Antysieć, zaprzeczenie rozproszenia, pisali o tym na którymś technoportalu, najnowsza zabawa cyberhipsterów. Wmurowuje się w ścianę pendrajw, że wystaje tylko wtyczka, i zostawia wiadomość.
Fragmenty „Jetlag”, powieści Michała R. Wiśniewskiego, która ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
1. JEDZENIE ZAMIAST BOMB
To twoja historia i zaczyna się w połowie zdania, znienacka. Kiedy zamykasz za sobą drzwi i złazisz po schodach, co czujesz? Tak, to kapusta. A tamto? Nie zgadniesz, nie opiszesz, bo jak opisać ten dziwny zapach, skumulowany przez lata w ciasnych mieszkaniach? To ostatnie pokolenie mutującego od lat fetoru, arcydzieło odorowej ewolucji. Zamknięte w jednym buchu czterdzieści lat.
Nie myśl o tym, bo się porzygasz, zresztą oto i świeże powietrze. Środek miasta, a nawet nie czuć spalin, drzewa z pobliskiego parku wykonują widać dobrą robotę.
Teraz – optymalna trasa w osiedlowym labiryncie, skrót przez szkolne podwórko, brama jest jeszcze otwarta, przetnij parking, ale nie leź w błoto, ostrożnie, i dalej, między biurowcem i mrówkowcem. Widzisz pizzerię, oddzielają cię od niej dwa pasy jezdni i torowisko. Przejście podziemne, omiń żebraczkę, możesz odwrócić wzrok, podziwiając piękne graffiti – ośmiobitowy, pikselowy bohater. Jakiś wandal napisał mu markerem na czole „SLD = KGB”, ktoś inny dopisał „STOP ACTA” i nabazgrał powstańczą kotwicę, która nie wyszła i wygląda jak pośladki. Za kilka dni, zamiast żebraczki, spotkasz tu zakolczykowaną punkową wegankę, której dasz kilka monet do puszki z napisem „food not bombs” tylko dlatego, że wygląda jak Salander; jak to o tobie świadczy, co?
Ale na razie wynurzasz się z podziemi i lawirujesz między budami warzywniaków i kiosków, wprost do oazy gumowego ciasta i kiepskich dodatków. Dobrej pizzy nie podaje się z zestawem sosów w defaulcie, zasada taka, nie? Maczasz więc tę gumolinę w miseczce mazi o smaku czosnku i zapychasz żołądek, popijając przepłaconą colą w butelce Euro 2012. Ciekawe, jak smakuje jedzenie zamiast bomb, myślisz kilka dni później, bo pachnie całkiem ładnie. Ile wrzucasz, na pewno dwa złote, być może złotówkę i chyba pięćdziesiąt groszy, trzy pięćdziesiąt, wdowi grosz studenta, majątek dla bezdomnego, nawet nie poczujesz ich braku.
Naprawdę wygląda jak Lisbeth Salander, nie ta z filmów, ani szwedzkiego, ani tego z Bondem, ale taka, jaką ją sobie wyobrażasz, czytając tomisko podchoinkowego prezentu. Kolczyk w nosie, we brwi, w wardze, ciekawe gdzie jeszcze, co skrywają te wegańskie ciuchy, gdyby tak mieć lotniskowy wykrywacz metalu, jak na filmach, przejechać nim z góry w dół i dookoła, to gdzie by zapikało? Oj, oj, brudne myśli, kulka wstydu zagnieżdża się gdzieś w twojej judeochrześcijańskiej główce i robi takie stuk-puk, jak pomysłowy Dobromir.
Monety uderzają w dno puszki, czas znowu zaczyna płynąć, pod ścianą umalowaną w fantazyjne komiksy i hasło „Chcemy Dać Wam Papu” tłoczą się ludzie głodni jedzenia zamiast bomb; weganie nakładają porcje z kotłów, kłębowisko dredów, chust i szmat z demobilu.
Ładnie pachnie, to jedzenie. Bo jak pachnie Lisbeth (tak ją sobie chrzcisz i tak już zostanie), tego nie wiesz, zbyt krótkie spotkanie, za szybko, zbyt z zaskoczenia; zdradziecki atak, gdy wychodzisz sobie spokojnie z podziemnego kiosku, jeszcze z portfelem w ręce, chowając gazetę, widzi ten portfel i podchodzi z puszką i dredami zebranymi kolorową sznurówką.
I teraz włazisz po schodach starego bloku, z portfelem lżejszym o trzy pięćdziesiąt i z głową pełną dziewczyny, jej dredów, kolczyków, zapachu wegańskiego papu i pewnie nieogolonych pach, bo weganki, feministki i anarchistki chyba nie golą? Czemu w ogóle myślisz o takich rzeczach?
Wtykasz iPoda nano w głośnik w kształcie wściekłego ptaka i przez chwilę to małe, wciąż obce mieszkanie nie jest puste.
To chyba Rafał, tak, Rafał z liceum, on miał jakąś obsesję na punkcie pach, i raz jak tak siedzieliście, cała ta wasza Załoga G, na polance z malboraskami i piwem, to on tak spojrzał w las i takim dziwnie melancholijnym głosem powiedział: „Wiecie, ja to lubię, jak dziewczyna ma nieogolone pachy”.
3. LATAJĄCE SAMOCHODY
Spóźniasz się trochę, przez zagapienie. Widzisz z daleka, jak Wiktor stoi w bramie i pije. A co on pije, ten Wiktor, myślisz, i na dzień dobry pytasz. Pije wódkę i napój energetyczny. Dlaczego on pije takie niezdrowe rzeczy, i to w bramie, jak jakiś żul, skoro ma dobrą posadę w Korporacji? Bo oprócz tej posady ma także kredyt i nadwagę, więc (twierdzi) żeby się (mówi) najebać, musi zacząć wcześniej i wypić więcej; a taki drink, co go właśnie wciągnął raźno w bramie, w klubie kosztuje trzy albo i cztery razy tyle!
O taki ma ten kredyt, opowiada ci, kiedyś, jak był młodszy, to oglądał filmy o robotach w roku 2019, taka odległa przyszłość z wieżowcami w kształcie statków kosmicznych i cybernetycznych piramid; i pełna oczywiście latających samochodów. Teraz myślami sięga jeszcze dalej w przyszłość, bo w 2019 nie będzie miał latającego samochodu ani spłaconej choćby połowy rat.
Tak kłębi się przez chwilę w głowie Wiktora, gdy dopytujesz się, dlaczego pije w bramie wódkę z energetykiem z Żabki, skoro idziecie do klubu i ledwo dwie ulice, dude, mówisz, chodź, bo zaraz trzeba będzie bilet kupić, taka to będzie oszczędność.
Wieczór zapada z cichym szmerem elektryczności, ale wciąż jest ciepło. W witrynach odbicia, wasze twarze nałożone na puste maski manekinów, człapie ten wielkolud, w czarnych bojówkach i koszuli w jasną kratę, roztaczając woń oldspajsa, a obok ty, patrzysz, nie poznajesz, coś cię gnie do ziemi, więc odruchowo prostujesz plecy, słysząc odległe echo matczynego niegarbsię. Może to grawitacja, a może wstyd, a może tylko patrzysz pod nogi, elementarz miejskiego survivalu, omijanie psich min, bo to przecież centrum, kto tu mieszka w tych niezgentryfikowanych studniach, w tej walącej szczochem bramie, w której Wiktor odstawił swój żulerski spektakl, psie srajce i dzieci obsmarkańce, gówniarze wymieniający się pirackimi kartridżami do pokemonów: oto ostatni bastion niewinności, zanim wskoczą w dresy i zajmą się piciem i paleniem już na pełen etat. Strach, strach tu się zapuszczać, można by pomyśleć, ale się nie boicie, jesteście z miasta, niestraszne wam bramy i ciemne ulice, zwłaszcza Wiktorowi, który już dostał rumieńców i iskierek w oczkach.
– Dude – mówisz – dude, czy ciebie to nie wykończy?
Zastanawiasz się głośno, bo powolutku przypełza takie wspomnienie, gdzieś wyczytane w internecie, o strasznych konsekwencjach spożywania redbulla z wódką, że herzklekoty, że trzy ćwierci do śmierci od zawału i co wtedy, dude, wymawiasz to diud, co wtedy?
– Na coś trzeba umrzeć – i idzie młody, genialny, z podniesionym czołem, o tak, idź, walcz i zgiń piękną chwalebną śmiercią, weekendowy wojowniku, rycerzu ciemnobramski spod zardzewiałego domofonu.
7. W POGONI ZA ANNĄ
– Znałem na studiach kolesia – opowiada Wiktor, opychając się kanapką od Pana Kanapki, gdyż jest lunch – który zapoznał na disco pannę i zabujał się w niej jak ostatni gimbus. To było, przypominam młodszym kolegom – wyzłośliwia się, odkąd okazało się, że dwudziestolatki nie wiedzą, dlaczego na aparat fotograficzny mówi się małpa – w czasach, jak nie mieliśmy jeszcze fejsa w komórkach…
– I kolorowej telewizji – dodajesz.
– …i kolorowych komórek, nie, więc on w ogóle nie miał ze sobą komórki, bo poszedł w obcisłych dżinsach i mu jakoś głupio kieszeń wypychała, no w każdym razie nie miał i zapisał jej numer sobie na ręce. Jak się zbudził rano i wlazł pod prysznic, bo oczywiście capił straszliwie, normalne po takim party hard, i zaczął szorować, i jak nagle do niego dotarło, to tak tylko zawył – Wiktor rozkłada ręce i robi minę, jakby krzyczał „kuuuuuuuuu!” – że cały akademik się zleciał na nasze piętro.
– To strasznie smutna historia – zauważa Chyba Marek.
– No nie aż tak, więc nie miał jej numeru i jedyne w sumie, co wiedział, to że ona ma na imię Anna. Anna! Rozumiecie, więc co zrobił, poszedł do swojej fumfeli z architektury, która była taką artystką trochę, nawet kiedyś na festiwalach ulicznych się rozstawiała i rysowała ludzi za pieniądz, no i wziął jej opowiedział, jak ta laska wyglądała, tyle co pamiętał, więc mu nasmarowała taki szkic, jak policja robiła, zanim dostali ten cały sprzęt z CSI Kac Vegas i kamery satelitarne z ekstra zoomem, ha ha, i wziął ten portret pamięciowy, zrobił dopisek i odbił na ksero, tam zaraz koło akademika. Potem chodził kilka dni i rozwieszał, gdzie się dało, zdjęcie i wyznanie miłosne, i prośba, coby zadzwoniła, taki książę, co kopciuszka szuka.
– To strasznie wzruszająca historia – wnosi Chyba Marek.
– No nie aż tak, a skończyło się, że zadzwoniła do niego jedna laska, która była tej całej Anki jakąś psiółą czy inną kuzynką, i się okazało, że ona to do jakiejś Ameryki na studia pojechała, a może do Jukeja… No i on się tak z tą panną rozgadał, że mu cała szczenięca miłość do Anki przeszła i zaczął się z tą kuzynką spotykać.
– Popatrz, jakie niezbadane są wyroki – cmokasz z udawanym niedowierzaniem.
– Ale długo ze sobą nie byli, bo ona się straszną zołzą okazała – kończy Wiktor, dopija kawę i wraca do swoich zajęć.
– Kobiety – wzdycha Chyba Marek, marszczy czoło i człapie za Wiktorem.
A ta Anka to wróciła potem? – chcesz zapytać, ale już sobie poszli, a potem zapominasz o całej historii, pochłania cię Bardzo Trudny a Pilny Problem, który przyszedł służbowym mailem.
Po co on to w ogóle opowiadał?
8. DEAD DROP
Po berlińsku żółty tramwaj wiezie cię do domu. Przystanek, przejście podziemne, dziś nie ma tam nikogo, kiosk jest już zamknięty, sklep z ciuchami ma zasłonięte żaluzje, zombie apokalipsa w samym sercu miasta. Graffiti, strupy plakatów, bawisz się przez chwilę myślą, żeby przykleić tu list miłosny do Lisbeth, taka kartka A4, hej dziewczyno, nie wiem, jak Ci to powiedzieć, (no właśnie, jak, balansujesz między zażenowaniem i banałem, wstydem i zakazem), to może wydawać się szalone, tu masz mój numer, zadzwoń może, i już za późno, już fala zażenowania rozlewa się po całym ciele, skurcz w żołądku, rozbiegany wzrok, myśli cementują się w głowie, bang, nie uciekniesz, nikt nie ucieknie przed ruminacjami, znasz to słowo z wikipedii, „rodzaj obsesyjnych myśli charakteryzujący się ciągłymi wątpliwościami co do jakości i faktu wykonanych czynności”, taka erudycja, owoc bezsennej nocy.
Zamiast zmykać na powierzchnię, łapiesz się ściany, opierasz się o plakat koncertu jakichś nieznanych kapel, co to za gatunek w ogóle, i oddychasz głęboko; błąd, bo wali szczochem, ale to nic, wszystko, żeby się odblokować, śledzisz spękania na pokrytej kolorową farbą ścianie, gdy dostrzegasz kawałek świeżego cementu, z którego wystaje końcówka USB.
Dead drop.
Antysieć, zaprzeczenie rozproszenia, pisali o tym na którymś technoportalu, najnowsza zabawa cyberhipsterów. Wmurowuje się w ścianę pendrajw, że wystaje tylko wtyczka, i zostawia na nim plik z wiadomością. Każdy może przyjść z laptopem i ściągnąć zawartość, dorzucić coś od siebie. W internecie jest baza danych z ich lokalizacją, ale ostatnio najbliższy był w Berlinie, na Kreuzbergu. Trzeba tu wrócić z komputerem, zżera cię ciekawość.
Po pięciu minutach wbiegasz po schodach, w pośpiechu mocujesz się z drzwiami, włazisz do środka i nie ściągając butów, pakujesz laptopa z biurka do torby na ramię. Jeszcze tylko przedłużacz do USB, tak zalecali w tamtym artykule, żeby nie wyłamać gniazda podczas wtykania laptopa bezpośrednio do ściany. Przeszukujesz szuflady, aż wreszcie znajdujesz szary przedłużacz – był w komplecie z jakimś starym modemem – w białym tekturowym pudełku podpisanym flamastrem „biurko – szpargały”, skłębiony z kablem zasilacza od nieistniejącej już nokii i tanimi dousznymi słuchawkami na małym jacku, które dawno powinny były pójść na elektrośmieci, ale trzyma je tu ułuda, że je kiedyś polutujesz. Kiedyś wszystko się lutowało, przypominasz sobie profesora z polibudy, opowiadał o „etosie inżyniera”, co umie zlutować, dokręcić i naprawić rurę w kiblu. Straszne czasy.
Wracasz ze sprzętem do dead dropa. Laptop budzi się powoli, podłączasz kabel, tracisz kolejną chwilę, czekając, aż wykryje nowy sprzęt i przeprowadzi skan antywirusowy. Jest czysto, można zaglądać. System podpowiada opcje, klikasz na „wyświetl zawartość”. Jest tu kilka plików, readme.txt od założyciela, księga gości w logbook.txt, parę jotpegów, jakiś pdf, nieduży plik wideo i paczka mp3. Tworzysz na pulpicie folder deaddrop, a potem kopiujesz do niego wszystkie znaleziska.
Para gimnazjalistek na twój widok nerwowo przyśpiesza kroku.
W ostatniej chwili przed rozłączeniem przypominasz sobie, że wypada zostawić coś od siebie. Wpisujesz się do logbook.txt, a potem wchodzisz do Biblioteki – obrazy – zdjęcia – z telefonu, zeszłotygodniowa fotka: podwórkowa kotka leżąca na samochodzie parkującym pod szkołą. Udaje, że śpi, ale nastroszone uszy zdradzają czujność.
25. WEGAŃSKI SMALEC
JOLA, drobna blondynka o wielkich oczach i różowej cerze, siedzi przed komputerem ubrana w pidżamę.
Warszawa nienawidzi Joli, tak jak nienawidzi każdego, ale Jola ją kocha, tak jak kocha każdego.
No może nie każdego, jej bezgraniczna miłość do wszystkiego, co żywe, staje się bardzo ograniczona, gdy chodzi o ludzkość. Wstydzi się tych uczuć, ale źli ludzie wzbudzają w niej nienawiść. Źli ludzie, którzy jedzą mięso. Źli ludzie, którzy piją krowie mleko. Źli ludzie, którzy dręczą zwierzęta, jak ci dresiarze, co ciągnęli psa za samochodem – gdy się o tym dowiedziała, przeryczała całą noc, a potem wkleiła drastyczne zdjęcie na fejsbuka, niech wszyscy zobaczą, na jakim świecie żyjemy, poczuła radość, czytając odpowiedzi internautów, którzy chcieli zlinczować bandytów. Jest nadzieja.
Jola pracuje w fundacji ekologicznej, gdzie zajmuje się odpowiadaniem na maile i innymi pracami biurowymi, nudy, ale w słusznej sprawie, więc sprawia jej to satysfakcję. Ale czuje, wie, że powinna robić więcej – i robi.
A wszystko to dlatego, że Jola skrywa sekret. Kiedy miała pięć lat, na wakacjach u babci na wsi, w czasie zabawy w obejściu, wzięła cegłówkę i zabiła nią kurczaka. Nie wie dlaczego i dokładnie nie pamięta, co było potem, zaczęła krzyczeć i przez jakiś czas moczyła łóżko.
Teraz, po dwudziestu latach, wciąż robi więc wszystko, by odkupić winę. Nienawidzi tego, że jest człowiekiem, i często leżąc i patrząc w sufit w ciemnym pokoju, fantazjuje o tym, że urodziła się owcą albo jakimś innym niewinnym zwierzęciem, tak żeby nie dźwigać tego ciężaru, tych wszystkich grzechów, swoich i pobratymców. Czasami, gdy jest u swojego chłopaka, którego poznała na proteście przeciw cyrkowi, prosi go, żeby nic nie mówili po polsku ani po angielsku, w żadnym z ludzkich języków, leżą splątani pod kołdrą i mruczą.
Pracuje w tej fundacji, chodzi na manify, rozkleja ulotki, w niektóre weekendy jest wolontariuszką w schronisku, a wieczorami prowadzi dość popularny wegański blog. Zamieszcza tam przepisy kulinarne i filozoficzne przemyślenia, czasem nawet własne. Co jakiś czas sprawdza raporty i statystyki, ciekawią ją szczególnie miejsca, z których przychodzą goście, tak dowiedziała się o kilku pokrewnych blogach i zdobyła nowych przyjaciół.
I tam, pomiędzy śladami poszukiwań przepisu na „wegański smalec” (trzy cebule, trzy pieczarki, granulat sojowy, bulion, ząbek czosnku, szklanka oleju, kostka margaryny, sos sojowy, majeranek, szczypiorek; posiekać, rozpuścić, usmażyć, zlać do słoika, wymieszać, ostudzić, zjadać z chlebem i ogórkiem kiszonym) czy odpowiedzi na „dieta dla kota wegetariańska czy jest zdrowa” (TAK!), znajduje ciąg wyrazów „czy weganki golą pachy”.
Siedem godzin drogi stąd, w dalekiej Warszawie, Jola kocha ludzkość jeszcze troszkę mniej.
Michał R. Wiśniewski, Jetlag, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2014