„To nie będzie rzecz o konsekwencjach upadku samolotu, ale o istocie polskości”. Mija 4. rocznica katastrofy smoleńskiej.
„Smoleńsk” – złożony z kilkudziesięciu rozmów, w części zredagowanych przez autorkę jeszcze za życia, a w części przejrzanych przez jednego z redaktorów, których uwagi ceniła – w paradoksalny sposób zyskuje na tym, że jest fragmentaryczny, niedokończony i nierówny. Jak pisze w przedmowie wydawca Paweł Szwed, choć pierwotny pomysł był inny, szybko okazało się, „że to nie będzie rzecz o konsekwencjach upadku samolotu, ale o istocie polskości”. Czy jednak faktycznie wyłania się z tej lektury jakaś uchwytna istotowość, jakaś narodowa esencja? Jeśli uznać za nią głębokie polityczne i światopoglądowe pęknięcie, które biegnie przez karty Smoleńska – to tak.
Jeśli jednak książkę Torańskiej potraktować jak specyficzny reportersko-literacki eksperyment, w którym jedno zdarzenie czy raczej ciąg zdarzeń oglądamy z wielu różnych punktów widzenia, bez wyraźnego, punktowego wskazania, który jest „właściwy”, i który jest „lepszy” – wówczas ujawni się obraz mało zaskakujący. Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie proste eksperymenty rodem z psychologii społecznej, w których porównuje się relacje wielu świadków tego samego wypadku po to tylko, żeby niezbicie stwierdzić całkowitą osobność (łącznie z odmiennym opisem tak detali, jak i bardziej ogólnych okoliczności) każdej z opowieści.
Właśnie tak to w Smoleńsku wygląda. Relacje poszczególnych osób oczekujących na przybycie delegacji prezydenckiej na katyński cmentarz rzadko kiedy się spotykają, te same sytuacje, zachowania, interpretowane i zapamiętywane są bardzo różnie. Podstawowa oś sporu przebiega nie tyle wzdłuż domniemywanego przez część rozmówców Torańskiej – głównie, rzecz jasna, związanych z PiS i Lechem Kaczyńskim – zamachu, czy w każdym razie mniejszej lub większej intencjonalności towarzyszącej tragicznej katastrofie tupolewa, ile raczej wzdłuż oceny tego, co na miejscu robili Rosjanie. Inaczej zachowują się oni w opowieści Jolanty Szczypińskiej („Funkcjonariusze rosyjscy chodzili od jednego do drugiego dziennikarza i mówili, że samolot się rozbił, bo była mgła, a pan prezydent kazał lądować. Do mnie też podszedł jakiś rosyjski oficer i powiedział, że to przez mgłę i prezydenta ta katastrofa”), a inaczej w opowieści Zofii Gręplowskiej, kuzynki Andrzeja Sariusza-Skąpskiego („Należy się im [Rosjanom – TS]) najwyższa wdzięczność i głęboki szacunek”).
Niemal wszystko w tej książce – relacje uczestników obchodów 10 kwietnia 2010, relacje dotyczące tego, co działo się w Polsce bezpośrednio po katastrofie, kwestie związane ze śledztwem – rozwidla się i rozdwaja. Zanurza się w tętniącym konflikcie, w żalu, wzajemnych pretensjach, próbach oskarżania i próbach wybielania.
Rzecz jasna, mamy tutaj także potężną dawkę faktografii, niekiedy bardzo – jak napisałem wyżej – subiektywnej, jak również próby panoramicznego spojrzenia na Smoleńsk w perspektywie historii stosunków pomiędzy Polską a Rosją (w rozmowie z prof. Henrykiem Samsonowiczem). Mamy również świadectwo niezwykłej konfrontacji z bezradnością i absurdem, z niewyobrażalną katastrofą, ze zdarzeniem, które wstrząsnęło całym światem, z otwierającą się otchłanią przypadkowości, splotem niekorzystnych decyzji i zdarzeń prowadzącym – niczym w greckiej tragedii – do nieuchronnego ciemnego spełnienia.
Brak jednak w Smoleńsku jakiegoś spoiwa, brak przejrzystej diagnozy. W tym niezamierzonym chyba przez autorkę poszarpaniu, będącym efektem jej przedwczesnej śmierci, ujawnia się jednak chaos, który nie tyle wraz ze Smoleńskiem wkroczył w polskie życie publiczne (i który stał się także przyczyną Smoleńska), ile raczej został przezeń wydobyty na powierzchnię.
Teresa Torańska, „Smoleńsk”, Wielka Litera, Warszawa 2013