażu nikt nas nie pobije. Tamten ma sto dwadzieścia dziewięć tysięcy albo coś koło tego. My mamy sto trzydzieści sześć, do tego dojdzie jeszcze kilka.
HAHNER: My dorwaliśmy największy egipski parowiec pasażerski, a do tego dwa parowce angielskie, które płynęły do Afryki z samolotami i amunicją, i czym tam jeszcze.
Tego typu historie z przerzucaniem się sukcesami często znajdują się w protokołach z podsłuchów jako typowy element codziennych rozmów, w których opowiadający usiłują się licytować w rzekomych osiągnięciach. Przy okazji widać wyraźnie, że chodzi wyłącznie o zatapianie, bez względu na to, co się zatapia. Również ci, którzy znaleźli się w niewoli zaraz po rozpoczęciu wojny, myśleli w tym klasycznym paradygmacie wojny morskiej.
BARTZ#: Czy nie powinno się najpierw rozwalić niszczycieli z konwoju, a dopiero potem statków?
HUTTEL8: Nie, najpierw tonaż, bo to jest zguba Anglii. Kiedy wracamy, dowódca musi się najpierw zameldować u BdU. Zatapiamy każdego, bez ostrzeżenia, ale oni [nieprzyjaciel] tego nie mogą wiedzieć.
Cytat ten pochodzi z 10 lutego 1940 roku, wojna dopiero się rozpoczęła. Od 6 stycznia Kierownictwo Wojny Morskiej zezwoliło okrętom podwodnym na zatapianie bez ostrzeżenia również statków handlowych państw neutralnych na Morzu Północnym, aby zakłócić wymianę handlową między państwami skandynawskimi a Wielką Brytanią. Jednakże U-Booty miały działać możliwie niezauważenie, aby uniknąć międzynarodowych protestów. Wśród sześciu statków zatopionych przez U 55 podczas pierwszego patrolu bojowego w styczniu 1940 roku był także jeden szwedzki oraz dwa norweskie. Marynarzom z okrętów podwodnych było rzecz jasna wszystko jedno, kogo zatapiają. Jak pokazują protokoły z podsłuchów, cieszyli się oni przede wszystkim z nowych możliwości zatapiania większej liczby statków. Brały się one między innymi z tego, że nie przejmowano się zbytnio losem załóg wrogich okrętów. Akcja ratunkowa była możliwa jedynie w wyjątkowych sytuacjach i rzadko ją podejmowano. Oto ciąg dalszy tej samej rozmowy:
BARTZ#: A co pan robi z załogami zatopionych okrętów?
HUTTEL: Załogi zawsze zostawiamy na morzu. A co można zrobić innego?
Zatapianie bez jakiegokolwiek ostrzeżenia znacznie redukowało szanse załogi na przeżycie. Na 5150 statkach handlowych, które alianci stracili podczas II wojny światowej, głównie w wyniku ataków niemieckich okrętów podwodnych, zginęło ponad 30 tysięcy marynarzy.
Pod względem strukturalnym tego typu historie o zatapianiu statków są podobne do opowieści żołnierzy Luftwaffe o zestrzeliwaniu samolotów. Jednakże nie ma w nich tylu szczegółów do opowiedzenia, jak również – z oczywistych względów – żadnej roli nie odgrywają tutaj indywidualne akcje czy osiągnięcia pojedynczych żołnierzy, ponieważ załogi okrętów podwodnych zawsze działały jako zespoły złożone z około 50 ludzi.
Także w marynarce wojennej zbędna była społeczna adaptacja do zabijania. Nikt nie podważał faktu, że w wojnie morskiej giną załogi statków handlowych, praktyka ta została powszechnie zaakceptowana przez wielkie potęgi morskie najpóźniej w 1917 roku. Możliwości uratowania się jednostki poprzez indywidualną zręczność, odwagę lub męstwo, względnie dzięki wirtuozerskiemu opanowaniu maszyny są w wojnie morskiej bardzo ograniczone. Jeżeli zostanie się trafionym, idzie się na dno; kiedy trafi się tych drugich, to oni idą na dno. Przy takim podejściu nie dziwi ostentacyjna rzeczowość i daleko posunięty brak emocji cechujące te opowieści o zatapianiu statków i topiących się ludziach. Żołnierze ci nie chcą zbyt blisko dopuścić do siebie śmierci. Poza tym chodzi tutaj o odpalanie torped ze stosunkowo dużej odległości; załogi U-Bootów, w odróżnieniu od pilotów, z reguły nie widziały wyników swoich ataków. Podczas ataku nawodnego na pokładzie kiosku było jedynie czterech ludzi, podczas ataku podwodnego jedynie dowódca obserwował cel przez peryskop. Reszta załogi słyszała co najwyżej odgłosy tonięcia trafionego statku. Także z tego powodu trudno byłoby oczekiwać tutaj empatii.
Sönke Neitzel – historyk, wykłada w London School of Economics
Harald Welzer – psycholog społeczny, profesor Uniwersytetu Witten/Herdecke
Jest to fragment książki Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Usunięto wszystkie przypisy.