Rozkosz jest obowiązkowa, choć zajmuje dużo czasu, pochłania pieniądze i wymaga sporej sprawności fizycznej.
Modlitwy waginy to szeroko reprezentowany rodzaj literatury kobiecej, który można by nazwać: „ależ ze mnie wariatka”. Im bardziej posuwamy się w kierunku literatury popularnej, tym częściej towarzyszy temu jeszcze „cha, cha”. Rozpiętość skali: od Sylvii Plath do Bridget Jones, a Charlotte Roche sytuuje się na niej gdzieś w okolicach Eriki Jong.
Męskim odpowiednikiem „ależ ze mnie wariatka” jest „ależ ze mnie mizantrop” albo „opowiem o moim pierwszym wzwodzie”, co traktowane jest zazwyczaj z dużo większą estymą. Spróbujmy jednak z równą powagą przyjrzeć się temu, co nam mówi wagina. Pomińmy proste, choć niezwykle dramatyczne, wytłumaczenie problemów psychicznych bohaterki, równie dobrze mogłaby mieć podobne bez wyraźnego powodu. Zresztą pomińmy również problemy. To, co wydaje się interesujące, to opis obyczajów, a może bardziej projekt kulturowy. Nazwijmy go prowizorycznie liberalnym.
Gdy mówimy o liberalizacji obyczajów, brzmi to obiecująco, jak zapowiedź rozluźnienia gorsetu, uwolnienia od rozmaitych zakazów i niepotrzebnych restrykcji. Prawda jest jednak taka, że kultura nie zna pustki i to, co nazywamy liberalizacją, jest jest po prostu innym zestawem wartości i reguł, które niosą ze sobą swoje nakazy i ograniczenia. I nigdy stuprocentowo nie różnią się one od dawniejszych, chociaż wchodzą z nimi w spór.
Bohaterka Modlitw… żyje w fantastycznym związku małżeńskim. W dobie rozwodów nie wypada mieć innego, bo człowiek odpowiedzialny za swój los wręcz nie ma prawa męczyć się w niesatysfakcjonującym go układzie. Oboje małżonkowie mają za sobą takie związki oraz pochodzące z nich dzieci. Jej matka urodziła ich piątkę z różnymi partnerami, jest to więc już duża rodzina patchworkowa. Bohaterka ma problem z nieobecnym ojcem oraz nie umie sobie poradzić z rolą macochy, a swemu dziecku stara się zapewnić warunki dużo bardziej klasyczne. No i w ogóle – dziecko jest najważniejsze. Mąż sprząta i gotuje, ale jest sporo starszy i więcej zarabia. I niech feministki na to nie wybrzydzają, powiedziałaby bohaterka, bo właśnie to jest mi potrzebne.
Jej małżeństwo jest w zasadzie monogamiczne. Monogamiczne psychicznie, ale już nie pod względem seksualnym. A seks jest jego ważnym spoiwem. Nie ma dobrego związku, bez dobrego seksu. I tu się zaczynają prawdziwe wyzwania. Nie wolno mieć żadnych zahamowań albo nie mieć ochoty na seks. Orgazm jest obowiązkowy – łechtaczkowy i waginalny. Nieprzeżywanie rozkoszy byłoby grzechem. Nie ma też zakazanych sposobów uprawiania miłości – wszystkiego trzeba spróbować, a także sięgnąć do wszelkich gadżetów oraz pornografii. Małżonkowie korzystają też z usług prostytutek – razem. A zadanie, jakim jest udane współżycie, wymaga stałych negocjacji, czasem przełamywania oporów. Satysfakcji ma być po równo, co oznacza, że czasem należy poświęcić się dla partnera, by w zmian otrzymać swoją porcję poświęcenia. Oczywiście podniecanie drugiej osoby jest podniecające, więc wszystko jest OK. W tym modelu poświecenie połączone z jednoznacznym dyskomfortem jest niedopuszczalne.
Coś w tej równości jednak szwankuje. Mimo wszystko dominują męskie potrzeby, które też wydają się większe albo łatwiej się ujawniają. Żona może uprawiać seks z prostytutkami, co podnieca jej męża, on jednak nie zrobiłby tego z innym facetem. Wiadomo, lesbijskie pieszczoty przeznaczone specjalnie dla męskiego oka nie są dla kobiety problemem, homoseksualizm męski jest – przede wszystkim dla niego. Jednak kiedy on zapragnie od niej stosunku analnego, będzie musiał – w ramach równości – znieść proporcjonalnie wielkie dildo w swojej pupie. A w końcu – taki jest happy end – zgodzić się by żona czasem go zdradzała. Z mężczyznami, na których wyrazi zgodę.
Wszystko to zajmuje dużo czasu, pochłania pieniądze (350 euro za jedną wizyta w burdelu), wymaga sporej sprawności fizycznej i zapewne jest dość wyczerpujące. Rozkosz jest jednak obowiązkowa.
I nie są to jedyne obowiązki związane z tym kulturowym projektem. Kolejne, restrykcyjnie przestrzegane, dotyczą żywności oraz ochrony środowiska. Samochód to jedyne ustępstwo, bez samochodu jednak się nie da. Można jednak mało prać, nie myć się przesadnie, jeść tylko eko. I bezwzględnie unikać glutaminianu sodu. Superego, które nakazuje doznawanie seksualnej rokoszy, a zakazuje glutaminianu, pilnuje również ateizmu bohaterki, ilekroć w niekontrolowanym odruchu próbuje zwrócić się ona do jakiejś siły wyższej. Z feminizmem natomiast wygrywa zazwyczaj zdrowy rozsądek. A jak nie wiadomo, co robić, to odpowiedź delikatnie podsunie psychoterapia.
Ujmujące w tej książce jest to, jak zręcznie balansuje ona na granicy między satyrą a afirmacją. Dobrze pokazuje przy tym konserwatywną podszewkę wyzwolenia z tradycyjnych zwyczajów, mówiąc nam, że najdoskonalszą formą i podstawą rodzinnego życia jest monogamiczna (po pewnym przedefiniowaniu tego pojęcia) rodzina nuklearna, z mężem silniejszym od żony. No bo jak mogłoby być inaczej? Wszystko się zmienia, ale małżeństwo (oczywiście kobiety z odpowiednim mężczyzną) to rzecz święta. Albo naturalna.
Charlotte Roche, Modlitwy waginy, przeł. Ewa Kochanowska, Czarna Owca 2012