Czytaj dalej

Poradzę sobie, dziękuję

Fragment „Ostatniej powieści Marcela” Katarzyny Tubylewicz.

(…) Zasadniczo nie należę do autorów tworzących pod wpływem, ale w pewnym momencie i tego warto spróbować. Niestety, miast wykazać się silną wolą i otworzyć Worda, wpakowałem się do internetu. Pisanie to sumienne unikanie. Dyscypliny starcza, żeby zasiąść, potem robi się trudniej. Wypiłem kolejny łyk i otworzyłem Facebooka. Będąc dobrym ojcem – w ostatnim czasie odrzuconym, ale to przecież o niczym nie świadczy – muszę spełniać rodzicielski obowiązek i sprawdzać regularnie, co u córki. Laura nie zamieściła na swoim wallu nowego, triumfalnego selfie z szerokim uśmiechem, ale zmieniła swoje zdjęcie profilowe na starą fotkę z dzieciństwa. Miała na niej jakieś cztery lata. Wpatrywałem się bez ruchu w ten obrazek z przeszłości. Wydawała się odległa jak wieczność, której nie ma. Tęsknota chwyciła mnie za kark. Potrząsnęła mną jak niesfornym szczeniakiem, co to posikał się z radości na widok właścicielki. Pulchna buzia amorka, ogromne oczy, lok nad czołem i usta jak różany pączek, kicz i banał, ale inaczej nie da się tego opisać. Mała Laura. Doskonała. Mawiałem na nią Laurka, a ona śmiała się rozkosznie, bo była inteligentną dziewczynką i szybko zaczęła rozumieć moje żarty językowe. Czy jeśli napiszę „moja księżniczka”, będzie to tak nieznośną kalką, że zacznę się z siebie śmiać i to poprawi mój sparciały humor? Zaprawdę powiadam wam, że istnieją na świecie dziewczynki, które są tak doskonałe, że od samego patrzenia na nie można zacząć wierzyć w Boga. Nie użyłem tu żadnej hiperboli. Tak po prostu jest. Istnieją dziewczynki o tak potężnym uroku, że kiedy je spotykasz, nie masz żadnych wątpliwości, że świat będzie się kiedyś czołgał u ich stóp. Tak jak robi to teraz ich zakochany do obłędu tatuś. Moja córka była taką dziewczynką. Obcując z nią, miałem wrażenie, że jestem świadkiem cudu. Świadkiem, ale i stwórcą, bo to z mego pospolitego nasienia narodziła się bogini. Istota kompletna, zdumiewająco nadzwyczajna. Do dziś nie potrafię pojąć, gdzie ona się podziała. Jak to się stało, że wyrosła z niej najpierw przeciętna, trochę przygruba i bardzo zbuntowana nastolatka, a następnie dość mało atrakcyjna, lekko toporna młoda kobieta, w której rysach widzę wprawdzie ślady dawnej Laury, ale w zniekształconej, karykaturalnej formie. Młoda i gniewna osoba o zbyt szerokich biodrach i z dużą szparą między udami (należę do mężczyzn, którzy tego nie znoszą), z dziwacznie podciętymi na karku loczkami, które egzemplarzom pełnoletnim nie dodają uroku. Przypominają baranie futro albo skręcone włosy łonowe, które we właściwym miejscu mogą mieć swój urok, ale to, co zdobi dół, nie pasuje do góry! Z bólem piszę tak o fryzurze własnego dziecka, ale co zrobić. Postać płci tak jakby żeńskiej, z zamiłowaniem do czarnych swetrów oraz żołnierskiego kroku. Nieznosząca sprzeciwu. Nieznosząca świata, czego nie widać na Facebooku, ale już ja to wiem. Nieznosząca mnie. Tymczasem ja, jak skończony dureń, tęsknię wciąż za kimś, kto był i miał zostać, ale okazał się zaledwie mgnieniem i niespełnioną obietnicą.

Patrzyłem jeszcze przez jakiś czas na buzię dziecka, które żyje dziś w ciele innej osoby, choć w rzeczywistości umarło, o czym wiem tylko ja, jedyny żałobnik. Potem przesunąłem myszką w dół, żeby sprawdzić, co piszą moi przyjaciele, których większości nigdy nie spotkałem. Do znajomych na Facebooku przyjmuję wszystkich, jak leci. Tego dnia coś musiało wisieć w powietrzu, bo ponownie przyczepił się do mnie temat śmierci, tym razem w postaci wszechobecnych linków do artykułów na temat nieoczekiwanego zgonu niestarego celebryty. Słowa żalu i zdumienia oraz setki lajków pod doniesieniami o tej jakże niespodziewanej śmierci. Lubienie artykułów o cudzym zgonie… Sto pięćdziesiąt trzy lajki, dwieście dwadzieścia jeden. Dobrze to czy źle? Czy ludzie polubią także wzmiankę o moim odejściu? Czy jest to powód do dumy, czy do rozpaczy? Dolałem sobie wina, wypiłem duszkiem, pokiwałem się na krześle w przód i w tył, a potem wstałem, żeby na uspokojenie zapalić papierosa. Stałem oparty o parapet i przyglądałem się walizce Hanny. Nie była duża, biorąc pod uwagę, że spakowała do niej, jak wyznała mi w pociągu, całe swoje życie. Zgasiłem peta i już wiedziałem, że nie wytrzymam. Muszę zajrzeć do środka. Byłem blisko pochylenia się nad nią, ale zmusiłem się, by utrzymać pion i pomaszerować z powrotem do komputera.

Autobus linii 175 po raz trzeci dojechał do pętli na lotnisku Chopina. Hanna nie spieszyła się z wysiadaniem. Przez chwilę siedziała bez ruchu, z głową zwróconą w stronę okna i dłońmi przyklejonymi do ud, a potem powoli wstała i podeszła do ostatniego wyjścia. Zerknęła na zegarek, dochodziła dwudziesta druga. Przełknęła ślinę. Pasażerka przed nią miała dwie ogromne walizki i problemy z przeciśnięciem się przez automatyczne drzwi. Młody chłopak z ogoloną głową próbował jej pomóc, złapał jedną z walizek obiema rękami i lekko przytrzymał, ale kobieta zaczęła się z nim szarpać. Twarda zawodniczka, nie wypuściła z rąk żadnej sztuki bagażu. Na jej twarzy malowała się nieufność. Milcząca agresja. Pionowa bruzdka między brwiami zamieniła się w ostro zarysowaną krechę. Kiedy w końcu otworzyła usta, Hanna była pewna, że zacznie krzyczeć, ale głos kobiety zabrzmiał grzecznie i rzeczowo. Najwyraźniej należała do osób, które lepiej panują nad tonem niż nad twarzą.

– Poradzę sobie. Dziękuję.

Młody chłopak wzruszył ramionami i skierował się do drugich drzwi.

– Złodziejem nie jestem – rzucił na odchodnym.
– Pizda – skomentował pod nosem staruszek w jasnym letnim płaszczu i eleganckim kapeluszu. – Pizda – powtórzył głośniej i mlasnął językiem.

Kobieta jakby tego nie usłyszała tego, ale kiedy zdołała wyturlać się wraz z walizkami na chodnik i odzyskać równowagę, rozwrzeszczała się jak straganiarka.

– Zamknij się, dziadu jeden! Alzheimerze ty! Do gazu z tobą, staruchu! – wykrzyczała na jednym oddechu, a potem zastygła z otwartymi ustami, być może świadoma, że przeszarżowała. Odkaszlnęła, wyprostowała się i przeczesała ręką włosy. Następnie popatrzyła na stojącą w drzwiach Hannę. – Widziała pani cwaniaka? Walizkę chciał mi ukraść! A słyszała pani, co ten stary zboczeniec mi powiedział? Boże, jak ja nienawidzę tego kraju. Mówię pani, ja tu już nie wrócę!

Hanna udała, że nie słyszy.

Wysiadła z autobusu i przez dłuższą chwilę patrzyła na oświetloną w ciemności bryłę hali odlotów. Potem poczuła, że ktoś jej się przygląda, ale starała się nie zwracać na to uwagi. Była przyzwyczajona do śledzących ją spojrzeń, choć nigdy nie odczuwała z ich powodu satysfakcji, czuła raczej zażenowanie, a najczęściej niepokój. Tym razem nie wytrzymała i odwróciła się w stronę obserwujących ją oczu. W plamie światła, zaledwie kilka metrów od niej, stał mężczyzna w średnim wieku, z niewielką kabinową walizką na kółkach. Bez żenady taksował ją wzrokiem. Hanna założyła ręce na piersiach i wypuściła powietrze nosem, jak poirytowana klacz, a potem napięła mięśnie nóg i ramion, żeby wydać się większa i bardziej nieprzystępna. Niezrażony mężczyzna uśmiechnął się, przesunął spojrzeniem po jej piersiach, wzdłuż brzucha i aż do stóp, a potem zrobił krok do przodu. Hanna wzruszyła ostentacyjnie ramionami i zmierzyła go zimnym, obojętnym wzrokiem. Mężczyzna nareszcie przyjął do wiadomości, że nie jest zainteresowana jego towarzystwem, mruknął coś niesympatycznego i szybko się oddalił. Jego ciemna marynarka rozmyła się w mroku wraz z widoczną na czubku głowy łysiną. Zostało po nim nieokreślone, nieprzyjemne wrażenie. Hanna nie pierwszy raz pomyślała, jak bardzo nienawidzi być przedmiotem tego rodzaju uwagi, ładnym ciałem do podrywu, obiektem śliniącej się obserwacji, atrakcyjną zwierzyną łowną. Nowe było to, że poczuła przemożną chęć przytulenia siebie samej, dwunastoletniej. Było jej żal tamtej dziewczynki, nie miała już do niej o nic pretensji, już się jej nie wstydziła, niczego jej nie wyrzucała. Po prostu współczuła tamtej małej samotnicy, która nieoczekiwanie znalazła się w samym centrum męskiego zainteresowania. Zachwycone oczy jej rówieśników stanowiły zaledwie część prawdy o tym, co się wokół niej działo. Były też oślizgłe spojrzenia obcych mężczyzn, paskudne komentarze jakichś dalekich wujków i sąsiadów, ten czy inny trąbiący za nią kierowca i obleśne słowa księdza katechety. Hanna przestała być inteligentną dziewczynką, która ma wyjątkowo dobrą pamięć i marzy, żeby napisać książkę, a zamieniła się w pachnące masłem udko pieczonego kurczaka, na którego widok obcy i trzy razy od niej starsi mężczyźni pożądliwie mlaskają jęzorem. Czy naprawdę nie widzieli, że jest dzieckiem z przedwcześnie rozwiniętymi piersiami? Czy rzeczywiście nie mogli się powstrzymać? Bo prawo natury i pożądania to najwyższe prawo? A może to ona była przewrażliwiona i nie umiała docenić tego, co jej dano? Może przesadnie reagowała na niewinne sygnały, na to, że jest zauważana? Może była głupia i słaba? Wszystko jedno. Miała prawo.

Teraz pomyślała tylko, że chciałaby powiedzieć tamtej sobie, żeby za nic w świecie nie dopuściła, by zamęt wokół jej ciała pozbawił ją marzeń i tego, co jej samej wydawało się w niej ważne.

Ponownie skierowała wzrok w stronę budynków lotniska. Budziły w niej sprzeczne emocje, przyciągały jak magnes i wzbudzały niechęć. Tak bardzo kiedyś marzyła, żeby latać, i stało się to możliwe wcześniej, niż mogła się tego spodziewać.

Po raz pierwszy poleciały z Elką do mamy, kiedy miała jedenaście lat. Samolot pachniał kawą i cierpkimi perfumami jednej ze stewardes, która co pół godziny pochylała się nad Hanną i jej siostrą i z szerokim, pociągniętym różową szminką uśmiechem pytała, czy mają ochotę na wafelka. Mama kupiła dla nich drogi bilet, nie leciały tanimi liniami. Były u mamy w Anglii dwa razy. Poza tym to mama przylatywała w odwiedziny, żeby wszystko zmienić, przywieźć czułość, zapach ciasta i nadzieję, że to już na zawsze, a potem ponownie zniknąć na długo, na coraz dłużej. Na co dzień była dostępna w rozmowach przez telefon, kulturalna i serdeczna. Po kilku latach osiągalna także w rozmowach przez Skype, niczym uśmiechnięta i doskonale daleka spikerka w telewizji.

Z czasu po wyjeździe mamy Hanna zapamiętała powracający sen. Znajduje się na opustoszałej płycie lotniska, na której stoi masywny boeing, taki sam jak ten, do którego wsiadała mama. Hanna stoi z zadartą głową i patrzy. Ma na sobie niebieską sukienkę, tę z dużymi kieszeniami. Nagle orientuje się, że kieszenie są bardzo ciężkie, omal nie urwą się od kamieni. Zaczyna sięgać po nie garściami i rzucać z furią w biały, zimny kadłub. Z początku kamyki odbijają się od niego, robiąc przy tym sporo hałasu, ale Hanna cierpliwie zbiera je z ziemi i ponownie celuje w tę samą stronę, aż w końcu samolot poddaje się upartej sile jej wściekłości. Jak uderzone łyżką jajko pokrywa się cały rysami, a potem pęka i z wielkim hukiem rozpada się na miliony kawałków.

Za każdym razem, gdy samolot rozsypywał się na miał i proszek, Hanna czuła przemożną ulgę.

Teraz, stojąc bez ruchu na przystanku, zacisnęła pięści i powieki. Chwilami była przekonana, że nie spotkałoby jej to, co się zdarzyło, gdyby mama nie wyjechała do Anglii. W ogóle wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby tego nie zrobiła. Gdyby nie jej praca w domu starców w Manchesterze, która okazała się tak bardzo dobrze płatna, gdyby nie niezaprzeczalny fakt, że emigracja bywa dla niektórych trudnym do zwalczenia nałogiem.

W domu była do pomocy babka. Matka ojca przeprowadziła się do nich na stałe ze swojej prawdziwej wsi i to ona miała nad wszystkim zapanować. Była dobrą organizatorką, a robota ją lubiła, więc gotowała, prała i sprzątała, szyła i myła. Energię czerpała ze starannie pielęgnowanej nienawiści do synowej, nienawiści, która z miesiąca na miesiąc, z roku na rok stawała się większa i bardziej zajadła.

– Wzięła dupę w troki i pojechała! Fagasa tam ma jakiegoś, dlatego nie wraca!

Kiedy to mówiła, jej twarz starzała się o parę lat, policzki opadały i zwisały workami wokół brody. Poczucia niesprawiedliwości i krzywdy szkliło jej oczy, ale z zaciśniętymi szczękami kontynuowała swoją robotę. Gdy się zmęczyła, siadała ciężko na taborecie, szeroko rozstawiając kolana i podpierała się rękami noszącymi wyraźne ślady długich lat obierania i robienia w ogródku. Wzdychała raz, potem drugi, i rozpoczynała litanię lamentów nad pożal-się-Boże sierotami znajdującymi się pod jej opieką. Zazwyczaj małomówna, na ten temat mogła biadolić bez końca. Lubiła się przy tym rozpłakać i rozkaszleć. Lubiła załamać ręce i jęczeć, że nie da rady, że swoje dzieci już odchowała, a do cudzych nie ma siły. Zdarzało jej się krzyczeć, że w takim razie ona też pojedzie na Zachód, że będzie sobie żyć w luksusach i dostatku, zamiast się tutaj z życiem użerać. Niekiedy pomstowała, że na stare lata przyszło jej zostawić własne kąty, że przez wybryki synowej ona sama także żyje na obczyźnie, bo nie we własnym domu. Albo że jak druga babka żyła, to ją, wsiową, miało się za nic, a teraz wszystko na niej. Jeśli Hanna była akurat w pobliżu babki i jej żalu do świata, chowała się za framugę drzwi i płakała razem z nią. Nie było w tym żadnej więzi. Tylko dwie samotności na przestrzeni kilku metrów kwadratowych.

W piątki babce poprawiał się humor, bo przychodziły do niej w odwiedziny sąsiadki. Babka częstowała je kawą rozpuszczalną z ciasteczkami własnego wypieku. Rozkwitała przy nich, snując opowieści o własnym heroizmie oraz niedoli biednych sierot znajdujących się pod jej czułą opieką.

– Tomek załamał się i popija. W domu nic nie robi – mówiła o ojcu. – Bezrobotny kolejny rok. Gdyby ta suka wróciła do domu, pewnie by odżył, wziął się za siebie. Ale tak… Prawie się do mnie nie odzywa. A tak go niby kochała, tak się na nim wieszała, pewnie w Anglii znalazła sobie zamożniejszego.

Sąsiadki kiwały zafrasowane głowami i dopowiadały swoje.

– No i biedne dziewczynki… Na zmarnowanie.

Babka dla odmiany kręciła głową i zmieniała temat. Zdarzało się, że pokazywała sąsiadkom jakiś nowy zakup, koronkowe firanki czy lśniący komplet garnków do kuchni. Doprawdy nie miała problemów z wydawaniem przysyłanych z Anglii pieniędzy.

Stojący na pętli autobus ponownie otworzył drzwi. Robiło się chłodno, a Hanna miała na sobie tylko cienką kurtkę, więc z ulgą weszła do środka. Usiadła na tym samym fotelu co wcześniej.

Jest to fragment książki Katarzyny Tubylewicz, „Ostatnia powieść Marcela”, wyd. Wielka Litera. 

**Dziennik Opinii nr 72/2016 (1222)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Tubylewicz
Katarzyna Tubylewicz
Pisarka, publicystka
Pisarka, kulturoznawczyni i tłumaczka literatury szwedzkiej. Autorka m.in. reportaży o współczesnej Szwecji „Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami”, „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie”, nie-przewodnika „Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą” oraz powieści „Własne miejsca”, „Rówieśniczki”, „Ostatnia powieść Marcela” i „Bardzo zimna wiosna”. Pomysłodawczyni i współautorka antologii rozmów o czytelnictwie „Szwecja czyta. Polska czyta”. Ze szwedzkiego na polski przełożyła m.in. cztery powieści Majgull Axelsson, głośną trylogię Jonasa Gardella o AIDS w Szwecji „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek”, nominowany do nagrody Kapuścińskiego reportaż Niklasa Orreniusa „Strzały w Kopenhadze” i „Niebo w kolorze siarki” Kjella Westö. W  latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Od wielu lat praktykuje ashtangę jogę.
Zamknij