Gdyni potrzeba pomysłowej kontynuacji – mówi jej nowy dyrektor artystyczny.
Agnieszka Wiśniewska: Skąd się w ogóle wziąłeś? Co robiłeś, zanim zostałeś wybrany dyrektorem artystycznym festiwalu w Gdyni?
Michał Oleszczyk: Jestem krytykiem filmowym, absolwentem filmoznawstwa UJ, ukończyłem studia doktoranckie na tej samej uczelni, na amerykanistyce. Od ponad dekady jestem krytykiem filmowym. Obecnie prowadzę zajęcia na UW, wykładałem też przez kilka lat na UJ – głównie dla studentów zagranicznych. Jako student robiłem selekcję dla Krakowskiego Festiwalu Filmowego i Etiudy, później byłem dyrektorem artystycznym, a następnie selekcjonerem i rzecznikiem prasowym festiwalu Off Plus Camera. Przez ostatnie dwa lata jeździłem po świecie i wybierałem filmy na kolejne edycje OPC.
Jakub Majmurek: Obejmujesz festiwal po Michale Chacińskim, który w ciągu trzech lat zrobił naprawdę dobrą robotę. Jak oceniasz jego kadencję? Jak twój festiwal będzie się miał do jego?
To, co zrobił Michał, oceniam bardzo dobrze. Dlatego obejmując schedę po nim, czuję dużą odpowiedzialność. Nie mam wrażenia, że przychodzę do miejsca, które wymaga generalnego remontu i wymyślenia rzeczy na nowo. Wręcz przeciwnie, Gdyni potrzeba pomysłowej kontynuacji. I tak właśnie widzę swoją rolę: jako kontynuatora, który inwestuje w Gdynię własne pomysły, własne kontakty, wiedzę (i wszystko inne, co zdobywałem przez lata), by dalej prowadzić pracę zaczętą w świetnym stylu. Komisja konkursowa miała twardy orzech do zgryzienia, wybierając między Michałem a mną, jesteśmy pod wieloma względami bardzo podobnymi kandydatami. Wiem, że wiele oczu jest teraz na mnie skierowanych, że wiele osób siłą rzeczy będzie rozczarowanych. Liczę się z tym, że po pierwszej „mojej” edycji wiele osób będzie narzekać – ale jestem równie pewien głosów wsparcia.
Wobec Gdyni zawsze pojawiają się oczekiwania magiczno-mesjańskie: ta impreza ma załatwić wszystko, pokazać, jaki jest stan polskiego kina, powiedzieć o nim wszystko i posłużyć za kryształową kulę jednocześnie.
AW: Dla kogo według ciebie jest festiwal w Gdyni? Kto jest odbiorcą?
Gdynia postrzegana jest jako festiwal branży filmowej. Nie chcę z tym walczyć: zależy mi, by środowisko identyfikowało się z imprezą. Na tyle, na ile się da, chciałbym też otworzyć festiwal dla publiczności. Bo mam wrażenie, że to nie jest do końca jej festiwal. Przyczyny tego są różne. O ile Nowe Horyzonty to kosmopolityczny przegląd najciekawszych rzeczy w światowym kinie, o tyle Gdynia jest festiwalem narodowym. Część filmów jest już znana, miała wcześniej premierę. Marzy mi się projekt uaktywniający grupy wykluczane z takich imprez przez różne mechanizmy kulturowe, np. seniorów. Im więcej festiwalowego życia dla zwykłej publiczności, tym lepiej.
AW: Mówisz o własnych kontaktach i pomysłach – jakieś konkrety?
Na razie muszę się jeszcze spotkać z radą programową i ustalić konkrety, ale mogę powiedzieć ogólnie. Michał Chaciński robił festiwal bardzo silnie sprofilowany pod swój gust jako selekcjonera. To zantagonizowało część środowiska filmowego, przekonanego, że posługując się swoim gustem krytyka, Michał zamienił Gdynię w swój festiwal. A tu z kolei pojawia się pytanie o tożsamość Gdyni. Czy to ma być festiwal autorski, czy festiwal, który ma wyrażać coś zupełnie innego?
JM: Ty nie chcesz robić festiwalu autorskiego?
Zdecydowanie nie. To nie to miejsce, to nie ta impreza. Gdynia musi być w dużej części miejscem celebracji polskiego przemysłu filmowego, miejscem, gdzie polscy filmowcy czują się jak w domu. Dlatego element wykluczenia z jakiegokolwiek powodu musi być zniwelowany, a przynajmniej złagodzony.
JM: Jak będzie w takim razie wyglądała selekcja filmów do konkursu? W dalszym ciągu będziesz za nią indywidualnie odpowiadał, jako dyrektor artystyczny?
W nowym systemie powołana zostanie komisja selekcyjna, którą będę prosił o ocenę moich wyborów. Komisja będzie miała prawo zgłosić weto, wszystkie decyzje będą z nią konsultowane.
JM: Gdy rozmawiałem z Michałem Chacińskim w 2011 roku, mówił mi, że konkurs ma być crème de la crème polskiego kina. Ty tak tego nie widzisz?
Jestem za bardziej przeglądowym charakterem konkursu. Tak jest na festiwalach światowych. Weźmy Cannes. Jasne, kryterium jakości jest tam bardzo ważne. Filmy, które wygrywają ten festiwal, to filmy, o których wszyscy będą mówić przez następny rok. Ale wystarczy jedna wizyta w Cannes, by przekonać się, jak nierówny jest to konkurs.
JM: Który wynika bardzo silnie z gustu Gilles’a Jacoba…
Z tym, że Gilles Jacob stara się uwzględnić właśnie kryterium różnorodności. Mam czasem wrażenie, że on wybiera niektóre filmy niekoniecznie ze względu na jakość, ale dlatego, że pragnie uczynić selekcję bardziej międzynarodową, tak by zahaczała o ważne w danym momencie tematy. Takie filmy jak koreański Smak pieniędzy czy egipski Plac to dobre przykłady. Ich jakość artystyczna pozostawiała dużo do życzenia, ale każdy z nich, na swój sposób, był wypowiedzią na ważne współczesne tematy.
AW: Pytanie o selekcję jest w dużej mierze pytaniem o to, jaki to ma być festiwal. Czy ma być po prostu podsumowaniem / rozpoczęciem sezonu w polskim kinie, czy jednak pewnym wyborem tego, co się w nim dzieje. Czy ma być czymś w rodzaju imienin, gdzie wspólnie świętujemy, czy miejscem, gdzie dyskutujemy, co robić?
Już sama obecność selekcji zakłada, że to jest pewien wybór. Faktem jest ogromna, niezdrowa fetyszyzacja konkursu gdyńskiego. Pytania, które do tej pory otrzymuję od mediów, w 90 procentach dotyczą konkursu. Nie wiem, czy to dobrze, że wszyscy się tak na tym skupiają. Ja sobie wyobrażam festiwal, w którym akcenty są rozłożone bardziej równomiernie. Oczywiście, konkurs festiwalowy jest niesłychanie ważny, wszystkie festiwale tym żyją. Wyobrażam sobie jednak festiwal, który niekoniecznie jest starciem gladiatorów, gdzie na końcu są wygrani i zwyciężeni. Warto zwrócić uwagę na inne obszary.
Ciągle nie odpowiedzieliśmy sobie, jak sądzę, na pytanie o formę obecności branży na festiwalu. Tu można dosyć dużo zrobić. Michał kierował swoją uwagę wobec szczególnie dla niego ważnej działki: scenopisarstwa. Jego idée fixe było to, że w Polsce jest za mało dobrych scenariuszy – co jest prawdą. Uruchomił różne działania, by to zmienić – między innymi organizując warsztaty dla scenarzystów. Ja na pewno chcę trochę przesunąć ten reflektor i zwrócić uwagę w pierwszej kolejności na producentów. Mam wrażenie, że nadal – i dotyczy to każdej dziedziny: od widzów, przez krytykę, po samych filmowców – rola producenta jest niezrozumiała i niedoceniana, troszkę pogardzana – bo producent to „ten / ta od pieniędzy”. Kwestia kreatywnego partnerstwa, łączenia odpowiedniego producenta z reżyserem, dobieranie producenta odpowiedniego dla konkretnego projektu to rzeczy kluczowe. Dobrze, że są już działania, które to uświadamiają, jak wywiad, który Kuba zrobił z Anną Wydrą w filmowym numerze KP, ale nadal dużo jest do zrobienia pod tym względem. Będę chciał iść w tę stronę. Polskie środowisko producentów jest przy tym bardzo podzielone: młodzi bywają silnie skonfliktowani ze starszym pokoleniem. Myślę, że musimy bardzo dbać o młodych polskich producentów, żeby stąd nie wyjechali.
AW: Zmienia się też myślenie reżyserów, którzy chcą sami dla siebie być producentami, jak Joanna Kos-Krauze czy Małgorzata Szumowska.
JM: W Polsce system dotacji PISF-owskich jest sprofilowany bardzo reżysersko.
Bardzo! Do tego stopnia, że często uważane jest za problem, gdy dany projekt nie ma reżysera. A przecież reżyser powinien być – do pewnego stopnia – człowiekiem do wynajęcia. W Polsce wokół tej postaci jest dużo magicznego myślenia, które chciałbym zmieniać. Tak samo ma się sprawa z ostrym stawianiem podziałów między kinem komercyjnym a artystycznym – walczę z nim od dawna w swoich tekstach, ale tu dostaję nowe narzędzia.
Dobrze by wszystkim w Polsce zrobiło, gdyby ta granica została raz na zawsze zatarta. Gdybyśmy przestali myśleć w kategoriach: „natchnione” kino artystyczne i „brudna” komercja.
Jeśli zwrócimy uwagę, jakie filmy wyznaczają dziś trendy w kinie światowym, to zauważymy, że są to te, które udanie łączą oba te nurty. Myślę choćby o Nimfomance von Triera, która jest dojrzałą artystyczną wypowiedzią, ale też wielkim projektem PR-owym.
AW: Pamiętam, że kiedy dziesięć lat temu zaczęłam jeździć do Gdyni, to właściwie były dwa festiwale, jeden w Teatrze Muzycznym, drugi w kinie obok. W tym pierwszym były dyskusje środowiskowe, celebryci z seriali, czerwony dywan. W tym drugim było kino, można tam nawet było jakąś dyskusję zorganizować, ale te dwa światy zupełnie się nie stykały, przedzielone skwerem. Na zewnątrz widać było konkurs. Rozumiem, że twój pomysł jest taki, żeby wzmocnić to, co poza Teatrem Muzycznym?
To rozwarstwienie jest zawsze widoczne w przemyśle filmowym. Na poziomie archetypicznym jest to rozróżnienie między „młodymi” i „starymi”, mimo że faktyczny wiek nie odgrywa tu często roli. Zawsze pojawia się grupa nowych twórców, która spotyka się z pewnym zastanym układem sił, broniącym swoich interesów. Nie da się tego uniknąć, pytanie tylko, na jakich warunkach „młodzi” mogą infiltrować ten świat, a „starzy” funkcjonować jako ich partnerzy. Co moim zdaniem należy koniecznie robić? Pokazywać młodym, jak istnieć na tym rynku. Pokładam olbrzymie nadzieje w młodych producentach, którzy są świetnie zorganizowani, mają swoją Sekcję Debiutujących Producentów KIPA, z którą się wkrótce spotykam, już mają dla mnie jakieś pomysły. Samoorganizacja i działanie grupowe są kluczowe. Będę tu wspierał młodych filmowców, żeby ten podział na czerwony dywan i resztę jakoś rozwiać.
JM: Jako osoba młoda jak na standardy polskiego przemysłu filmowego będziesz wspierał innych młodych z branży? Nie tylko producentów, ale też np. osoby skupione w stowarzyszeniu Film 1,2, czy młodych krytyków?
Na pewno chcę z nimi współpracować. To wszystko będzie kwestią negocjacji, których jeszcze nie zacząłem. Liczę też na współpracę z ich strony. Mam nadzieję, że nie pojawi się tu życzeniowe myślenie: „Przyszedł nowy dyrektor i zrobi wszystko za nas”. Mam nadzieję, że działalność młodych krytyków czy producentów nie ograniczy się do napisania pełnego rozczarowania listu po mojej pierwszej Gdyni – niech napiszą do mnie teraz, niech nadeślą propozycję, to może coś nam się uda wspólnie zrobić.
AW: Te negocjacje muszą też pewnie być dwustronne, musisz też spotkać się ze „starymi”…
Na pewno! To, czy Gdynia będzie okazją do dyskusji o polskim kinie, zależy także od woli środowiska. Od tego, czy ono chce rozmawiać, czy woli funkcjonować w hermetycznie zamkniętych komórkach. Z mojej strony dołożę wszelkich starań, ale odpowiedzialność za dyskusję ponosi nie tylko gospodarz domu, ale także goście.
AW: O Gdyni mówiło się w ostatnich latach jako o wizytówce polskiego kina na świecie. Że trzeba na festiwal zapraszać zagranicznych dziennikarzy, utworzono międzynarodowe jury. Jak ty się do tego odnosisz?
To, że utworzono międzynarodowe jury, było kluczowe. Ja też nie wyobrażam sobie jury w stu procentach polskiego, ale też nie chcę go „umiędzynarodawiać” na siłę. Mam nadzieję zaprosić dobrych jurorów zagranicznych. Liczę, że moje kontakty mi to ułatwią.
Obecność dziennikarzy to osobna sprawa. Jest jasne, że oni muszą być. Ale to jest bardzo delikatny układ. Nie można myśleć przy układaniu listy gości w sposób magiczny: ten facet napisał coś dla „Indiewire”, to jak go zaprosimy, to już „mamy” „Indiewire”. Tu trzeba dokładnie za każdym razem zastanowić się, kto ze znanych nam krytyków jest zainteresowany kinem Europy Środkowej, kto o tym pisał do tej pory, czy w programie są filmy, które zainteresują konkretnego krytyka. Pomogłem w promocji kilku polskich filmów w Stanach dzięki temu, że dobrze znam tamtejsze środowisko krytyków i wiedziałem, komu należy polecić jaki film. Dzięki moim działaniom niektóre filmy – nie chcę wymieniać tytułów – dostały się na pokazy m. in. w Lincoln Center. Działam też w organizacji Polish Filmmakers NYC, gdzie wraz z Agatą Drogowską przedstawiamy polskie kino w Nowym Jorku – ostatnio robiliśmy przegląd kina kobiecego, który miał premierę w Museum of Modern Art i bardzo dobrą prasę. Ale to za każdym razem jest żmudna praca – konkretny film, konkretni dziennikarze, dziesiątki godzin mailowania. Mnie zajęło kilka lat uświadomienie sobie, jak działają festiwale. W gruncie rzeczy chodzi w tym wszystkim o to, żeby po powrocie z Gdyni ktoś na następnych festiwalach, rozmawiając z ludźmi przy drinku czy śniadaniu, powiedział: „słuchajcie, to świetny festiwal, wybierzcie się tam kiedyś”. To tak działa, tak wygląda budowanie sieci relacji, które w końcu procentują – nagle dostajemy telefon od światowej klasy reżysera, który mówi: „Słuchajcie, dużo słyszałem o waszym festiwalu, chcę przyjechać”.
JM: Planem Michała Chacińskiego było skontaktowanie polskich filmowców z filmowcami i filmami z regionu: Węgier, Rumunii. Ty działałeś do tej pory głównie w amerykańskim kontekście. Będziesz stawiał jako dyrektor festiwalu raczej na Stany? Np. na kontakty polskich filmowców z amerykańskim kinem niezależnym?
Projekty amerykańskie mają to do siebie, że są bardzo drogie, nawet przywiezienie kilku osób ze Stanów sporo kosztuje. Ale na pewno tak, inaczej byłoby to zmarnowanie moich kontaktów. Wymiar regionalny musi pozostać i być pielęgnowany.
JM: Michał Chaciński, organizował też przeglądy klasyki, czy ty też chcesz to kontynuować?
Uważam, że w Gdyni przeszłość i teraźniejszość polskiego kina powinny być żywe.
JM: W jaki sposób chcesz ją ożywiać?
Chcę wyjść poza myślenie kanoniczne i zaprezentować postacie czy nurty, które dziś są zapomniane.
Marzy mi się dowartościowanie kina przedwojennego. Przez lata myślano o nim z pogardą. Jestem pewien, że nowe z nim spotkanie byłoby czymś niezwykle płodnym.
Mnie marzyłaby się np. rekonstrukcja i uroczysty pokaz takiego filmu jak Piętro wyżej. Kino międzywojnia jest wspaniałym materiałem do interpretacji. Zaczynając od badań jego modelu produkcji, zbliżonego do hollywoodzkiego. Była w nim pewna pula talentów w postaci pisarzy i aktorów scen i kabaretów warszawskich. Często gardzili tymi filmami, ale tworzyli jednocześnie rozrywkę, która ciągle daje się oglądać. Dyskusja o takim modelu producenckim jest aktualna także dziś. To kino może być punktem wyjścia do debaty o wszystkim: od modelu biznesowego po kwestie gender. Mam nadzieję na współpracę z instytucjami zajmującymi się rekonstrukcjami, może uda mi się zwrócić ich uwagę na twórców z marginesów. Myślałem tu o takich reżyserach jak Henryk Kluba czy Janusz Nasfeter. Pamiętam, jak jakiś czas temu restaurowano Różę z Polą Negri, polsko-niemiecką koprodukcję z roku 1920. Rozległy się wtedy głosy oburzenia, że po co w ogóle coś takiego odnawiać, że to ramota, że to nie jest wybitne kino. W instytucjach takich jak Brytyjski czy Amerykański Instytut Filmowy takie argumenty w ogóle nie miałyby racji bytu. Tam odnalezienie i odnowienie rzadkiego materiału z rolą gwiazdy – Pola Negri jest jedyną polską aktorką, której udało się zrobić karierę w Hollywood – wzbudziłoby szacunek.
JM: Mówisz, że chciałbyś dyskusję o gender na festiwalu. Jak byś to widział? W 2013 roku mieliśmy w konkursie dwa pierwsze polskie filmy gejowskie. Toczyła się wokół nich dyskusja krytyków, ale dyskusji na samym festiwalu za bardzo nie było. Gdybyś ty miał zestaw „genderowych” filmów w konkursie, co byś zrobił?
Ustalmy od razu, że nie mam – zwłaszcza w kontekście ostatnich wydarzeń i listów duszpasterskich – nic przeciw gender (śmiech). Gdyby pojawił się zestaw filmów w tym temacie, to byłoby naturalnym działaniem jakoś je zgrupować. Tak samo dyskusji o kinie przedwojennym nie wyobrażam sobie bez genderowego kontekstu – już sama sekwencja „Bodo in drag” prosi się o taką interpretację. Festiwal nie jest oczywiście konferencją naukową, ale jakieś wykłady i warsztaty warto w nim zawrzeć.
JM: Jak oceniasz polskie kino w obecnym momencie? Będziesz miał z czego wybierać, pracujesz na dobrym materiale?
Tak – i mówię to zupełnie szczerze. Polskie kino jest bardzo interesujące. Może być lepiej? Na pewno. Ale pewne rzeczy trzeba docenić. Nasz potencjał kulturowy jest nieprzebrany.
To, że Polska jest na wszystkie strony pokiereszowana traumami, stanowi gigantyczny potencjał dla kina. Gdybyśmy potrafili dobrze siebie opowiedzieć, znaleźlibyśmy się w artystycznej stratosferze.
Rumuni zrobili wspaniałą rzecz, pracując na znacznie mniejszym wycinku swojego historycznego doświadczenia. Jeśli spojrzeć na fantastyczne kino rumuńskie ostatnich lat, to widać, że oni drążą jeden temat: spustoszeń, jakie w tkance społecznej wyrządził komunizm w ich wersji. Nie wchodzą głęboko w swoją historię, nie sięgają kilka wieków wstecz. My mamy o wiele bogatszą historię, także pod względem etnicznym – siedzimy na złocie! Takie filmy jak Ida, Papusza czy Róża zaczynają sięgać do tego rezerwuaru. Naszym problemem jest często to, że zakładamy, iż to doświadczenie jest zbyt skomplikowane, by mogli je zrozumieć inni. To w istocie postawa neurotyczna czy posttraumatyczna: „Przeżyłem coś takiego, czego ty nie jesteś w stanie zrozumieć”. Przez to nasze kino często jest wsobne. Te filmy, które wymieniłem, nacinają to trochę, wypuszczają pędy w różnych kierunkach.
JM: Jakich tematów ci w polskim kinie brakuje?
Tematy historyczne są w ogóle nieruszone. Ostatnio Brytyjczycy zrobili genialny serial o polskich bohaterach wojennych, który u nas jakoś nie powstał. Marzą mi się też filmy o głębokiej przeszłości Polski. Jakby ktoś się za to zabrał i przedstawił fascynującą wizję Polski średniowiecznej… Ale mierząc bliżej, brakuje mi „świata nieopisanego”: Polski, jaką znam z mojego doświadczenia.
JM: To znaczy?
Polskiego Busa, jakim jeżdżę między Warszawą a Krakowem; galerii handlowej, w której widzę ludzi spędzających cały dzień nad jednym kubełkiem z KFC, bo to jedyne, na co mogą sobie w przybytkach konsumpcji pozwolić. Brakuje mi też wiarygodnych obrazów tego, co nazywamy polską klasą średnią, którą obecnie obserwuję w Warszawie: warstwę definiującą się przez konsumpcję odpowiednich marek. To tak naprawdę nie jest żadna klasa średnia, ale żyje w fascynującym symulakrum zachodniości, polegającej na tym, że ma się iPhone’a odpowiedniej generacji. Pokazać, jak ta grupa konsoliduje się przeciw innym grupom – to byłoby super. Rumuni zrobili to np. we Wtorku po świętach. Zwłaszcza jakby pokazać, że ci ludzie pochodzą przecież z Polski B, gdzie jeżdżą na święta, kładą iPhone’a obok kapusty przygotowanej przez mamę i idą na tę samą pasterkę, z której śmieją się, popijając latte przy Krakowskim Przedmieściu.
Czytaj także:
Jakub Majmurek, Agnieszka Wiśniewska, Chaciński wysoko postawił poprzeczkę swojemu następcy