Kraj

Liberalne centrum uczy się, co znaczy być bezsilnym

Protesty pod Sejmem. Fot Tomas Rafa

Kiedy przemoc dotyka pokojowo protestujących studentów, biurową klasę średnią, nauczycieli i innych „normalsów”, radykalnie zmienia to ich percepcję.

Kryzysy i przesilenia polityczne miewają tę zaletę, że czasami przynoszą wiedzę. Kryzys zmusza do przewartościowania własnych założeń, zakwestionowania pewników, jakie przyjmowaliśmy do tej pory za oczywistość. Nie każdy oczywiście jest w stanie wyciągnąć wnioski z kryzysu, często najbardziej inteligentne osoby będą w sytuacji przesilenia używały całej swojej inteligencji do tego, by przekonać siebie i innych, że wszystko dalej może być, jak było.

Fotorelacja: „Czas na sąd ostateczny”

W takim kryzysowym momencie znajduje się dziś polskie liberalne (choć tak naprawdę, jak na europejskie standardy zawsze bardzo konserwatywne) centrum. Zwycięstwo PiS, a następnie szereg posunięć tej partii wymierzonych w polski porządek konstytucyjny i szeroko rozumiane elity III RP, zepchnęły tę polityczną i społeczną formację do rogu. Bardzo szeroko rozumiany obóz III RP, z krótkimi przerwami nadający ton całemu okresowi po roku ’89, po raz pierwszy doświadcza, co to znaczy być bezsilnym – i to mimo tego, że ciągle dzierży władzę w takich instytucjach jak samorządy lokalne. Jego stronnicy dostrzegają też problemy, których z pozycji siły nie było wcześniej widać – poczucie całkowitego braku wpływu na arogancką i zamkniętą na argumenty władzę; brutalność policji i innych elementów państwowego aparatu represji; znaczenie nieposłuszeństwa obywatelskiego.

Polska policja to nie Troskliwe Misie

Widać to było najlepiej przy okazji reakcji liberalnej opinii publicznej na postępowanie policji pod Sejmem w zeszłym tygodniu. Na protesty obywateli żądających wycofania się PiS z niekonstytucyjnych ustaw sądowych oraz próby forsowania barierek, jakimi sprzecznie z tradycją III RP marszałek Kuchciński ogrodził gmach parlamentu, policja odpowiedziała stosując przymus bezpośredni, często w stopniu znacząco nieproporcjonalnym do stwarzanych przez protestujących zagrożeń dla porządku i bezpieczeństwa publicznego.

Po co bijecie się z policją?

Media obiegły zdjęcia pisarki i aktywistki Klementyny Suchanow skutej kajdankami z tyłu, jakby była niebezpieczną terrorystką, idącą na Sejm z Koktajlami Mołotowa w dłoni. Wszystkich poruszyły materiały, przedstawiające leżącego w szpitalu na Lindleya studenta Dawida Winiarskiego – jak twierdzi wyciągniętego z tłumu i pobitego przez policję.

Część liberalnej opinii publicznej wydaje się szczerze zaskoczona i przerażona tym, że w demokratycznym państwie policja w ten sposób traktuje pokojowych demonstrantów. Niestety, takie zachowanie policji nie jest w III RP niczym nowym. Brutalność mundurowych nie zaczęła się i nawet niespecjalnie eskalowała po tym, gdy Mariusz Błaszczak, a po nim Joachim Brudziński objęli rządy w MSW. Fakt, że polska policja to nie zawsze Troskliwe Misie, niosące obywatelowi pomoc i bezpieczeństwo, był od dawna znany wielu grupom w Polsce: anarchistom blokującym eksmisje; związkowcom, przeciw którym wysyłano siły uzbrojone w broń gładkolufową; osobom z klas niższych, padających ofiarą przemocy i tortur na policyjnych komisariatach.

Oburzając się na policję Brudzińskiego warto dla rzetelności i uczciwości pamiętać, że w 1999 roku, w okresie rządów Jerzego Buzka – i koalicji AWS-UW – w trakcie protestów pracowników radomskiego Łucznika policja strzelała do tłumu gumowymi kulami. Oko stracił wtedy jeden z relacjonujących sprawę dziennikarzy, związany z mediami ojca Rydzyka. To najbardziej brutalny przypadek, ale historii nieproporcjonalnego użycia siły wobec demonstrantów było więcej. Podobnie, jak przemoc na komisariatach nie ogranicza się do Stachowiaka – do 2015 roku, jak podaje Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, z art. 246 kodeksu karnego (wymuszanie zeznań przemocą lub torturami) skazano 33 policjantów. Biorąc pod uwagę, że funkcjonariusze często się wzajemnie kryją, a sądy co do zasady im wierzą, można bez wielkiego ryzyka powiedzieć, że jest to tylko wierzchołek góry lodowej.

Biorąc pod uwagę szczere zaskoczenie tym, co działo się w zeszłym tygodniu pod Sejmem, wypada uznać, że wszystkie te przypadki dość słabo docierały do świadomości liberalnej opinii publicznej. Mimo tego, że media podawały informacje o wielu z nich. Liberalna inteligencja mogła wypierać świadomość wszystkich tych wydarzeń z dość prostego powodu: dotykały one ludzi, znajdujących się poza jej światem społecznym. Na komendach bito młodych mężczyzn z lumpenproletariatu, często faktycznie mniej lub bardziej powiązanych z przestępczym półświatkiem; policja brutalnie obchodziła się z nieraz rzeczywiście agresywnie zachowującymi się demonstracjami pracowników przemysłu ciężkiego, czy rolników – grup, które przez długi czas przedstawiano jako „roszczeniowe”, „anachroniczne” i stojące na drodze do modernizacji. Gdy ofiarą padały wyłącznie takie grupy, łatwo było zracjonalizować i wyprzeć odpowiadającą temu przemoc, jako coś, co nas nie dotyczy i nigdy dotyczyć nie będzie.

Sytuacja, gdy przemoc dotyka pokojowo protestujących studentów, biurową klasę średnią, nauczycieli i innych „normalsów” radykalnie zmienia percepcję. Nie piszę tego wszystkiego, by rozgrzeszać PiS z tego, co działo się w zeszłym tygodniu, czy by kpić z „naiwnych liberałów”. By jednak w pełni zrozumieć, z czym dziś mamy do czynienia, trzeba spojrzeć na to w szerszym kontekście, historii ostatnich dwudziestu kilku lat.

Czasem zostaje tylko krzyk

W tym szerszym planie warto też umieścić poczucie absolutnej bezradności, jakie musi teraz odczuwać „obóz konstytucyjny” III RP. Ta bezradność wielokrotnie doświadczana była w przeszłości przez wiele grup społecznych, niezdolnych oddziaływać na politykę rządów, która uderzała w ich żywotne interesy nie mniej, niż to, co PiS robi z sądami w nasze poczucie praworządności.

Rolnicy uwikłani w pułapki niespłacalnych kredytów w latach 90., opiekunowie niepełnosprawnych, pracownicy budżetówki, na których uposażeniach państwo ciągle oszczędzało, pracownicy zamykanych zakładów i likwidowanych branż – wszystkie te grupy czuły, że polska demokracja działa kulawo, że ich istotne roszczenia w żaden sposób nie dają się przełożyć na politykę, że ich głos się nie liczy i zostaje im tylko krzyk: desperackie protesty, palenie opon, rzucanie płytami chodnikowymi, skandowanie „zło-dzie-je”!

Pod sądami opony jak dotąd nie płoną, ale pod Sejmem w zeszłym tygodniu widać było podobną desperację. Garstka ludzi, przekonanych o własnej racji i bezsile, rzucała się przez barierki, by po drugiej ich stronie mazać na sejmowych murach hasła typu „czas na sąd ostateczny”.

Siedlecka: Świadomie złamałam prawo

Liberalne mieszczaństwo odkrywa w ten sposób znaczenie obywatelskiego nieposłuszeństwa. Nawet w demokracji liberalnej, gdzie prawo stanowią nasi przedstawiciele, trzeba czasem złamać przepisy – narażając się świadomie na konsekwencje – w imię pewnie podstawowych zasad, na których prawo powinno się wspierać. Do tej pory dominująca w Polsce narracja mówiła raczej: żyjemy w demokratycznym państwie prawa i każdy legalnymi sposobami może dochodzić swoich racji. Nawet takie akcje jak blokady eksmisji na bruk przez Piotra Ikonowicza często przedstawiano po prostu jako nieodpowiedzialne warcholstwo – choć jak się potem okazało, ich uczestnicy bronili zapisów polskiej konstytucji. Teraz podejście do takich działań radykalnie zmienia się w nie-prawicowym mainstreamie.

Czego się nauczymy

W środowiskach lewicowych reakcją na tę niewczesną edukację liberalnego centrum w erze PiS często jest szyderstwo. „Dobrze tak liberałom, niech wiedzą, jak czuli się anarchiści czy rolnicy” – można przeczytać w różnych mikrolewicowych niszach. Nie jest to mądra politycznie reakcja z dwóch powodów.

Po pierwsze dlatego, że to, co robi PiS, model ustrojowy, w jaki pcha nas dziś Nowogrodzka, jest zagrożeniem także dla jakiegokolwiek lewicowego projektu w Polsce. Radość, że przy okazji dostają także nielubiane przez część lewicy elity jest błędną inwestycją politycznego gniewu.

Po drugie, doświadczenie PiSowskiego autorytaryzmu może i powinno być dla całego obozu demokratycznego punktem wyjścia do dyskusji o tym, w jaki sposób po PiS budować bardziej demokratyczny porządek społeczny. Taki, gdzie działanie policyjnej pałki będzie faktycznie kontrolowane przez prawo – także wobec grup słabych, nieustosunkowanych i skonfliktowanych z władzą. Gdzie wszyscy rozumiemy znaczenie obywatelskiego nieposłuszeństwa i nie kryminalizujemy sięgających po niego ruchów społecznych, jako „wandali”. Gdzie wreszcie demokracja zapewnia autentyczne przełożenie trosk i interesów społeczeństwa i różnych tworzących go grup na władzę.

Dzięki Kaczyńskiemu i jego stronnikom dziś wszyscy – poza twardym elektoratem PiS – zdali sobie sprawę ze stojących przed Sejmem barier, strażników i zasieków, całej maszynerii oddzielającej władzę od głosu obywateli. Dla wielu z naszych rodaków te barierki, choć dla nas niewidoczne, stały przed Sejmem już od dawna. Albo teraz wspólnie pomyślimy, jak usunąć wszystkie bariery spod Sejmu – w tym te niewidoczne wcześniej dla liberalnej opinii publicznej – albo te, które postawił PiS zostaną tam jeszcze na długo.

Dajcie mi kandydatów, to na nich zagłosuję

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij