Jaś Kapela o książce „Jestem kibolem” Krzysztofa Korsaka.
Jestem kibolem Krzysztofa Korsaka to powieść interesująca z kilku powodów. Pierwszy i najbardziej zaskakujący jest taki, że całkiem dobrze się ją czyta. Drugi, że mamy tu do czynienia z alternatywnym obiegiem wydawniczym. Książka jest, co prawda, ponoć dostępna w Empikach, ale została wydana nakładem autora. Jeszcze inny powód to fakt, że autor rzeczywiście jest kibolem, a przecież po tym, jak „Staruch” jednak nie zaczął pisać felietonów dla „Gazety Polskiej Codziennie” można było stracić nadzieję, że istnieją jacyś piśmienni przedstawiciele tego środowiska. Ale po kolei.
Zacznijmy od zalet stylistycznych. Krzysztof Korsak do sprawy podszedł metodycznie. Książka ma fabułę, która może wciągnąć czytelnika. Co prawda z czasem może go też znudzić, ale wciąż trzeba to uznać za sukces, zważywszy, że niewiele współczesnych polskich powieści może pochwalić się posiadaniem zwartej i przemyślanej akcji fabularnej. Co więcej, wydaje się, że nie tylko fabuła była dla autora ważna, ale również poziom stylistyczny dzieła. Korsak bawi się językiem. Co dziwi mnie pewnie dlatego, że „ćwiczenia stylistyczne” rzadko leżą w polu zainteresowań literatury tak ewidentnie popowej. Za szczególnie udany pod tym względem uważam zajmujący blisko stronę koprofilski dialog miłosny. Ale są też inne przykłady. Praktycznie każdy rozdział opiera się na jakimś koncepcie. To nie jest pamiętniczek nastolatka, ale świadoma konstrukcja zarówno w warstwie stylistycznej, jak i intelektualnej, do której przejdziemy potem. Zacytujmy jednak autora: „Chciałem pokazać, że książki to nie tylko nudne lektury dla kujonów i że czytanie też może być zajebiste”.
Tutaj warto się zastanowić, nad kwestią poniekąd techniczną, ale nie do końca. Książka ukazała się w Systemie Wydawniczym Fortunet, który umożliwia autorowi publikacje dowolnej książki i gwarantuje procent od sprzedaży, jeśli tylko wyłoży kasę na jej druk. Czy autor wybrał tę formę wydania książki, bo żadne tradycyjne wydawnictwo nie było zainteresowane jej publikacją? A może wręcz przeciwnie; zdecydował się pominąć pośredników, uznając, że dzięki temu zyska wiarygodność, której by nie miał, publikując powieść w jakimkolwiek większym wydawnictwie? Pamiętajmy bowiem, że jednym z fetyszy kibolskiego etosu jest fetysz niezależności.
Nieuchronnie, jak widać, dochodzimy do projektu politycznego, który stoi za Jestem kibolem. Przytoczmy na początek może motto: „Nie urodziłeś się po to, aby być trybikiem w wielkiej maszynie przemysłowej. Zostałeś tylko wykształcony na trybik.” Opatrzone jest ono odautorskim komentarzem: „Ten cytat pchnął mnie do napisania książki. Może kogoś też do czegoś pchnie”. Mnie popycha do raczej smutnej refleksji, ale o tym będzie na końcu. Tymczasem spróbujemy się wgryźć w duszę kibola.
Przyznaję, że o ile poziom stylistyczny książki, a nawet sam fakt, że da się ją czytać, był dla mnie zaskoczeniem, o tyle warstwa ideologiczna specjalnym zaskoczeniem nie była. Tłumaczenie (poświęcony jest mu cały długi rozdział, gdy główny bohater spędza kolację z rodziną), że kibole nie są wcale tacy źli, bo są po prostu sportowcami i patriotami, a gdy przyjdzie wojna, to oni staną na barykadach, a nie wujek Heniek, nie wydaje mi się jakoś specjalnie oryginalne. Ani błyskotliwe. Deklarować sobie można oczywiście różne rzeczy. Np. marszałek Rydz-Śmigły deklarował, że nie oddamy nawet guzika, ale już 18 września 1939 przekroczył granicę z Rumunią. Ostatecznie może właśnie dlatego znalazł się w Rumunii, żeby swojego guziki zatrzymać. Oczywiście był to manewr taktyczny i wysoce patriotyczny, ale tak czy inaczej pokazuje to, że dopiero rzeczywistość weryfikuje deklaracje.
Czy kogoś zdziwi, gdy dowie się, że kibole są jak rodzina? Tradycyjna rodzina, rzecz jasna, nie żaden związek partnerski lub nie. Żeby nie było w tym aspekcie wątpliwości, autor definiuje: „Głową tradycyjnej rodziny jest mężczyzna. I ten mężczyzna nie tylko decyduje, co robi jego rodzina i on sam, ale też, co robi jego żona, czy dzieci. Żona oczywiście ma wiele swobody. Może na przykład gotować na obiad, co chce. No i taka żona robi pierogi, bigos, kotlety schabowe. Ale jak mąż zadecyduje, że na obiad mają być zrazy, to żona musi zrobić zrazy. Mężczyzna decyduje także, jakie rodzina ma mieszkanie, jaki samochód, gdzie wyjeżdża na wakacje. Żona może się odezwać, wyrazić swoje zdanie, ale to do mężczyzny należy ostateczny głos. A dzieci nie dość, że są podporządkowane mężczyźnie, to muszą jeszcze słuchać kobiety. Choć czasami zdarza się, że zbuntują się przeciwko mamie. Zbuntować się przeciwko tacie raczej się boją. I teraz zagadka. Kto w młynie jest tatą? (…) Podsumowując: tata to chuligani, mama to ultrasi, a dzieci to zwykli kibole”. Bardzo to w gruncie rzeczy zabawne, bo z dalszej lektury dowiadujemy się, że to główny bohater przygotował kolację dziewczynie, którą chce poderwać. Więc czy w tej relacji to on jest żoną, a Marta mężczyzną? Rzeczywistość znowu weryfikuje metafory.
Ten cytat o rodzinie zresztą kłóci mi się z mottem. No bo jak to? Z jednej strony mamy nie być trybikami w wielkiej maszynie przemysłowej. A z drugiej powinniśmy być trybikami w wielkiej maszynie reprodukowania patriarchalizmu? Problem zresztą jest szerszy. Choć mam świadomość dużej przyjemności i poczucia wyzwolenia, jakie niesie za sobą agresja, nie jestem pewien, czy napierdalanie się grupach identyfikujących się z klubami sportowymi rzeczywiście może być formą buntu przeciwko alienacji. Czy nie stajemy się wówczas trybikami w maszynach rozgrywek ligowych? Sport też przecież już dawno się skomercjalizował. Być może sport ligowy nie aż tak bardzo, jak rozgrywki UEFA, ale wciąż. Chuligani są, co również wynika z książki, zakładnikami młyna. Nie możesz po prostu zrezygnować z bycia częścią ekipy. To znaczy możesz, ale zostaniesz w najlepszym wypadku wyśmiany, w gorszym sklepany. Bo twardym trzeba być, a nie miękkim. I nie ma to tamto.
Swoją drogą osoby, które spodziewały się po tej książce duże ilości aktów przemocy i seksu, mogą czuć się rozczarowane. Niby każdy rozdział jest podporządkowany rozgrywającemu się w danym czasie meczowi, ale tak naprawdę opisane są może ze trzy ustawki. Przy czym po drugiej główny bohater praktycznie rezygnuje z bycia kibolem, a trzecia mu się przyśniła. Tysiąc razy więcej jest tu gadania i myślenia o ustawkach niż ich samych. Zresztą może tak właśnie wygląda życie kiboli. Jest oczekiwaniem na momenty, dla których warto żyć. Sceny seksu są też bodaj ze dwie. Zresztą czytając je, ma się wrażenie, jakby autor opisywał oglądany właśnie film porno. Zresztą pewnie to właśnie zrobił.
Wróćmy jeszcze na koniec do kibolskiego etosu. Pod sam koniec książki jeden z chuliganów opisuje, na czym polega problem z kapitalistyczną rzeczywistość. „No kurwa. Świat stanął na głowie. Możesz być zajebistym człowiekiem, wartościowym, stworzyć jakiś zajebisty wynalazek dla ludzkości albo nawet być po prostu wolontariuszem i pomagać chorym ludziom, ale to wszystko chuj, jak nie pokażesz cycków w telewizji”. Trudno nie sympatyzować z takim punktem widzenia. Choć jednocześnie łatwo zauważyć, że przemoc, obok cycków, jest drugim dobrze sprzedającym się w mediach towarem. W związku z czym już trudniej się zgodzić z dalszym ciągiem wywodu: „A kibole nie pokazują cycków. I cycków nie pokazuje także Kościół. I cycków nie pokazują takie osoby jak chociażby Andrzej Sapkowski. Czy też niektórzy raperzy. My wszyscy jesteśmy poza systemem. My wszyscy nie pokazujemy cycków”. Cóż, są dowody, że nie jest to do końca prawdą. Ale w końcu nie o prawdę tu chodzi, tylko o metaforę. Czego? „W dzisiejszym świecie nie ma miejsca dla takich idealistów jak my”, wzdycha główny bohater, a potem idzie do burdelu przekonywać kolegę chuligana do swojego pomysłu rewolucji w kibolstwie. Mimo, że doceniam wagę politycznego projektu, jakim jest ucywilizowanie kibolstwa, to trudno mi zrozumieć, na czym polega ten idealizm. Z książki niestety to nie wynika. To znaczy być może ten idealizm polega na niezgodzie wobec systemu, który nie pozwala się swobodnie napierdalać grupom dorosłych mężczyzn. Mnie też w sumie dziwi, że państwo tak dużo energii wydatkuje na zapobieganiu takim działaniom. Są większe społeczne problemy niż odrobinę niebezpieczne rozrywki dorosłych. Dlatego martwi mnie ten konflikt. Bo odczuwam jego bezproduktywność. Odnoszę wręcz wrażenie, że chuligani buntujący się przeciwko państwu, które nie pozwala im być chuliganami, w gruncie rzeczy są trybikami w wielkiej maszynie przemysłowej. I co teraz?